Lee Gates (George Clooney) prowadzi popularny program o ekonomii – „Money Monster”. Telewizyjne show jest nastawione na szeroką widownię i popularyzowanie wiedzy o branży finansowej. Lee rapuje, drwi i tańczy, a przy okazji komentuje gospodarcze nowinki, giełdowe notowania i newsy ze świata biznesu. Jest wręcz stereotypową gwiazdą telewizji – białe zęby, przyszyty czarujący uśmiech, miliony na koncie i powodzenie u kobiet. Zdaniem Patty Fenn, reżyserki jego show (Julia Roberts), ma również mentalność siedmiolatka. Mina rzędnie mu, gdy w trakcie jednego z programów do studia wchodzi młody mężczyzna i zaczyna grozić mu bronią, a na domiar złego każe włożyć kamizelkę naładowaną semtexem. Zdesperowany Kyle zainwestował cały swój majątek w akcje, które z dnia na dzień dramatycznie straciły na wartości – choć jeszcze kilka tygodni temu Lee przekonywał, że to inwestycja pewniejsza od lokaty.
Foster szybko zarysowuje główne linie konfliktu, które tworzą trójkąt: ofiara rynku–przedstawiciel biznesu–media. Tak nakreślone opozycje wydają się w oczywisty sposób lokować sympatie widzów po stronie ofiary finansjery, tym bardziej że Lee jest cynicznym playboyem, a Kyle reprezentuje miliony obywateli, którzy ledwo wiążą koniec z końcem; jest głosem społeczeństwa, wyrażającym swoje rozgoryczenie za pomocą zbyt drastycznych i nieprzemyślanych środków. Na szczęście Foster nie idzie na łatwiznę i nie tworzy publicystyki z łatwą do wyartykułowania i reprodukowania tezą. Jej film z jednej strony stanowi świetną rozrywkę, z drugiej natomiast – zawiera może niekoniecznie odkrywcze, ale warte wypowiedzenia i znakomicie podane obserwacje na temat współczesnego społeczeństwa, mediów i biznesu.
Foster najlepiej poradziła sobie z wykorzystywaniem gatunkowych schematów. Dowiodła, że nie tylko potrafi budować napięcie, ale również zwodzić widzów poprzez nieustanne przechodzenie od jednego sposobu opowiadania do drugiego. Dzięki temu powstał film, który zarówno angażuje emocjonalnie, jak również kusi dynamiczną fabułą i zwrotami akcji. Daleko mu jednak do ideału – wiele można zwłaszcza zarzucić scenariuszowi; razić mogą uproszczenia, fabularne luki czy łatwe do wychwycenia nieprawdopodobieństwa, które momentami powodują, że cała konstrukcja zaczyna się chybotać. Ale w żadnym momencie nie upada, bo o uchybieniach szybko zapominamy, gdy twórczyni na przykład rozpoczyna nowy fabularny trop, stanowiący kolejny element układanki, czy krótkim dialogiem zmienia perspektywę oglądu.
„Zakładnik z Wall Street” to film oparty na twarzach i ciasnych kadrach, którego większa część rozgrywa się w kilku zamkniętych przestrzeniach – w studiu telewizyjnym i reżyserce. Dysponuje jednak szerokim kontekstem – społecznym i ekonomicznym, będąc obrazem, który można wrzucić do jednego worka o zbiorczej nazwie „dzieci Occupy Wall Street”. Nazwa tego wydarzenia (oraz parku Zuccotti) pada zresztą na ekranie – Foster najwidoczniej należy do grona entuzjastów ruchu, który występuje naprzeciw amerykańskim bankierom. W efekcie jednak nie powstała polityczna agitka – wręcz przeciwnie: reżyserka jedno z ostrzy swojej krytyki wycelowała w tych, którzy najpierw okupowali, a następnie opuścili nowojorski park.
Szczególnie ambiwalentnie Foster podeszła do kwestii mediów, które wydają się łącznikiem pomiędzy społeczeństwem a przedstawicielami władzy, w tym przypadku ekonomicznej. Jedną z głównych bohaterek filmu jest telewizja, reprezentowana przez Patty Fenn. Kobieta umie wykorzystać sytuację, by podnieść oglądalność swojej stacji, ale daleko jej do cynizmu. Jest ucieleśnieniem współczesnych mediów, które potrafią podchwycić temat i znakomicie go opakować. Jest profesjonalistką, która jednak nie żeruje na niczyich uczuciach i nie stara się fałszować rzeczywistości. Latami wypracowywany profesjonalizm objawia się w zamienianiu faktów w atrakcyjny spektakl. To, co moglibyśmy zarzucać mediom, jest jedynie odbiciem stanu społeczeństwa – to ono w dużej mierze jest, obok bankierów, przedmiotem krytyki Foster.
Reżyserka „Zakładnika z Wall Street” ma za złe społeczeństwu stagnację i lenistwo. Jej bohater-terrorysta jest desperatem i nieudacznikiem, ale wzbudza naszą sympatię, bo działa – nawet jeśli odwołując się do szokujących metod. Foster nie namawia do chwytania za pistolety, ale zachęca do większej krytycznej aktywności i zainteresowania. Mechanizm wydaje się prosty: jeżeli społeczeństwo będzie się domagało większej transparentności na szczeblu politycznym i ekonomicznym, to media na to zapotrzebowanie szybko odpowiedzą, bo wiedzą, że będzie im się to opłacało. Fundamentalne pytanie, które zadaje Foster, brzmi: czy po jednorazowej akcji, która przyciągnęła przed ekrany telewizji wielomilionową widownię, zostanie coś więcej niż memy z kotkami? A czy po medialnej wrzawie, która towarzyszyła okupacji parku Zuccotti, pozostało coś więcej?
Jeżeli twórczyni zadaje swoim filmem tak wiele bardzo intrygujących i wielopłaszczyznowych pytań, to wypada skierować jakieś pytanie do niej samej. Czy w takim razie „Zakładnik z Wall Street” ma szanse wpłynąć na widownię oraz wybrzmieć politycznie i ekonomicznie? Wydaje się, że Foster swoim dziełem zdążyła już na nie odpowiedzieć i jest to odpowiedź wyjątkowo sceptyczna. Dlatego sięgnęła po gatunkowe rozwiązania, które miały nadać jej rozważaniom dodatkowej wartości – film miał sprawdzić się jako kinowa rozrywka, dzięki której krytyczna myśl będzie się rozprzestrzeniać. Show must go on – bo kinowa widownia jest spragniona atrakcji tak samo jak ta telewizyjna. Ważne, by umieć wykorzystywać konwencje do propagowania ważnych, autorskich myśli.
„Zakładnik z Wall Street”
reż. Jodie Foster
prem. 20.05.2016