Archiwum
02.09.2020

Śmierć, taniec, głupie miny

Klara Cykorz
Film

Mówienie o „Babyteeth”, pełnometrażowym debiucie filmowym australijskiej reżyserki Shannon Murphy, nastręcza mi niespodziewanych trudności. Z jednej strony jestem przecież sceptyczna wobec zwulgaryzowanego dyskursu filmowego autora, z drugiej – pani Shannon wyreżyserowała też „Are You From Pinner?”, najlepsze czterdzieści minut telewizji w tym roku, i udziela mądrych wywiadów.

Marudzę koleżance tak:

– Jak dobrze wiesz, jestem ostatnią osobą, która rzuci się tropem stylu autorskiego, w dodatku rodzącego się, bo w końcu mówiłabym to na podstawie jednego pełnometrażowego filmu i jednego czterdziestominutowego odcinka serialu o wybitnie wyrazistej poetyce. I jeszcze w kontekście reżyserki, która otwarcie mówi, że nie pisze, tylko pracuje na cudzych scenariuszach. Ale obejrzałam „Babyteeth” po raz drugi. W maju po emisji „Are You From Pinner?” miałam tylko hipotezę opartą na festiwalowych wspomnieniach, czułam, że jest pomiędzy tymi opowieściami mnóstwo podobieństw, jakby na przekór skrajnie różnym formatom, ale trudno byłoby mi powiedzieć coś więcej, opowieści o nieszczęśliwych rodzinach jednak często podobne są do siebie… Teraz jednak jestem już pewna: wszystkie moje intuicje się potwierdziły. Na przykład relacja z montażystą, wrażliwość na architekturę, albo to, że ona chyba bardzo lubi tańczyć. Więc chociaż nie chcę wygadywać jakichś bzdur o stylu autorskim, robić jakiejś komparatystyki, która zawsze grozi unifikacją i zlaniem w jedno dwóch zupełnie odrębnych i bardzo wyrazistych opowieści…

A ona odpowiada:

– No dobra, ale jest różnica pomiędzy mówieniem o stylu autorskim, bo u jakiegoś pana reżysera widać konkretne inspiracje i twórcze obsesje typu krzywdzenie kobiet, a zauważeniem, że hej, widziałam dwie wspaniałe rzeczy w reżyserii tej laski, ona chyba bardzo, bardzo lubi tańczyć!

Moje trudności stają się dla mnie samej niespodziewane, bo to, co obejrzałam, to w końcu żadne akrobacje, żadna awangarda czy dziwactwo klasy B, ale solidne kino niezależne, nie jakiś punk z zaskórniaków. Gra tu pierwsza liga australijskich aktorów (Ben Mendelsohn i Essie Davis) oraz pojawia się jedno z najgorętszych nazwisk pokolenia dzisiejszych dwudziestolatków (Eliza Scanlen z „Ostrych przedmiotów” i „Małych kobietek”); najmniej znany z tego aktorskiego kwintetu Toby Wallace wyjechał z festiwalu w Wenecji z nagrodą Mastroianniego (to ta dla tzw. nowych talentów; kto chce, niech zerknie do Wikipedii, lista laureatów ma wysoki wskaźnik nader udanych karier). Kameralny, rodzinny dramat, klasa średnia, słoneczne Sydney. „Zobaczyłam w tym filmie światło”, głosi zresztą na polskim plakacie blurb Grażyny Torbickiej. Przewróciłam oczami i chwilę późnej zrobiło mi się głupio, bo film rzeczywiście pozostawia po sobie wspomnienie światła, i nie ma to nic wspólnego z kiczem. Od kiczu trzeba się jednak odżegnywać, streszczając fabułę, bo to film o nastolatce chorującej na raka – sama się na tym odżegnywaniu przyłapałam, odżegnują się recenzenci i znajomi w social mediach, wszyscy zaznaczają, że „zważywszy na tematykę filmu, jest on zaskoczeniem”.

Nie wiem, co to mówi o naszym krytycznym półświatku, jeśli pierwszym i podstawowym punktem odniesienia dla opowieści o licealistce z nowotworem jest nie rzeczywistość, a najbardziej komercyjne, najbardziej wyszydzane filmowe konwencje. Doświadczenie wprawdzie uczy, że kino często ma problem z rakiem, ma problem z ciałem, które nie mieści się w uświęconym suchotniczym obrazku, ale stopień odklejenia tego dyskursu nieufności od życia dźgnął mnie w recenzenckie sumienie. Boksowanie z konwencją, w którą film się nie wpisuje, okazało się ważniejsze od samej reprezentacji choroby. Ta ostatnia przycupnęła na krawędzi kadru i raczej się nie pcha na środek – widz będzie bardziej zainteresowany tym, co się dzieje wokół. Nie ma tu prawie w ogóle szpitalnego zaduchu, do szpitala zaglądamy bodajże raz. A jednak jest to film zmysłowy i bardzo cielesny – jakby każdy kadr chciał uchwycić jak najwięcej przyjemności i piękna między kolejnymi falami słabości i bólu. W efekcie jest to jeden z tych obrazów, które pewnie nie robią wszystkiego dobrze, ale z których zapamiętuje się odczuwaną podskórnie, cieleśnie oryginalność rytmu, ruchu, wrażliwość na światło i temperaturę.

W takich oto okolicznościach pozwolę sobie wymienić tylko to, co dobre i piękne w „Babyteeth”:

– Wrażliwość architektoniczną: dom w roli piątego bohatera dramatu. Przeszklony i z wysokimi stropami, więc lekki, ale jednocześnie zagracony; elegancja, ale zamieszkana, używana. Dużo cegły i dużo kwiatów doniczkowych, wrażenie zarośnięcia jak w szklarni. Fortepian, w ogródku basen. To dom klasy średniej, który nie zasłania swojej klasowości, nie uniwersalizuje jej, nie ukrywa pieniędzy i kapitału kulturowego, tylko je wydobywa. Uczciwość, na którą większości kameralnych dramatów rodzinnych o klasie średniej po prostu nie stać.

– Taniec: nie jedna scena tańca, tylko taniec po prostu. Albo nawet szerzej: muzykalność postaci, ich słuch i rytm, który widać w aktorach nie tylko w scenach grania i gibania.

– Wallace’a w roli Mosesa, bezdomnego drobnego dilera na nogach-sprężynach, potrząsającego drobnym tyłkiem w sportowych gatkach. Kocia nonszalancja w wyciągniętych podkoszulkach i kolorowych koszulach, chłopak-marzenie zadbanej szesnastolatki z klasy średniej, z jej prywatną szkołą i lekcjami skrzypiec; oczy zmrużone, cera pożal się Boże, pióra na głowie jak u na wpół oskubanego kurczaka.

– Zmysłowość, seksowność rodziców właściwie dorosłych dzieci. Mendelsohn je kanapkę jednocześnie zachłannie i tak, jakby robił striptiz; on też ma w sobie coś z kota. Każdy zresztą aktor tutaj pozostawia po sobie powidok ruchu, jakby kamera miała wbudowany wzmocniony czujnik na zapisywanie gestów.

– Ekspresyjne dygresje, jakby reżyserka powiedziała swojej młodej aktorce: a teraz rób najgłupsze i najdziwniejsze miny, jakie potrafisz.

– Także w formule ekranowej dygresji: zerkanie w kamerę, tak na moment, niby przypadkiem, porozumiewawczo, ale bez wielkiej dramaturgii, która towarzyszy zwykle przebijaniu czwartej ściany.

– Niby porwany montaż; zostajemy wrzuceni w środek akcji, po czym sceny kończą się jakby chwilę za wcześnie, opowieść wydaje się postrzępiona, zresztą brak tu głębokiej ekspozycji. Paradoksalnie, to elipsy i niedopowiedzenia, w połączeniu z wrażliwością aktorów, dają poczucie psychologicznej głębi, istnienia życia bohaterów i przeszłości poza kadrem; poczucia, że postaci niosą ze sobą całe historie, których po prostu nie poznamy, tak zwyczajnie i po ludzku, tak jak nie da się do końca poznać drugiego człowieka.

– Wszechobecność leków, nie tylko w kontekście nowotworu; wszechobecność uzależnienia stwierdzana jako fakt. Uzależnienie jest tutaj codziennością, pozbawioną typowej dramaturgii. Dramaturgia jest, ale gdzie indziej, w splątanych relacjach zależności między postaciami, kiedy mąż przepisuje leki żonie, albo – w charakterze łapówki – bezdomnemu chłopakowi, w którym zadurzyła się jego chora córka.

– Relacje zależności, których nie da się rozpisać na binarne schematy, typu: wykorzystywany/wykorzystujący, szczery/fałszywy, uczciwy/zakłamany, lekarz/pacjent, opiekun/podopieczny, dziecko/dorosły et cetera.

– Wrażliwość na podmiotowość dziecka: zbudowanie głównej osi dramaturgicznej wokół sprawczości nastoletniej dziewczyny, jej prawa do samostanowienia w obliczu choroby i potencjalnej śmierci. Kokon mieszczańskiej odpowiedzialności pęka powoli; to rodzice będą musieli dostosować się do pragnień córki, a nie ona do ich troski. Poczucie dziwności, które temu towarzyszy, obnaża stopień neutralizacji władzy rodziców nad dziećmi (i szerzej: dorosłych nad dziećmi); stopień kontroli i protekcjonalizmu wobec najważniejszych, nastoletnich, ludzkich potrzeb. Może dlatego „Babyteeth” pozostawia po sobie, obok smutku, jakiś rodzaj orzeźwiającego zdumienia.

Na tej liście zakończę i na tym wrażeniu poprzestanę.

 

„Babyteeth”
reż. Shannon Murphy
premiera: 7.08.2020

fot. materiały prasowe