Western to gatunek, który raz na jakiś czas lubi powstać ze swojego hollywoodzkiego grobu i wrócić do świata filmu pod płaszczem niezależności w projektach wizjonerskich reżyserów, z nostalgią wspominających czasy klasycznego kina. Widz poszukujący tym samych wrażeń, których dostarczały klasyczne pozycje z Johnem Fordem i Jamesem Stewartem, pozostaje jednak zawiedziony – ta formuła wydaje się nie istnieć we współczesnej kinematografii. „Slow West” nie stanowi wyjątku; to przede wszystkim zabawa ze skostniałymi formułami gatunkowymi, częściej korzystająca z tropów inicjacyjnego kina drogi niż ballad o sprawiedliwości na Dzikim Zachodzie.
Pełnometrażowy debiut Johna Macleana opiera się na paradoksie. Zamiast pustynnej, skąpanej w rażącym słońcu Ameryki film został nakręcony w przepięknych krajobrazach Nowej Zelandii, stylizowanych na bezdroża Kolorado. Pierwsze minuty wywołują więc estetyczny szok; zamiast brudnych, wyblakłych kolorów po oczach uderzają mocno nasycona zieleń i błękit, nadające całości cechy współczesnej bajki dla dorosłych. Wrażenia dopełnia prosta, schematyczna fabuła – Jay, wrażliwy chłopiec ze Szkocji w pogoni za miłością swojego życia przybywa do Nowego Świata, wciąż ogarniętego piekłem kolonizacji. Nieporadność bohatera szybko wykorzystuje Silas, małomówny wędrowiec, proponując eskortę za pieniądze. Dalszy ciag historii nie jest trudny do przewidzenia, a dychotomia pomiędzy dwiema głównymi postaciami, ograna w kinie do bolesnej przesady, nie zaskakuje niczym nowym. Za sprawą dobrze dobranych aktorów i nienatarczywych dialogów, ograniczających się zwykle do pojedynczych zdań, wszystko działa jednak odpowiednio. Reżyser od pierwszych minut nie ukrywa zresztą, że nie o fabularne zwroty akcji tu chodzi.
Zamiast tego widzowi proponuje się dziwaczny, nieco halucynogenny klimat, zmieniający się bez przerwy nastrój i dużą dozę zaskakująco czarnego humoru. W miejscu psychologicznej głębi pojawia się zabawa gatunkowymi kliszami, w miejscu emocjonalnego zaangażowania – dziecięca ekscytacja płynąca z zaskoczeń. Nie da się odmówić twórcom wyobraźni i chęci wyjścia poza typowe propozycje kina gatunkowego. „Slow West” rzuca więc postaci w coraz to nowe, mniej lub bardziej absurdalne sytuacje – im dalej na zachód, tym bardziej ekstremalne. W przerysowanej konwencji najlepiej wypada jak zawsze Ben Mendelsohn – chociaż pojawia się jedynie na kilkanaście minut, zawłaszcza ekran dzięki swojej energii i charyzmie. Uświadczymy więc i toksyczne wizje po wypiciu zbyt dużej ilości absyntu, i klasyczne dla czarnych komedii strzelaniny, w których pierwsze giną osoby niekoniecznie na to zasługujące. Maclean nigdy nie ucieka jednak w ostateczną groteskę spod szyldu „Django”. Pomimo tego, że trup ściele się gęsto, przemoc pozostaje stonowana, a śmierć nie jest jedynie pustym konstruktem – zawsze ma swoje konsekwencje w świecie przedstawionym.
Za fasadą formalnych zabaw i nierzeczywistego klimatu „Slow West” skrywa sporą dozę melancholii. Jay przybywa do Ameryki, wierząc, że dobre intencje i nienaganne maniery powinny stanowić podstawę komunikacji międzyludzkiej. Wychowany w arystokratycznej rodzinie młodzieniec o artystycznej duszy wydaje się ostatnią osobą, która odnajdzie się na Dzikim Zachodzie. I tak jest w istocie – kolejne wydarzenia coraz bardziej uświadamiają mu, że w tym świecie przetrwać mogą jedynie najsilniejsi, a w obliczu nieludzkich warunków człowiek może się zmienić w prawdziwą bestię. Wyidealizowany, przeestetyzowany wizerunek Ameryki końca XIX wieku ironicznie podkreśla demoralizację ówczesnego społeczeństwa, zbliżając nas przy okazji do subiektywnej perspektywy głównego bohatera. Jak w każdym dobrym antywesternie z przekąsem punktowane są rasizm, brak poszanowania dla ludzkiego życia i nieobecność jakichkolwiek autorytetów moralnych. Amerykańska ziemia obiecana, z pozoru żywa i pozwalająca na nowy start, charakteryzuje się głównie chaosem i hipokryzją.
Gatunkowość nie służy też na szczęście za zasłonę dla co bardziej niewygodnych treści fabuły. Każda podejmowana decyzja wiąże się z konsekwencjami, a niektóre zmiany wymagają ofiar. Moralna wyższość bohatera nie ochrania go przed złem zewnętrznego świata, w pewnym stopniu zmniejszając nawet jego szanse na przeżycie w otoczeniu, które moralne zasady ma za nic. Przewijający się motyw miłości i śmierci, dwóch sprzecznych, ale uniwersalnych dla wszystkich wartości, zamienia prostą fabułę w przypowieść o potrzebie znalezienia wewnętrznej równowagi, jakkolwiek niesprzyjające byłyby warunki zewnętrzne. Nieco naiwna wiara w możliwość połączenia ckliwego romantyzmu z siłą prostej chęci przetrwania napędza historię i stanowi główną oś stylistycznych wycieczek twórców.
Niestety, myśl nie zostaje pociągnięta dalej i „Slow West” pozostaje głównie artystycznym eksperymentem formalnym. Maclean, chociaż posiada klarowną wizję, nie potrafi łączyć ze sobą czarnego humoru i poruszającej treści w taki sposób, jak robią to bracia Coen, bez wątpienia stanowiący dla niego inspirację. Postaci są zbyt karykaturalne, aby brać je na poważnie, a historia wzięta w zbyt szeroki nawias, aby rzeczywiście inspirować do poważniejszych przemyśleń. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby reżyser nie próbował co jakiś czas przekonywać widowni, że za filmową ekstrawagancją kryje się oryginalna i ważna treść. Momentami zbyt mocno akcentowany patos potrafi ograniczyć płynącą z ekranu zabawę. Mimo to krótki, bo nawet nie półtoragodzinny seans „Slow West” dopełnia zawartej w tytule obietnicy – powolnej, medytacyjnej wędrówki na zachód w bajkowej konwencji. Sam fakt, że takie połączenie sprawia przyjemność, można uznać za sukces.
„Slow West”
reż. J. Maclean
Premiera: 20.11.2015