Archiwum
05.11.2018

To była miłość od pierwszego wejrzenia. A ponieważ miał trzynaście lat, była to także miłość inicjująca: ten rodzaj fascynacji, który budzi, a może ustanawia potrzebę autonomii. Była połowa lat 80., chłopiec obejrzał film Daria Argento w telewizji; niedługo potem zaczął fantazjować o nakręceniu ich po swojemu, bazgrając w notatnikach: «Suspiria» Luki Guadagnino. Nietrudno wyobrazić sobie, dlaczego akurat ten obraz zaraził wyobraźnię trzynastolatka, który znał już doskonale między innymi „Psychozę” Alfreda Hitchcocka. Włoski dreszczowiec giallo był gatunkiem wyjątkowo afektywnym nawet jak na kino grozy (w katolickiej wyobraźni trupy wyglądają zawsze trochę bardziej malowniczo); „Suspiria”, baśniowa mutacja gatunku, rozwijały psychodeliczną nadwyżkę giallo do ekstremum. Argento ustanawiał osobny świat; uchylał tajne przejście z dziecięcego pokoju do pierwotnego arcykoszmaru. Nic dziwnego, że Baby Jagi ze szkoły baletowej wzięły Lukę Guadagnino, lat trzynaście, na zawsze w posiadanie.

Albo inaczej. Był rok 1962 albo 1964. Tippi Hedren przechodziła piekło na planie „Ptaków” Hitchcocka, a potem na planie „Marnie”. Jej kilkuletniej córce Melanie Griffith zapewne wypadały w tym czasie mleczaki. Hedren została jedną z wielkich męczennic kina. Griffith dorosła, też została aktorką i też urodziła córkę. Córka nazywa się Dakota Johnson i gra główną rolę w filmie „Suspiria” Luki Guadagnino.

Jak przystało na projekt narodzony z dziecięcej (czy nastoletniej) fascynacji, „Suspiria” mają szczególny stosunek do przeszłości. Czego nie dotknąć, za co nie pociągnąć – wyłaniają się kolejne historie. Oczywiście twórca „Jestem miłością”, „Nienasyconych” i „Tamtych dni, tamtych nocy” grzebał przez lata w nostalgii albo nawet przeciw nostalgii, w każdym razie z nostalgii uczynił tworzywo artystycznej praktyki. Jednak „Suspiria”, jeśli w ogóle mają w sobie nerw nostalgiczny, mają go mimo woli. Giallo, jak już wspomniałam, jest gatunkiem szalenie katolickim: wyrasta ze świata wszechobecnych reprezentacji biblijnych opowieści, jak również żywotów świętych, z kultury, w której obcuje się ze świętymi szczątkami, wystawia zasuszone trupy w szklanych trumnach i upycha kawałki kości w zakurzonych relikwiarzach (im relikwiarz bardziej zakurzony, tym lepiej). Szkliste oczy trupów we włoskich kryminałach i horrorach przywołują na myśl figury zwróconych ku niebiosom, rozmodlonych świętych. Giallo wygina twarze i ciała w sposób właściwy męczeńskiej makabrze. Jest pomostem pomiędzy katolickim dziecięcym doświadczeniem religijnym a kinem. Przynajmniej dla mnie; im bardziej dopracowana choreografia śmierci, tym bardziej się wzruszam.

Guadagnino, żeby było jasne, nie interesuje pastisz starych „Suspirii”, jak, dajmy na to, „Amer” duetu Hélène Cattet & Bruno Forzani (2009). Bierze strzęp fabuły (przybycie młodej dziewczyny do słynnej szkoły tańca, która skrywa starożytne tajemnice) i robi właściwie wszystko na odwrót, jakby powybijał sobie w głowie wszystkie bajecznie kolorowe witraże z filmu Argento; deszcz leje grubymi strugami z szarego nieba, potem zaczyna padać jesienny, mokry śnieg. Jest październik 1977 roku. Berlin jesienią; miasto podzielone, miasto-bunkier, można by rzec – bunkier-matrioszka. Słońce nie wyjdzie zza chmur jeszcze przez wiele dni; być może nie wyjdzie już nigdy. Ciała młodych tancerek wyginają się tak, jakby były z plasteliny, ale tylko do czasu; pękają kości, choreografia tanecznych tortur pozostawia po sobie zdeformowane, dygoczące pół-trupy. Ciała – te starożytne i te najmłodsze, przeznaczone na ofiarę – ulegają makabrycznym metamorfozom. Jest to jednocześnie straszne i piękne. Seksapil Guadagnino był dotychczas ostentacyjny; teraz stał się przedziwny.

W poprzednich filmach reżysera historia działa się niejako na krawędzi widzenia: w „Nienasyconych” afrykańscy imigranci przybijali do brzegów włoskiej Pantellerii z dala od psychodramy miłosnego czworokąta, „Tamte dni, tamte noce” opowiadały zaś o homoseksualnej inicjacji w przededniu epidemii AIDS. Tu jest inaczej: telewizyjne relacje o porwaniu samolotu Lufthansy wlewają się z deszczem do opowieści bardziej mitycznej niż baśniowej, a może wręcz religijnej. Stąd wynika być może główny problem, jaki „Suspiria” stawiają krytykom, a który ja w każdym razie odczuwam: to film nielinearny, rozgrywany synchronicznie, w porażającej jednoczesności polityki i mitu. Jak o tym pisać? Może się nie da; a może potrzebne jest tu myślenie o kinie jako religii właśnie.

To film obecności; aktorki nie tyle „grają”, ile „są”; bardzo katolickie myślenie. Stąd obsada złożona z kobiet, które niosą ze sobą ciężar bardzo różnej historii filmowej: Angela Winkler, Ingrid Caven, Jessica Harper, Tilda Swinton. Ta ostatnia stała się przez lata zinstytucjonalizowanym odmieńcem światowego kina (to raczej stwierdzenie faktu niż ocena). Pomysł Guadagnino, aby obsadzić ją w roli staruszka psychoanalityka, nie jest więc ani trochę wywrotowy – jest bardzo przemyślny. W napisach końcowych Swinton figuruje podwójnie; wymyślono jej męskie alter ego, pana Lutza Ebersdorfa. Ten gest na pierwszy rzut oka wydaje się zbędny albo wręcz zaciemniający sprawę: to w końcu film, w którym mężczyzn prawie nie ma, po co to zamazywać, po co maskować, po co się tak bawić? Rzecz w tym, że sabat po prostu się dzieje. Swinton nie gra w dragu, jako staruszek psychoanalityk jest nierozpoznawalna; Guadagnino przekłada obecność nad opowieść. W końcu i genealogia Dakoty Johnson, w której żyłach płynie krew męczennicy za kino grozy (za kino w ogóle), nie musi być widzowi znana (chociaż już jej własna łapówka dla patriarchalnego Hollywoodu, trylogia „Grayów”, rozpoznana raczej zostanie). Filmowa przemiana z „dziewczyny niewinnej” wydarza się jednak podwójnie.

Wszystko to wskazywać może na hermetyczność i encyklopedyczną wsobność, na – no cóż – filmoznawcze suspiria, duszności. Ale będę się upierać, że jednak tak nie jest; to film utkany ze śladów historycznych, filmowych, nabrzmiały, przeraźliwie smutny, ciężki od pamięci, w końcu ambiwalentnie seksowny – tak, jak tylko seksowna może być włoszczyzna osadzona w pruskich murach.

 

„Suspiria”
reż. Luca Guadagnino
premiera: 2.11.2018