Choć pełnowymiarowym albumem zadebiutowała w 2009 roku, to dopiero nagrany dwa lata temu „Tramp” okazał się przełomowy tak dla samej jej twórczości, jak i recepcji. Teraz Sharon Van Etten powraca z nową płytą, która umacnia artystkę na pozycji obrończyni klasycznej formuły folk-rockowej oraz twórczyni nieszablonowej i intrygującej – co nie jest wcale połączeniem naturalnym, a tym bardziej często spotykanym.
Sharon Van Etten podkreśla w wywiadach, że jej droga do poświęcenia się muzyce wcale nie była oczywista i łatwa. Z jednej strony, stykamy się w jej biografii z dość typową sytuacją, gdy fascynacja muzyką znajduje swój początek w odkrywaniu i poznawaniu obszernej rodzicielskiej płytoteki. Ten swoisty „kapitał kulturowy” od wczesnych lat owocował ponadstandardowym zainteresowaniem muzyką i chęcią podejmowania samodzielnych prób nie tylko grania, ale także komponowania. Z drugiej strony jednak, Van Etten przyznaje, że bardzo długo nie była przekonana do tego, że jest już gotowa, by ujawnić się ze swoją twórczością.
Można domniemywać, że częściowo to właśnie te obawy wykreowały klimat pierwszego oficjalnego albumu Van Etten, wydanego w 2009 roku, „Because I Was In Love”. To płyta bardzo wycofana i do tego stopnia realizująca formułę lo-fi, że z punktu widzenia późniejszych albumów Amerykanki może ona nawet sprawiać wrażenie nagrania demo lub kolekcji b-side’ów. To, co jednak przy słuchaniu tej płyty jest najbardziej uderzające, to intensywne napięcie pomiędzy jej słabością kompozycyjną a fenomenalnym głosem Van Etten, który aż prosi się o bardziej wymagający, ale i satysfakcjonujący repertuar. Album „Because I Was In Love” na pewno nie pozwalał jeszcze dostrzec w Sharon Van Etten artystki fascynującej, ale jednocześnie dawał solidne podstawy, by oczekiwać, że w całkiem niedalekiej przyszłości artystką taką się stanie, głównie za sprawą właśnie bardzo charakterystycznego głosu i sposobu operowania nim.
Tak jak pierwsza płyta pokazywała minimalistyczne i kameralne oblicze Amerykanki, tak jej drugi album („Epic”) udowodnił, że Van Etten nie jest przez songwriterski kanon zniewolona. Dostrzegalne jest to głównie w większym rozmachu aranżacyjnym i uczynieniu brzmienia znacznie bardziej potężnym, a to za sprawą zauważalnej zmiany w proporcjach dotyczących instrumentacji i zdecydowanej „przeprowadzki” z gitary akustycznej na elektryczną. Jednocześnie głos artystki, który tak bardzo frapował na debiutanckim albumie, tutaj nic z owego frapującego charakteru nie stracił, zyskał zaś drapieżność i gniew, których na pierwszej płycie nie sposób było usłyszeć.
W 2012 roku Sharon Van Etten wydała album „Tramp”, który stanowił istotny przełom w rozwoju muzycznym artystki. Złożyło się na to kilka przyczyn i choć o wszystkich warto wspomnieć, to – na szczęście – najistotniejsze spośród nich było to, jak bardzo Van Etten dojrzała muzycznie, nie wyrzekając się jednocześnie artystycznej przeszłości. W rezultacie nagrała płytę odnajdującą doskonałą równowagę pomiędzy akustycznym minimalizmem a rockową dynamiką i rozbudowaną (jak na rockową poetykę) instrumentacją. W tę grę dwóch ścierających się estetyk świetnie i bardzo świadomie wkomponowała Van Etten swój głos, w którego operowaniu odnajdujemy zarówno filigranowość i kruchość, jak i gwałtowność i drapieżność.
Co jeszcze uczyniło album „Tramp” tak ważnym dla dalszych losów Amerykanki? Na pewno postacie, których obecność na płycie (w różnym charakterze) wpłynęła na jej ostateczny kształt, ale bez wątpienia wzmocniła także marketingowy potencjał albumu. Za produkcję odpowiedzialny był Aaron Dessner z The National, który pojawia się także wśród muzyków występujących na płycie obok choćby Julianny Barwick, Zacha Condona (Beirut), Jenna Wasnera (Wye Oak) czy swojego brata Bryce’a. Nie bez znaczenia była także zmiana wytwórni i wydanie płyty „Tramp” w ramach oficyny Jagjaguwar, kojarzonej przede wszystkim z nagraniami Justina Vernona firmowanymi nazwą Bon Iver.
Warto jednak wspomnieć także o dodatkowym kontekście odnoszącym się do albumu „Tramp”, który stanowi swego rodzaju legenda zbudowana, częściowo przez samą artystkę, wokół tej płyty. Sharon Van Etten wspominała, że okres nagrywania albumu „Tramp” to dla niej czas swoistej „bezdomności” – bycia w ciągłej drodze, braku własnego lokum i nocowania bądź w swoim vanie, bądź pomieszkiwania w różnych miejscach, u różnych ludzi. Jakie ma to znaczenie dla samej muzyki? Na pewno nie chodzi tu tylko o bezrefleksyjne odgrywanie schematu amerykańskiego muzyka-włóczęgi. W przypadku Van Etten jest to rzeczywisty i bardzo adekwatny punkt odniesienia dla odbioru jej twórczości – muzyki, w której rozczarowanie i gorycz są dojmujące, ale nie jednoznacznie depresyjne i bezwzględne. Stąd bierze się napięcie pomiędzy ucieczką i poszukiwaniem, które doskonale wpisuje się w kanonicznie amerykański motyw podróży bez jednoznacznego celu i zakorzenienia, podróży będącej jednocześnie zamknięciem i otwarciem. Jego zobrazowanie przez Sharon Van Etten muzyką tak bardzo „amerykańską” czyni przywołany kontekst istotnym i świadomym, a nie przypadkowym i nieznaczącym nawiązaniem.
Trudno powiedzieć, by płytą „Tramp” Van Etten weszła w fazę rozwoju swojej kariery, która spełniałaby wymogi pierwszoligowego show-businessu. Choć bez wątpienia na podążaniu taką ścieżką jej szczególnie nie zależy, to jednak cały czas pozostaje ona w dużym stopniu artystką niedocenioną (i to pomimo generalnie bardzo pozytywnego odbioru jej muzyki przez tych, którzy mieli okazję ją usłyszeć). Tym ciekawiej zapowiadał się więc jej najnowszy album, przed którym poprzeczka zawieszona została jednak bardzo wysoko. I być może to właśnie jest powodem, że przy pierwszym kontakcie (czy nawet kilku pierwszych odsłuchach) „Are We There” może się jawić jako płyta jednak rozczarowująca czy bardziej nawet – niepokojąca. Początkowe odczucie jest bowiem takie, że to, co tak intrygująco rozwinęło się na płycie „Tramp”, tu zostało jeszcze dodatkowo – aranżacyjnie i produkcyjnie – „dopieszczone”, co jest akurat czynnikiem, który muzyce Van Etten zdecydowanie bardziej szkodzi, niż pomaga (częściowo to zresztą „zasługa” samej artystki, która współprodukowała płytę). Co więcej, słuchając płyty, można odnieść wrażenie, że jeśli od czasu albumu „Tramp” Amerykanka odnotowała pewien progres, to niestety związany był on tylko z pewnym szlifem utworów, a nie samymi kompozycjami. Te bowiem w porównaniu z zawartością poprzedniej płyty wydawać się mogą słabsze.
Na szczęście, nawet to początkowe rozczarowanie nie jest na tyle silne, by rezygnować z kolejnych podejść do nowego albumu Van Etten. I jak się okazuje, warto te podejścia podejmować i zaufać samej artystce, gdyż „Are We There” zdaje się być jedną z tych płyt, o których mówimy, iż zyskują po każdym kolejnym odsłuchu, dając każdorazowo coraz więcej satysfakcji. Dopiero gdy dostrzeżemy te wszystkie drobiazgi, ornamenty i pomysły (których jest zdecydowanie więcej niż na poprzednich albumach), możemy je sobie samodzielnie poskładać i chłonąć muzykę ze świadomością, że dzieje się tu bardzo dużo, ale jednocześnie nie „za dużo” . Z czasem zresztą ujawnia się także walor kompozycyjny płyty – nowe piosenki Van Etten to naprawdę świetne kompozycje, choć mniej operujące mechanizmem łatwego przyciągania atrakcyjną melodyką, a bardziej wciągające sposobem rozgrywania pozornie prostych motywów.
Świetnym przykładam powyższej prawidłowości jest pierwsza kompozycja zamieszczona na płycie. „Afraid of Nothing” sprawia na początku wrażenie utworu skrojonego na przebojową miarę, co w przypadku twórczości Van Etten nie jest komplementem i zasiewa pewien niepokój wobec jej pomysłu na najnowszą płytę. Jest w tym utworze gładkość i lekkość, która gryzie się z głosem artystki, pozostającym tak samo rozdzierająco smutnym jak na poprzednich albumach i tak samo podszytym bolesnymi emocjami. Z czasem jednak utwór ten jawić się zaczyna jako rozgrywająca się na kilku poziomach i fenomenalnie zaaranżowana (vide partie smyczkowe, za które odpowiada rodzeństwo Brodericków – Peter i Heather Woods) kompozycja, być może jedna z najlepszych w dorobku Amerykanki.
Dalej na płycie jest już tylko ciekawiej, przede wszystkim dlatego, że bardzo różnorodnie. Obok spokojnych i wyciszonych kompozycji mamy bowiem utwory cięższe, bardziej dynamiczne. Obok piosenek o uproszczonej, minimalistycznej instrumentacji – wielowątkowe i niezwykle pomysłowe aranżacyjnie (wystarczy zresztą zerknąć na listę muzyków zaangażowanych w nagranie płyty – choć nie ma tam tak spektakularnych nazwisk jak na płycie „Tramp”, to na pewno musi robić wrażenie różnorodność wykorzystanego instrumentarium). Obok brzmienia czysto akustycznego – mniej lub bardziej (choć uczciwie przyznajmy, że raczej mniej) eksperymentalne próby z dźwiękami elektronicznymi. Rzeczoną różnorodność wzmacnia także zróżnicowane podejście do wykorzystywania poszczególnych instrumentów, zwłaszcza wiodącej gitary oraz perkusji (w której przypadku wielość jej inkarnacji w poszczególnych utworach rzeczywiście zachwyca).
Najnowsza płyta Sharon Van Etten wraz z refleksją na temat dotychczasowej ścieżki muzycznej tej artystki skłania do pytania, na ile możliwa jest interesująca i wciąż frapująca twórczość, jeśli funkcjonuje ona w ramach tak bardzo ograniczonej (czy raczej ograniczającej) formuły, jaką jest klasyczna rockowa poetyka? Van Etten przepracowuje ją wprawdzie na kolejnych płytach, ale nigdy poza nią nie wykracza i dość oszczędnie operuje pierwiastkiem eksperymentu. Poszukiwania artystki, choć cenne, przebiegają na obszarach dogłębnie eksplorowanych już wcześniej przez setki artystów. A jednak okazuje się, że ta folk-rockowa estetyka w przypadku twórczości Amerykanki jeszcze się nie wyczerpała i – nawet przy uwzględnieniu początkowych niepokojów – „Are We There” nie sugeruje, by takie wyczerpanie miało w najbliższej przyszłości nastąpić.
Gdzie więc szukać powodów siły i trwałości przyciągania muzyki Van Etten, jeśli nie w eksperymentowaniu i zachłannej potrzebie zaskakiwania słuchacza? Ostatecznie chyba jednak tym decydującym elementem jest wspominany wcześniej kilkukrotnie wokal, nie tylko w aspekcie jego możliwości, ale także różnorodności w sposobie jego wykorzystywania. Tylko wśród piosenek z najnowszej płyty znajdziemy utwory uruchamiające – w odniesieniu do sposobu operowania głosem – tak dalekie skojarzenia jak: Patti Smith („Your Love Is Killing Me”), Beth Gibbons („Our Love”) czy nawet – choć może zabrzmi to dość surrealistycznie – Annie Lennox („Afraid of Nothing”). To zawarte w głosie Van Etten połączenie i balansowanie między szeptano-śpiewaną niepewnością i smutkiem a wykrzykiwanym wręcz smutkiem i lamentem, przy jednoczesnym uciekaniu od lekkości i wesołości, zawsze będzie czynić muzykę Sharon Van Etten nie tylko rozpoznawalną, ale przede wszystkim interesującą.
Sharon Van Etten, „Are We There”
Jagjaguwar 2014