Archiwum
01.04.2020

Siła i bezsilność

Olga Szmidt
Literatura

Pierwszy tom trylogii Larsa Saabye Christensena przynosi subtelną opowieść o mieście, które dźwiga się po wojennym dramacie. To bardzo ludzka i z czułością opowiedziana historia o tym, jak zaczyna się życie na nowo.

Bohaterami pierwszej części „Śladów miasta” są członkowie rodziny Kristoffersenów – Maj, Ewald oraz ich ośmioletni syn Jesper. Ewald i Maj sprawiają wrażenie mieszczańskiej pary, dla której największe wydarzenia dnia codziennego oscylują wokół sąsiedzkich spraw, organizacji gospodarstwa domowego, opieki nad niespokojnym synem. Takie życie wymaga wysiłku i uporu, ale nie wyróżnia ich spośród znajomych czy obcych rodzin. Christensen konstruuje bohaterów tak, aby sprawiali wrażenie nie wyjątkowych mieszkańców powojennego Oslo, lecz aby w prozaiczności ich życia dostrzec coś, co wcześniej wydawało się niegodne uwagi. Jeżeli można coś zarzucić tej prozie, to z pewnością narracyjny konserwatyzm – dochodzę jednak do wniosku, że stylistyczny talent autora (przełożony przez niezawodną Iwonę Zimnicką) pozwala nam niemal zapaść się w wykreowany przez niego świat. Nie dlatego, że jest znajomy i schematyczny, ale dlatego, że tworzy doskonałą iluzję – wszystko to już o świecie, emocjach, dziecięcej percepcji wcześniej wiedzieliśmy. Mimo oporów, które odczuwam zwykle przez pierwsze kilkadziesiąt stron (a które nie opuściły mnie tylko podczas lektury „Magnesu”), za każdym razem daję się prozie Christensena ponieść. „Ślady miasta” nie są pod tym względem wyjątkiem, ale nie tylko – stanowią one jedno z największych osiągnięć autora.

Ewald wskazuje ścianę w holu i wiszące na niej największe płótno w mieście, dwadzieścia cztery na dwanaście metrów, na którym Henrik Sørensen bezpośrednio namalował życie codzienne. To, co przeżywa się każdego dnia, zostało odwzorowane w rozmaitych fazach, z zachowaniem rytmu doby i biegu lat. Wszystko po kolei. A w samym centrum znajduje się dziecko, będące nadzieją na przyszłość, ale przede wszystkim jest kobieta – uosobienie i sedno miłości. Prościej nie można tego wyrazić. Ani piękniej. Podchodzą bliżej.

Zakamuflowana autorefleksja autora wydaje się czytelna – bohaterowie tworzący społeczną panoramę pozwalają na wysnuwanie ogólniejszych wniosków. Maj jest kobietą w sile wieku, ale jej charakterystyka sugeruje, że mamy do czynienia z postacią już zmęczoną życiem – o wiele starszą, niż sugerowałby fakt, że jest matką kilkulatka, zachodzącą później w kolejną ciążę. Jej mąż z kolei jest silnym, godnym zaufania mężczyzną – owo pragnienie, by być oparciem i zapewnić rodzinie wszystko, co najlepsze, nie pozwoli jemu samemu ujawnić swoich słabości. Ten dysonans nie wydaje się jednak błędem w pisarskiej sztuce Christensena. Norwegowie, którzy zakładają rodziny tuż przed zakończeniem wojny albo w pierwszych latach pokoju, starzeją się w mgnieniu oka. Nie mają czasu na nonszalancję, swobodę i beztroskę. Wyczekują dobrobytu, teraz jeszcze nieosiągalnego. Kolejne lata ich życia nie są pewnie tak tragiczne jak losy wielu innych europejskich społeczeństw; „Ślady miasta” doskonale pokazują jednak, że celem nie jest konkurencja w cierpieniu – kilkukrotnie pojawia się refleksja, że goszczone przez Czerwony Krzyż żydowskie dzieci z Niemiec przypominają bohaterom, jak wielkie mieli szczęście. II wojna światowa jest tu nadal słyszalnym echem, rysą w sercach bohaterów. Indywidualne traumatyczne przeżycia pojawiają się w ledwie kilkuzdaniowych wspomnieniach, skojarzeniach. O wiele bardziej obecne w prozie Christensena wydaje się doświadczenie wyczerpania i pragnienie powrotu pozbawionej wielkich wydarzeń codzienności.

Ciekawym zabiegiem jest wprowadzenie niby-zdystansowanych protokołów ze spotkań Czerwonego Krzyża w Oslo. Działające w organizacji kobiety podejmują próbę – co zabrzmi nieco patetycznie, mimo że w istocie jest bardzo praktycznym działaniem – zbudowania społeczeństwa na nowo. Starają się pomagać najuboższym, reagować na potrzeby wspólnoty, odbudowywać więzi. Dokumenty ujawniają ich dobre chęci; ale też to, z czym zostają one skonfrontowane. Ważna wydaje się tu bezradność, powracające rozczarowanie mizernością rezultatów, obojętnością Norwegów, nawet wrogością potrzebujących. Te właśnie fragmenty pokazują też – istotny nie tylko w kontekście powojennej Skandynawii – upór konieczny, aby na nowo zbudować świat oparty na zaufaniu. Powieściową oczywistością byłaby saga o sile kobiet, które organizują się mimo zmęczenia i braku chwały, jaką mogłyby przynosić takie czyny. Christensen dostrzega w dobroczynnych działaniach nieoczywiste pomieszanie uczuć – jednym z nich jest zaborcze chronienie własnej samodzielności i niezależności. Nie odbiera to wartości miłosierdziu bohaterek, raczej komplikuje i pogłębia zbanalizowany wizerunek gospodyń-filantropek.

Ważną rolę w powieści odgrywa Jesper – najprecyzyjniej (gdybym miała spekulować, powiedziałabym: najbardziej autobiograficznie) zbudowana tu postać. Matka potajemnie chce zdiagnozować chłopca u lekarza. Gdy okazuje się, że z synem nie dzieje się nic „medycznie” niepokojącego, czytelnik staje przed dylematem. Losy jakiego chłopca śledzimy? Czy niestandardowość jego percepcji, osobliwe wycofanie i przyjaźń z tracącym słuch kolegą – to opowieść o tworzeniu drobnej szczeliny w bardzo normatywnej rzeczywistości? Czy może jego percepcja pozwala nam dostrzec w pełnej krasie, jak osobliwa bywa „zwykłość” codzienności?

Jesper jest jednym z wielu chłopięcych bohaterów wykreowanych przez Christensena w spektakularny sposób. Zarówno w „Beatlesach”, jak i w moim ulubionym „Półbracie” autor zdołał odczarować okres dzieciństwa – nie tyle uczynić z niego etap przygotowawczy do właściwego życia, ile ukazać go jako równoprawny i odrębny rozdział biografii. Nie jestem pewna, czy byłabym w stanie wskazać innego pisarza, który z tak wielką powagą i zrozumieniem pisze o dziecięcej perspektywie, o świecie, który dopiero staje się zrozumiały, a który nigdy w pełni nie stanie się oczywisty. Podobnie jest w „Śladach miasta”. Sposób, w jaki Jesper postrzega swoją rodzinę, jest indywidualny i nieoczywisty. O wiele bardziej zajmujący jest jednak jego własny świat, do którego rodzice chłopca nie mają dostępu. Przyjaźń z Josteinem jest niemal niezrozumiała dla innych; niespodziewany talent muzyczny witany jest z ledwie skrywanym zaskoczeniem. Rozmyślania w nocy stanowią jedyną szansę na samotność w zatłoczonym mieszkaniu. Literacka swoboda, z jaką Christensen kreuje świat chłopca, oddaje sprawiedliwość dzieciństwu. Autor nie korzysta z nostalgii i sentymentu, raczej z uważności, z jaką dzieci poznają świat, własnej odrębności, którą próbują dopiero odnaleźć.

Mimo że Christensen niechętnie ucieka od swoich bohaterów do bardziej ogólnej, egzystencjalnej refleksji – trafiamy w powieści na fragmenty, w których konkretne miejsce i czas przesłonięte zostają rozważaniem na temat kondycji człowieka. Tak jest choćby wtedy, gdy rodzina Kristoffersenów planuje wakacje. Pojawia się myśl o „wspólnych wakacjach” – kilku tygodniach lata, podczas których niemal wszystkie usługi działają w ograniczonym zakresie lub w ogóle przestają funkcjonować, a większość Norwegów udaje się na długie, rodzinne wczasy poza miastem. I samo to określenie prowadzi autora do ogólniejszej myśli na temat wspólnoty:

Posmakujcie trochę tego określenia. Przyjemne w smaku. Większość rzeczy jest wspólna w tych powojennych czasach, dopóki dobrobyt za bardzo nie wzrośnie i wszyscy nie zaczną szukać samych siebie, a nie innych; większość rzeczy dzieje się też równocześnie i mówi się o tym samym. Nie oznacza to wcale mówienia tego samego. Ale my zostajemy w mieście, z wyjątkiem jednego dnia, środy, szóstego lipca. Tego dnia Maj Kristoffersen bierze udział w wycieczce dla seniorów organizowanej przez Oddział Fagerborg Czerwonego Krzyża.

To, co łączy bohaterów powieści, odgrywa tu o wiele istotniejszą rolę niż indywidualne przeżycia i pragnienia. Wszyscy zmagają się z rzadko wprost wysławianymi wątpliwościami – dotyczącymi tyleż ich planów czy oczekiwań, co nadwątlonego przez niedawne wydarzenia poczucia przewidywalności życia. Walczą nie tylko z samotnością, ale także z lękiem, który podpowiada, że nigdy, nawet na moment nie mogą być sami. Ani na moment niewidoczni, niezdani na innych, niesłyszalni.

Zarówno Kristoffersonowie, jak i cała plejada drugoplanowych postaci, z włoskim pianistą zabłąkanym w Oslo na czele, skonstruowani zostali z dużą subtelnością. Podczas lektury pierwszych rozdziałów można się zastanawiać, czy to na pewno bohaterowie, którzy zdołają przykuć naszą uwagę na dłużej. Do tego, by z nimi zostać, skłaniają jednak czułość i cierpliwość, z jakimi opisuje ich Christensen. Ta, nie tak dziś częsta, umiejętność autora – doskonale znana z wcześniejszych książek – stanowi o niewątpliwej atrakcyjności powieści. Nie jest to atrakcyjność krzykliwa, wyrazista, pewnie nawet nie przełomowa czy zmieniająca obraz danego okresu. To narracja, która sprawia, że możemy zanurzyć się w wykreowanym świecie i drobnych emocjach bohaterów niemal bez reszty. Można by zadać pytanie, co w tej sytuacji odróżnia powieści Christensena od przeciętnych czytadeł? Sądzę, że stanowi o tym nieoczywistość emocji, wyboru charakterów, wreszcie niestandardowe „wyłanianie” głównego bohatera. Jesper w pewnym sensie otwiera dla nas tę rzeczywistość – to sprytny trik narracyjny, aby z ruchliwego i nietypowego kilkulatka uczynić oko, które przechadza się po Oslo z połowy wieku. Zdawkowość wielu dialogów nie tylko oddaje specyfikę czasu i miejsca, ale też szczególnej ich percepcji. Zmian się nie dyskutuje, raczej ledwie się je odczuwa.

 

Lars Saabye Christensen, „Ślady miasta. Ewald i Maj”
tłumaczenie: Iwona Zimnicka
Wydawnictwo Literackie
Kraków 2020