Poznań zniknął z meteorologicznej mapy Polski. W całym kraju pierwsze pszczoły zakwitły w bzach i jabłonkach, a tutaj nadal listopad. Zamiast zajączków wielkanocnych – znicze, zamiast żonkili – wrzosy. U nas ciągle trwa Święto Zmarłych, a twórcy teatralni spędzają weekendy w korkach ciągnących się do cmentarzy. Nad grobami romantycznych wieszczów i stworzonych przez nich postaci literackich odbywają się żarliwe dysputy na temat odpowiedniej konfiguracji zniczy i kolorów chryzantem. Przed paroma laty w Teatrze Nowym Radosław Rychcik strojnie ukwiecił nagrobek Gustawa, znanego też jako Konrad, a z początkiem roku w tym samym teatrze Małgorzata Warsicka zajęła się renowacją trumny Kordiana.
Ostatnio pod stertą suchych liści znaleziono pochówek Beniowskiego, którego nazwisko prawie całkowicie starło się z kamiennej płyty. Rzadko wspominana to i niezbyt wyrazista postać. Warsicka nie wprowadza jej na scenę, tytułowego bohatera poematu Słowackiego zastępując pięcioma dziewczynami. Karolina Głąb, Alicja Juszkiewicz, Anna Mierzwa, Oliwia Nazimek i Julia Rybakowska śpiewem przywołują jego historię.
Podczas premiery spektaklu odgrzebane zostało – zakopane przed laty pod florą studenckiej czujności, w torfie polonistycznych kontekstów i próchnicy codzienności – truchło mojego dziecięcego wspomnienia. „Ballada bez bohatera” użyźniła glebę moich pierwszych kulturowych doświadczeń i przywołała skojarzenie z animacją Disneya pod tytułem „Herkules” (1997). Z właściwą mojemu pokoleniu ironią podchwyciłam ten żarcik i przewinęłam w magnetowidzie pamięci przetartą kasetę wideo, by stwierdzić, że porównanie śpiewających muz z filmu dzieciństwa do dziewczyn, których sceniczny występ budował dramaturgię spektaklu nie jest tak naiwne, jak na wstępie założyłam.
W „Herkulesie” muzy pełniły funkcję przewodniczek po micie o półbogu. Ich piosenki stanowiły część narracji: wprowadzały młodego widza w dygresje o losach bohatera, komentowały jego poczynania i budowały kompozycję utworu. Wtajemniczone w niedostępny śmiertelnikom świat bogów, prowadziły mityczną opowieść poprzez śpiew i taniec. W „Beniowskim” jest podobnie, choć w tym przypadku muzyka dominuje przez cały spektakl.
Wokalistki kokietują widzów, starają się rozbawiać ich dowcipem i uwieść gestami. Choć utwory tworzące to muzyczne widowisko są zróżnicowane (poza dominującą konwencją komediową pojawiają się też momenty spokojniejsze, na przykład senny epizod nawiązujący do seansu narkotycznego), jednak dominuje wrażenie jednostajności. Monotonia erotycznego napięcia i przerysowanej, stale „zadziornej” ekspresji scenicznej mogłaby wywołać niepohamowaną potrzebę wiercenia się w młodym widzu, ale dorosły odbiorca – nauczony, że czasem w życiu trzeba swoje odsiedzieć – przyjmuje nudę za celową konwencję. Wszystkie dziewczyny zachowują się na scenie w podobny sposób. Przypominają połączenie Courtney Love z prezenterkami programów Viva Polska albo, idąc tropem gwary radiowej: brokatowe poganki „z rockowym pazurem”. Folkowo-rockowa muzyka z założenia miała współgrać z tekstem, jednak często go zagłuszała. Ciężko to niedociągnięcie wybaczyć, skoro treść przedstawienia oparta została na słowie. Swoim nadekspresywnym sposobem bycia wokalistki starają się przyćmić fizyczną nieobecność bohaterów poematu. Widzowie obserwują kokieteryjne gesty dziewczyn, a postaci z pieśni Słowackiego funkcjonują tylko w ich wyobraźni.
Z samego „Beniowskiego” pozostał ironiczny ton, jaki wprowadza w poemacie osoba mówiąca. Dziewczyny przerysowywały humorystyczne elementy tekstu, podkręcając subtelny komizm do kabaretowej beczki śmiechu. Zapewne trzeba było dopomóc XIX-wiecznym żarcikom i trochę je uwspółcześnić, jednak poszczególne gagi (np. gdy jedna z aktorek, rozpływając się nad pięknem wielkich oczu Anieli – ukochanej Beniowskiego – sugestywnie dotyka swoich piersi i wabi tak widza w meandry podtekstów) zbyt silnie korespondują z „Kabaretowym Klubem Dwójki”.
Eksponowanie seksualności wokalistek rozczarowuje i nie ma innej funkcji poza przyciąganiem zagubionego w bezruchu dramaturgii oka widza. W tej kokieterii bardzo chciałam doszukać się feministycznego komentarza, ale – mimo starań – nie byłam w stanie. Można pomyśleć, że milczenie muzyków to napawający nadzieją komentarz w sprawie męskiej emancypacji z przebrzmiałych stereotypów, ale ponieważ funkcjonowali oni tylko jako przedłużenie instrumentów, ta teoria jest raczej wątpliwa.
Scena była miejscem zupełnie odrealnionym; jedyne rekwizyty to instrumenty muzyczne i czarna skrzynia do ich transportowania. W trakcie spektaklu pojawiły się też girlandy świecących lusterek, które przypominały dekorację jakiegoś programu rozrywkowego z lat 90., „Wiadomości” w Sylwestra albo wybory Miss Polonia. Scenografia nie miała niczego przypominać ani udawać, podkreślała brak związków z romantyzmem, mitologią i „Beniowskim”, co uważam za spójne z założoną konwencją spektaklu. Pomimo dyskotekowo-punkowej stylizacji przedstawienia, dziewczyny są także czymś w rodzaju „ambasadorek słowiańszczyzny” – czarownicami czy zjawami wtajemniczonymi w magiczne rytuały i dawne wierzenia ludowe. Romantyczna fascynacja Słowackiego ludowością i mistycyzmem pociąga jednak twórców spektaklu tylko powierzchownie. Dziewczyny momentami inscenizują opisywane obrzędy, a ich szepty przypominają czasem formuły zaklęć. W gęste, długie warkocze wpleciono im kwiaty, a na ramiona narzucono futra. I tyle z mitologii słowiańskiej – żadnego rozbudowanego komentarza czy polemiki. Na scenie królowała słowiańszczyzna oswojona – pieśni z „Beniowskiego” prezentowano w akompaniamencie gitary elektrycznej, perkusji i kontrabasu, a kwiaty, piórka i futra były dodatkami do szortów, glanów i mocnego makijażu.
Nie jestem pewna, czy mieszanina współczesności, romantyzmu i wyobrażenia o pogańskiej witalności wyrażanej poprzez muzykę i strój wystarczy jako samoistny komentarz wobec skomplikowania tematu, jakim jest relacja historii z teraźniejszością. Zakładam, że istotą tego zabiegu był nie tyle dialog z polską przeszłością, ile odszukanie przystępnej, atrakcyjnej formy wypowiedzi dla niezbyt dziś poczytnego poematu Słowackiego. W pewnym sensie takie zadanie spoczywało też na barkach muz z Disneyowskiego filmu, których piosenki miały budzić zainteresowanie i uczyć dzieciaki. Przypuszczam, że docelowymi odbiorcami „Beniowskiego” są dorośli, ale czy na pewno? Trudno określić, do kogo właściwie kierowany jest ten spektakl. Nie wiem, czy Słowacki w takim wydaniu rzeczywiście bawi, ale z pewnością niczego nie uczy. Beniowski jako bohater, choć nieobecny, gubi w tej piosence kroki: składany z urywków poematu, który szatkuje psychikę i historie tytułowej postaci, jawi się jako bohater anegdot. Beniowski nie jest naszym starym znajomym, a spektakl nas z nim nie oswaja, ale też nie skłóca; pozostawia go w ryzach zapomnienia. Może jednak niesłusznie staram się zgłębić to, co proste i przejrzyste, bo poemat w tej odsłonie miał być tylko rozrywką i miłą odskocznią od trudów, znojów i romantycznych dylematów? Romantyzm w brokacie i świecących lusterkach jest przyjemniejszy niż w towarzystwie zniczy i szabelek.
„Beniowski. Ballada bez bohatera”
słowa: Słowacki
reżyseria: Warsicka
scenografia: Skwarczyńska
muzyka: Nepelski
adaptacja: Pabian / Warsicka
dramaturgia: Pabian
kostiumy: Skwarczyńska
Poznań, Teatr Nowy im. Tadeusza Łomnickiego
premiera: 14.04.2018