Archiwum
25.01.2018

Siła wielogłosu

Julia Kowalska
Teatr

Golem to mityczna istota, która nie ma stałego kształtu. Bywa podobna do człowieka, ale jej ostateczna forma zależy od jego twórcy. Maja Kleczewska i Łukasz Chotkowski oraz aktorzy Teatru Żydowskiego nie wykreowali swojego „Golema”. Skupili się na zgromadzeniu elementów, z których ulepić możemy go my, widzowie. Zadbali, by każdy miał szansę stworzyć coś wyjątkowego – wydaje mi się, że nie znalazły się dwie osoby mające to samo doświadczenie spektaklu. W tym oryginalnym pomyśle czai się jednak pułapka: jak opisać poczucie niedosytu, gdy nie udało się spróbować wszystkiego? Czy wśród szczątkowego zapisu znalazło się miejsce na pomyłkę?

Przestrzeń użyczona Teatrowi Żydowskiemu przez TR Warszawa/ATM Studio staje się na użytek „Golema” obszarem instalacji – rodzajem sali wystawowej. Aktorzy czasami funkcjonują w niej jako żywe, ale nieruchome eksponaty; kiedy indziej natomiast – jako performerzy rozgrywający poszczególne sceny. Spektakl nie podtrzymuje konwencjonalnego podziału na scenę i widownię – jeszcze przed wejściem do ogromnej hali widzowie są uprzedzani o braku miejsc siedzących i konieczności przemieszczania się pomiędzy aktorami i sytuacjami.

Elementy scenografii, znane z dwóch poprzednich części żydowskiego tryptyku Kleczewskiej („Dybuk” i „Malowany ptak”), w „Golemie” nie tworzą już zwartej całości – pozostają w rozsypce (podobnie jak narracja, przestrzeń performatywna i kawałki scenicznego świata). Lśniąca jak lustro podłoga, kilka mikrofonów, rzutnik wyświetlający obraz z kamery umieszczonej za drzwiami, szpitalne łóżko, wózek inwalidzki, pojazd służący do czyszczenia podłogi i walizki z ubraniami, mimo pozornej przypadkowości, mówią wiele o świecie, do którego wkraczamy. Jesteśmy gdzieś pomiędzy konstruowaniem a wymazywaniem, rekonwalescencją a śmiercią, niedołężnością a sprytną technologią. Twórcy starają się celowo budować w widzach niepokój, jakby chcieli uświadomić im, że jakiś rodzaj unicestwienia jest blisko. W tym spektaklu – jak w życiu i pamięci – bardzo wiele zależy od nas samych, od tego, ile przechwycimy z szybkiego nurtu historii, czego nie pozwolimy wyczyścić, zapomnieć.

Wbrew zapowiedziom, akcja „Golema” nie przez cały czas toczy się w kilku miejscach jednocześnie. Pojawiają się takie zagęszczenia, nie brakuje jednak momentów koncentracji wyłącznie na jednej postaci czy pojedynczej historii. To jeden z minusów przedstawienia: ofiarowana widzom wolność konstruowania własnego doświadczenia została zinstrumentalizowana przez nakierowanie ich percepcji w jedno konkretne miejsce. Ponieważ symultaniczność akcji przeplatają wątki podkreślane w strukturze spektaklu jako „ważniejsze”, w chwilach rozproszenia poszukiwałam kontynuacji historii śledzonych już wcześniej.

Ciekawym zabiegiem w konstruowaniu performatywnej przestrzeni była obecność Kleczewskiej i Chotkowskiego, którzy spacerowali obok aktorów, a czasem zatrzymywali się, by ich wysłuchać. Wszystkie te aktywności wprowadzały kolejny zamęt w pozornie subiektywny odbiór spektaklu. „Interwencje” jego twórców zwracały uwagę na pewne sekwencje, na dalszy plan spychając inne. Część widzów chętnie podążała za reżyserką albo dramaturgiem, ciekawa, czy wytyczona przez nich ścieżka zawiera jakiś klucz. Inni z kolei unikali fragmentów, które znaczyli oni swoją obecnością. Tak czy inaczej spacer przez „Golema” w bardzo interesujący sposób pozbawiany był bezpłciowości. Nawet jeśli ten efekt nie był zamierzony, obecność Kleczewskiej i Chotkowskiego czytałam jako uwypuklenie schematów, którymi kieruje się odbiorca sztuki, nad swoje wrażenia przedkładający założenia autorów. Ich funkcjonowanie wśród widzów było dla mnie testem – na ile skusi mnie mrzonka zrozumienia przedstawienia, dla której porzucę doświadczanie go?

Próba przekształcenia przestrzeni teatralnej w galerię sztuki udała się tylko połowicznie. Kierowani ciekawością i posłuszni wytycznym twórców widzowie początkowo śmiało krążyli po ogromnej sali, zaglądając nawet w miejsca nieco odgrodzone, w których aktorzy urządzili sobie prowizoryczne kulisy. Z czasem jednak coraz częściej opierali się o ściany albo siadali na nielicznych krzesłach. Ci, którzy nadal się poruszali, stawali się częścią przedstawienia i wpływali na jego przebieg – współtworząc przestrzeń gry.

Przyczyną niepowodzenia zabiegu zamiany przedstawienia w spacer po muzeum była niepewność znacznej części widowni – publiczność czuła się nieswojo, krążąc między aktorami, chciała uciec do konwencjonalnej (i bezpiecznej) pozycji obserwatora akcji, siedzącego w teatralnym fotelu. Na tym polu Kleczewska nic nie zreformowała, ale sporo obnażyła – i za to należy się twórcom „Golema” ogromna pochwała. W moim odczuciu pomysł zrobienia wystawy zamiast spektaklu był nietrafiony nie tylko przez – nazwijmy to – nieśmiałość widzów. W towarzyszących premierze wypowiedziach reżyserka wspominała o zamiarze wyrwania pamięci Zagłady z rąk ludzi kreujących politykę historyczną, którzy instrumentalizują i dowolnie manipulują historią. Odwołując się do konstrukcji „relacji świadka”, chciała oddać głos dzieciom Holokaustu. W tym geście zabrakło świadomości, że pamięć nie jest obiektywna. Wysłuchanie relacji nie gwarantuje zmierzenia się z prawdą, a jedynie czyjąś perspektywę wydarzeń. „Golem” to wersja, a nie raport, opowieść – a nie kronika, impresja – a nie dokument. Ingerencja w czyjąś relację może być prowadzona w perspektywie makro – poprzez odebranie pewnym wydarzeniom z przeszłości miejsca w szkolnych podręcznikach, w kalendarzach świąt i obchodów czy w toku dominującej narracji. Te same mechanizmy znajdują zastosowanie w skali mikro. Dramaturgia „Golema” jest tego przykładem: kiedy wielogłos zmienia się w monolog, czyjeś słowo znaczy więcej od innych. Nie potrafię znaleźć usprawiedliwienia dla takich gestów i właśnie dlatego za najlepsze fragmenty przedstawienia uważam te, w których następuje zagęszczenie scen, perspektyw i głosów.

Teatr, który od lat tworzy Maja Kleczewska, bazuje na zderzaniu widza z przedstawieniem i wywołaniu tak wrażenia dyskomfortu. Próba „przerobienia” teatru na muzeum budzi jednak moje wątpliwości, ponieważ próba zamknięcia pamięci o Zagładzie w ramy eksponatu muzealnego stymuluje u widzów zew poznawczy, a nie krytyczny. Wzbudza chęć oglądu, a nie doświadczenia i zderzenia się z określoną narracją. „Golem” zrodził mój sprzeciw. Mam wrażenie, że nie jest to efekt zamierzony przez twórców…

Próba streszczenia warstwy fabularnej najnowszego projektu Kleczewskiej nie ma sensu – mimo nie do końca rozsypanej narracji jego wątki plączą się i każdy odbiorca może traktować je jednostkowo. Szczególnie ciekawe są sceny, w jakich udział bierze Michał Czachor oprowadzający po świecie Małgorzatę Gorol, grającą – jak zdradza w jednym z monologów wypowiadanych na granicy słyszalności – Żydówkę, która ukrywała się w czasie wojny. Mężczyzna to jej przewodnik po Nowym Jorku – mieście ogromnym i bezosobowym, symbolizującym nowy początek. Objaśnia codzienne rytuały nowojorczyków (kurtuazyjne powitania czy jogging), mówi o anatomicznych różnicach między płciami, ale też zmusza kobietę do wspólnej kąpieli. Jej postać wszystkie te działania przyjmuje obojętnie i pozwala wpisywać się w zaproponowane role i konteksty. Mimo to odczuwamy jej dyskomfort, a przede wszystkim żar jej traumatycznych wspomnień. Te przejmujące sekwencje tematyzują obawę – twórców, ale może i nas samych – przed unicestwieniem historii, jej bezpowrotnym zatraceniem, rozpłynięciem się w błahostkach codzienności.

W innej scenie Gołda Tencer jeździ po sali na wózku inwalidzkim. Nie reagując na kierowane w jej stronę słowa, nuci pieśń. Grany przez Jerzego Walczaka wnuk tej postaci zwierza się ze swoich dziecięcych wrażeń: obozowy numer na ręce babci traktował jako kod dostępu do tej tajemniczej kobiety, której strasznych doświadczeń nigdy nie mógł poznać. Inni aktorzy nieustannie wnoszą na scenę wiaderka (budzące skojarzenia z rzeźnią) czy stosy ubrań (odnoszące się do wysiedleni). Jeden z bohaterów przez cały spektakl dopytuje, gdzie znajduje się jego zaginiona walizka – przywołując tak figury drogi, z której być może nie będzie powrotu, rozproszenia i utraty: domu, stabilności, poczucia dostatku i bezpieczeństwa.

„Golem” imponuje przede wszystkim swoją fragmentarycznością, która nie jest tylko metaforą tego, co spotkało Żydów w czasie wojny, ale odnosi się także do materiału, z jakim mierzą się twórcy, czyli pamięci Zagłady. Można je zestawiać także z sytuacją Teatru Żydowskiego: pozbawionego siedziby, zaplecza i stabilizacji. Być może to pokawałkowanie miało prowokować poczucie dyskomfortu widzów. Niestety ja odczułam go już, mierząc się z założeniami twórców. Nie jest to oczywiście pozbawione wartości, ale sprawia, że nie mogę uznać „Golema” za przedstawienie do końca udane.

 

„Golem”
reżyseria: Maja Kleczewska

dramaturgia: Łukasz Chotkowski
scenografia, światło, wideo: Wojciech Puś
muzyka: Cezary Duchnowski
kostiumy: Konrad Parol
choreografia: Kaya Kołodziejczyk
produkcja Teatru Żydowskiego w TR Warszawa/ATM Studio
premiera: 2.12.2017

 

fot. Magda Hueckel