Archiwum
19.02.2015

Smutno, smutniej, Matt Elliott…

Michał Korczyński
Muzyka

Pierwsze tygodnie nowego roku w muzyce to chwila odpoczynku po podsumowaniach poprzednich 12 miesięcy. Wydaje się, że wszyscy – czujący oczywiście taką potrzebę –  dokonali już rekapitulacji roku 2014, by z czystym sumieniem wypatrywać płytowych nowości. Podglądając, co nowego dzieje się na rynku wydawniczym, warto jednak czasem zrobić krok, a nawet kilka, w tył. I to niekoniecznie po to, by wracać do klasyki, ale raczej w celu swoistego „powalczenia” o drugie życie dla płyt, które – niewspierane marketingowymi trikami – musiały w momencie premiery przegrać walkę o uwagę. Płyt takich są setki, a jedną z tych, którą syndrom niedocenienia dotknął według mnie szczególnie (i wyjątkowo niesprawiedliwie) jest – wydany jeszcze w 2013 roku – album Matta Elliotta, „Only Myocardial Infarction Can Break Your Heart”.

Posępny dzieciak z Bristolu

Matt Elliott pochodzi z Bristolu i choć zaczynał nagrywać i wydawać swoją muzykę w połowie lat 90., to nie sposób zaklasyfikować go do krystalizującej się wtedy estetyki trip-hopowej, szczególnie kojarzonej z tym miastem i takimi zespołami czy artystami, jak Portishead, Tricky czy Massive Attack. Firmowanej przez wyżej wymienionych formuły „bristol soundu” nie sposób kojarzyć z wesołością i lekkością, natomiast muzyka proponowana przez Matta Elliotta (wtedy jeszcze pod szyldem Third Eye Foundation) zdecydowanie mocniej osadzała się na posępności i mroku. Z drugiej strony, w porównaniu z najbardziej znanymi artystami kręgu trip-hopowego Elliott zaproponował brzmienie o wiele bardziej szorstkie i „chałupnicze”, bazujące na przeciągłych noise’owych (głównie gitarowych, choć niekiedy tak mocno przetworzonych, że trudno jednoznacznie zidentyfikować ich źródło) dźwiękach, zmodulowanych wokalizach i podkładach rytmicznych niepozostawiających wątpliwości, że są to efekty eksperymentów z prostymi drum-machine’ami (szczególnie dziś ta zgrzebność partii rytmicznych okazuje się uderzająca). Takie, w największym skrócie, były pierwsze albumy Third Eye Foundation, jak „Ghost” (1997) czy „You Guys Kill Me” (1998).

Z czasem faktura kompozycji Elliotta zaczęła być coraz bardziej różnorodna, choć jednocześnie należy uczciwie przyznać, że w dużym stopniu wrażenie to potęgowane było przez lubowanie się artysty w zapętlaniu i nakładaniu na siebie kolejnych dźwiękowych warstw. Kolejny album, „Little Lost Soul” (2000) to w warstwie brzmieniowej i kompozycyjnej niemalże przełom i zdecydowanie najlepsza płyta nagrana przez Elliotta pod szyldem Third Eye Foundation. Bogactwo dźwięków, większe bazowanie na samplach i różnorodność rytmiczna charakteryzujące „Little Lost Soul” sprawiły, że kolejnego albumu można było oczekiwać z dużą nadzieją. Tymczasem Elliott nagrał po roku płytę z remiksami – „I Poo Poo on Your JuJu” zawierało trawestacje kompozycji między innymi Yanna Tiersena, Tarwater czy Blonde Redhead (w pamięć zapada w szczególności posępna wersja „La Dispute” Tiersena, która bazuje na znanym wszystkim motywie z filmowej „Amelii”). To album szalenie intrygujący, mozaikowy (bo wyrastający z bardzo różnych dźwiękowych materiałów wyjściowych) i – co najważniejsze – autorski, a zatem potwierdzający, że remiks to także twórczość, a nie od-twórczość. Jak się jednak miało okazać, było to ostatnie dzieło projektu Third Eye Foundation. Kolejne płyty Elliott zaczął firmować swoim nazwiskiem, jednocześnie zmieniając znacząco swój pomysł na muzykę.

Pieśniarz, który nie daje pocieszenia

W 2001 roku, już jako Matt Elliott, artysta wydał płytę „The Mess We Made”. Były na niej jeszcze obecne, w całkiem dużej ilości, pierwiastki elektroniczne, ale coraz większego znaczenia zaczęła nabierać instrumentacja akustyczna. Istota zmiany muzyki Elliotta jawiła się jednak bardziej w mocnym zaakcentowaniu warstwy tekstowej i stopniowego przechodzenia od utworów do piosenek, czy bardziej – pieśni, ujawniających także specyficzny stosunek do świata (będący później znakiem rozpoznawczym artysty), jaki cechuje Elliotta, a który po prostu wyrasta z bezbrzeżnego smutku. Symbolicznym zakończeniem płyty jest instrumentalna kompozycja „Forty Days”, z wysunięciem gitary na pierwszy plan, którą postrzegać należy w kategoriach zapowiedzi kierunku obranego na kolejnych albumach.

Pieśni Elliotta wypełniły jego płytową trylogię, na którą złożyły się albumy: „Drinking Songs”, „Failing Songs” i „Howling Songs”, będące porcją – w większości akustycznej i gitarowej – muzyki oraz trudnej do przyswojenia dawki rezygnacji i smutku. Już na pierwszej płycie artysta zamieścił utwór „The Kursk”, paraliżującą pieśń opiewającą tragedię rosyjskiej łodzi podwodnej w sposób prosty i jednocześnie porażający: „It’s cold I’m afraid / It’s been like this for a day / The water is rising and slowly we’re dying / We won’t see light again / We won’t see our wives again”. Taką poetyką Elliott operuje we właściwie wszystkich swoich kompozycjach, ubierając je głównie w muzykę gitarową (budzącą niekiedy silne skojarzenia z muzyką dawną) oraz posiłkując się fortepianem i wiolonczelą. To bardzo skromne, minimalistyczne (ascetyczne wręcz) utwory, które okazały się jednak jeśli nie idealnym, to chyba jedynym możliwym wariantem muzycznej oprawy dla Elliottowskiej liryki. Najnowszy album jest tego faktu potwierdzeniem i bardzo mocnym argumentem na rzecz konsekwencji Elliotta i niewyczerpanego jeszcze potencjału jego autorskiej stylistyki.

The Right to Cry

Otwierająca album kompozycja właśnie pod tym tytułem absolutnie zasługuje na oddzielną uwagę, nie jest bowiem tylko fragmentem płyty, ale także zupełnie autonomiczną muzyczną konstrukcją. Jest to chyba jedna z najbardziej zachwycających pieśni Elliotta w całej jego dotychczasowej twórczości, choć w tym przypadku nawet określenie „pieśń” (bo tym bardziej nie „piosenka”) nie tylko upraszcza, ale wręcz wprowadza w błąd. To bowiem ponad 17-minutowy utwór, który „szarpie” słuchacza na różne sposoby. Elliott przeplata fragmenty wokalne z długimi partiami instrumentalnymi, przyspiesza i zwalnia, wprowadza tętniącą perkusję, by za moment oddać się dopieszczaniu gitarowych miniatur. Od pewnego momentu za tło dla głównej warstwy utworu artysta wykorzystuje też swój charakterystyczny motyw dźwiękowy w postaci zapętlonych zaśpiewów. Wszystko to w tych kilkunastu minutach znajduje swoje miejsce, by w finale współbrzmieć ze sobą pod postacią miażdżącego sonicznego zgiełku i furii. Dla większości artystów taka kulminacja napięcia byłaby pomyślana raczej jako zwieńczenie całej płyty, Elliott przyjmuje postawę odwrotną, co jest tym bardziej cenne, że artysta nie kalkuluje, by pozostawić na koniec być może najbardziej dopracowaną kompozycję w swoim dorobku, lecz otwiera nią swoją płytę, niebywale wysoko zawieszając poprzeczkę.

U Elliotta jak dawniej…

To, co dzieje się później na najnowszej płycie Matta Elliotta, w żaden sposób nie zaskakuje, gdyż jest formą konsekwentnego przepracowywania formuły znanej z kilku ostatnich płyt. Gdy przetoczy się już pierwszy utwór, Elliott podejmuje próbę ukojenia słuchacza spokojnym walczykiem, w którym gitarę wzbogacają bardzo subtelne, kapiące dźwięki instrumentów klawiszowych i szemrząca w tle perkusja. Kojący walor muzycznej warstwy utworu zostaje jednak skutecznie przełamany tekstem (śpiewanym przez artystę jeszcze niższym niż zwykle głosem, co potęguje wrażenie wręcz kołysankowego charakteru piosenki) o kłującej samotności wyrastającej z pychy. Bez happy endu.

Rzeczywiste ukojenie może więc przyjść dopiero wraz z kolejnym utworem, rozwijającym się przez ponad 8 minut „I Would Have Woken You With This Song”, a to z tej prostej przyczyny, że to kompozycja instrumentalna, w której demony Elliotta nie zostają dopuszczone do głosu. Efektem jest gitarowa wariacja wspomagana także dźwiękami wiolonczeli, która spośród wszystkich kompozycji na płycie chyba w największym stopniu zbliża artystę do tej – wspomnianej wcześniej – ścieżki twórczości Elliotta, która opiera się mocno na inspiracjach muzyką dawną.

Dalej jest już zupełnie po staremu. „Prepare for Disappointment” i „Zugzwang” to typowe pieśni Elliotta, w których przygrywa sobie na gitarze, przywołując jednak w określonych momentach masywne, wściekłe dźwięki. To przeplatanie obu elementów buduje dramaturgię, w której smutek wieszczy krzyk lub ten ostatni zapowiada późniejszą rezygnację. Zmiany tempa i sposobu instrumentacji nie są może bardzo zaskakujące, ale nie o niespodzianki tu chodzi, lecz raczej konsekwentne opowiadanie tej samej historii, która właśnie poprzez swoją powtarzalność tak się „wwierca” w słuchacza. Elliott nie nudzi, raczej zamęcza, ale to zamęczanie to nie artystyczna porażka, raczej strategia, w ramach której artysta wciąga nas w swój świat nie tylko po to, byśmy mogli sobie co nieco pooglądać, lecz żeby choć naskórkowo poczuć jego udrękę.

… albo jak jeszcze dawniej

Zasadniczą część płyty kończą dwie kompozycje w zbliżonej estetyce, być może tylko warto zwrócić uwagę na aranżacyjne wzbogacenie utworu „Again” o partię pianina, już nie elektrycznego, ale przecież nie jest to w twórczości Elliotta żadne novum. Jeśli jednak będziemy mieć okazję sięgnąć po limitowaną wersję albumu, dostaniemy jeszcze od artysty interesującą niespodziankę. Będą to dwie kompozycje, w których Matt Elliott na chwilę powraca do swoich pomysłów brzmieniowych sprzed lat (przywołajmy tytuł jednej z nich, bo warto: „All Of Our Leaders Are Sociopathic, Criminal Monsters Who Should Be Locked Away Far From Any Kind Of Power For The Good Of All Humanity”). Nic więc dziwnego, że akurat te dwa dodatkowe utwory artysta zdecydował się firmować swym dawnym szyldem i nagrać je jako Third Eye Foundation. Nie są to remiksy – jak pisze Elliott – a kompozycje bazujące na właściwiej zawartości albumu. Jeśli będziemy ich słuchać bez znajomości tracklisty, od razu uderzy nas zmiana poetyki i nastroju. Ale dla tych odbiorców, którzy lubią „dawnego Elliotta”, słyszane dźwięki okażą się bardzo dobrze znane i satysfakcjonujące. Choć jednocześnie nie da się ukryć, że obecne Third Eye Foundation nie może już abstrahować od tego, co artysta proponuje w ostatnich latach pod swym nazwiskiem. Dziś to projekt o wiele bardziej wyciszony i spokojny, choć nadal nieco bardziej zwichrowany niż Elliott w wariancie pieśniarsko-akustycznym. Jako zwieńczenie najnowszego albumu to jednak bardzo ciekawy drobiazg, a być może i wyraz tęsknoty artysty za początkami jego twórczości, co swoją drogą idealnie wkomponowywałoby się w tęskną wizję świata, jaką Elliott konstruuje na każdej kolejnej płycie.

Matt Elliott, „Only Myocardial Infarction Can Break Your Heart”
Ici, d’Ailleurs…
2013

alt