Archiwum
20.12.2018

Serial zbyt doskonały (The Marvelous Mrs. Maisel)

Olga Szmidt
Seriale

Drugi sezon miałam obejrzeć w przerwie świątecznej. To mój pewniak. Nic tak bowiem nie psuje wypoczynku i przemysłowej konsumpcji mandarynek jak filmowa i serialowa żenada. Poza tym rzekomo odraczana przyjemność ma jakieś magiczne właściwości, których nie ma rzucanie się na smakołyki natychmiast po ich zobaczeniu. Nigdy nie udało mi się w to uwierzyć. Nie wytrzymałam też niemal trzech tygodni, podczas których „The Marvelous Mrs. Maisel” miałaby po prostu na mnie czekać na Amazonie.

Większość pierwszego sezonu upłynęła mi na naprzemiennych wątpliwościach i przyjemnościach. Od pierwszych minut miałam gonitwę myśli, którą najprościej określić jako niepokój osoby przyzwyczajonej do wszechogarniającej hermeneutyki podejrzeń w zderzeniu z czymś, co nie odpowiada na ten niepokój. Piękniej niż w „Mad Men”, stereotypowo, ale bez antysemickiego smrodu, z dbałością o historyczny detal, z charyzmatycznymi postaciami, które nie staczają się w „typ” już w pierwszym odcinku. Gospodyni domowa z lat 50., która jest obiektem tyleż estetycznego kultu popularnych produkcji (szczególnie tych audio- i wizualnych), ile ideologicznego dysgustu w serialu Amazona (budzącego u mnie, dla równowagi, tylko tę drugą emocję) odgrywa główną i tytułową rolę. W przeciwieństwie do żony Dona Drapera nie jest kanapowo-kuchenną atrakcją, którą można raz na jakiś czas wyprowadzić na salony przybraną w perły i brylanty. I w przeciwieństwie do Betty Draper Miriam Maisel nie dręczy nas swoją pozycją pani domu aż do dotkliwego dramatu psychologicznego i farsy zarazem (patrz: fatalna charakteryzacja tyjącej Betty).

Serial rozpoczyna się w charakterystyczny dla seriali wszelkiej maści sposób: od dramatu, końca pewnego świata, załamania dotychczasowych reguł. Miriam, zdradzona żona słabego komika-amatora, ze wszystkich dni w roku wybierze właśnie Jom Kipur, by zadebiutować jako komik. Małżeński dramat relatywnie szybko schodzi z pierwszego planu, a przynajmniej uzyskuje mocną konkurencję. Midge, bo tak nazywają Miriam znajomi (w tej roli wybitna Rachel Brosnahan), raz wszedłszy na scenę, szybko z niej nie zejdzie. Szok, który towarzyszy jej pierwszemu występowi, wynika zresztą nie ze śmiałości widowiska, lecz z czegoś bardziej elementarnego. Oto nie tyle nawet pani domu, ile „dama” ze społecznych wyżyn schodzi do knajpianych piekieł i mówi językiem, o który nikt jej nie podejrzewa i w sposób, jaki zaskakiwał pół wieku temu, kiedy pojawiał się w kontekście matki/żony/córki. Midge od początku musi być dla nas bohaterką przedziwną. Wygląda jak wycięta z żurnala, mówi z prędkością światła, obsesyjnie mierzy swoje ciało i z niemniejszym zaangażowaniem dba o wygląd, jest zabawna w bardzo retro sposób (odradzam założenie, że ten serial to dwie pieczenie: i serial, i stand-up; żarty wywołają raczej pełgający uśmiech niż salwy śmiechu) i jednocześnie realizuje jedną z największych feministycznych fantazji: o kobiecie, która wyrywa się z domu i zaczyna życie na nowo. To ważny aspekt całego serialu, od początku do końca odgrywany jednocześnie na różnych bębenkach: finezyjnej fantazji i realizmu, emancypacji i skrajnego uprzedmiotowienia, przywileju i empatii, klasowej ślepocie i kobiecej przyjaźni, złożoności postaci i „gubieniu” drugiego planu.

Najważniejsza wewnętrzna opozycja to dla mnie jednak nie jedna z tych, z którymi zmagają się Midge czy jej rodzina. To zniesiona opozycja pomiędzy fantazją a realizmem. Serialowy realizm jest zresztą niełatwy do określenia – oscyluje on bowiem nie w ramach współczesnych wymagań stawianych tej konwencji, ale właściwych światowi przedstawionemu. To, co nierzadko w latach 50. uchodziło za realizm, dziś nie byłoby w ten sposób zaklasyfikowane. „The Marvelous Mrs. Maisel” rozgrywa te oczekiwania w sposób perfekcyjny, wprowadzając do serialu trudny do przyszpilenia musicalowy rytm, bez wykorzystania samego musicalu. Doskonale widoczne jest to w domu towarowym, w którym pracuje Midge. Jej ruchy, praca kamery, kaskadowość poszczególnych obrazów nasuwają wyraźne musicalowe skojarzenie, ale nie wyprowadzają nas z historyczno-realistycznej konwencji. To część strategii, która prowadzi serial do tak wielkiego sukcesu. Wydobywanie z rozmaitych konwencji, światopoglądów czy kulturowych klisz co ciekawszych składników i tworzenie mikstury doskonałej.

A więc wątpliwości znikały, przyjemności ostatecznie zdominowały seanse. Jedno nie tylko nie wykluczało drugiego i ostatecznie sprawiło, że nie tylko ze złożonością „The Marvelous Mrs. Maisel” się pogodziłam, ale zaakceptowałam jej paradoksy. W drugim sezonie całość nabiera złożoności i – mimo niezmiennej perfekcji – śmiało wprowadza rysy do idealnego obrazu. Wśród dziedziczonych po innych serialach tej klasy problemów tego serialu są jednak zadziwiająca marginalizacja dzieci (realia lat 50.? nieciekawy wątek? rysa na perfekcyjnym wizerunku?) i niewielki udział czegoś, co nazwałabym wizualnością zakulisową. Druga kwestia jest bardziej zasadnicza i wpływa na całość wrażeń z serialu Amy Sherman-Palladino: osobliwe doświadczenie wizualnej przyjemności i zachwytu (kobiece doskonałe ciała, sukienki, fryzury, wnętrza mieszkań) z oglądania świata przeżartego przez patriarchat. Wizualna atrakcyjność nie jest przecież mimo ani obok niego. Jest także jego rezultatem. W jednym ze stand-upów Midge mówi o męskich butach. Całość anegdoty prowadzi ją do odkrycia, że wygodne buty to jeden z powodów, dlaczego mężczyźni nie tylko mniej się męczą, ale zdobywają i utrzymują władzę. Naturalnie nie wpływa to na zmianę obuwia. Krytyka feministyczna zostaje tu prawie zawsze na scenie, poza nią – pomiary własnego ciała i twarzy córki trwają w najlepsze. W drugim sezonie twórcy wyraźnie odczuwają dyskomfort w związku z tak koherentną reprezentacją. Mamy zbliżenia na kapcie na obcasie, które Midge wkłada po wstaniu, mamy osobliwy dialog, w którym amant pyta ją, czy zawsze wygląda tak po wstaniu (pełny makijaż, idealne włosy, zwiewna koszula nocna), co wyraźnie nawiązuje do estetycznej musztry, która odbywa się przed wstaniem wówczas-jeszcze-męża Joela (Michael Zegen).

Echa pierwszego sezonu, w którym widzimy całą rutynę, a właściwie reżim, jakiemu poddaje się główna bohaterka (oraz jej matka, ewidentnie od najmłodszych lat przyuczająca córkę do tej formy), powoli mierzi nie tylko Susie (znakomita Alex Borstein!), której bieda i robotnicze standardy życia ujawniają się z większą mocą w tegorocznych odcinkach. Z czasem także Miriam zdarza się pocić, odczuwać głód, brudzić i dostrzegać swoją pozycję. Stand-up pomaga jej tylko częściowo, zasadniczą rolę odgrywa praca zawodowa i – mówiąc krótko – zabieganie i zaprzątnięcie „czymś większym”, niepozwalające na mierzenie uda siedem razy w tygodniu. „The Marvelous Mrs. Maisel” bardzo sprytnie rozgrywa te wszystkie zmiany i rozwój głównej bohaterki. A to Susie znajduje jej notes z pomiarami talii i kończyn; a to rozbudowana część drugiego sezonu opowiadająca o pobycie w ekskluzywnym żydowskim ośrodku wczasowym (kiedy utopia spotyka antyutopię) przypomina, że Midge była miss bikini; a to Rose (matka, w tej roli przekonująco rozdygotana Marin Hinkle) przekracza granicę swojej wytrzymałości; a to orientujemy się, że przyjaciółka głównej bohaterki niezauważalnie (dla nas i dla Midge) zniknęła z serialu. Nie oznacza to jednak, że widzimy błyskawiczną i fałszywą zmianę. Wręcz przeciwnie. Fantazja, którą kreują dla nas w rewelacyjnej formie twórcy, polega na takim budowaniu postaci, aby od środka pokazać, jak może i jak nie może udać się zmiana. Że zmiana nie zawsze następuje całościowo, ale nierzadko obejmuje pojedyncze elementy z życia. Dopiero post factum dostrzegalny jest jej emancypacyjny wymiar.

Wbrew temu, co twierdzi Emily Nussbaum na łamach „The New Yorkera”, nie sądzę, że „wszystko źle”. Przemiana Midge, którą tu obserwujemy, ma wszelkie cechy fantazji o kobiecej emancypacji i wyrwaniu się z domowego piekła/nieba. Cały wic polega na tym, że nie jest to przemiana dokonywana ani z perspektywy mężczyzny, ani w męskich kategoriach. To nie historia o odrodzeniu, upadku i powstaniu, „od pucybuta do milionera” ani drastyczne wyrwanie się na niepodległość. Celem nie jest ruina życia najbliższych ani podpalanie świata. Emancypacja Midge to metoda absurdalnie małych kroków w warstwie wizualnej i obyczajowej, a zarazem metoda wielkich kroków w zakresie fantazji, autoekspozycji i ryzyka. Kiedy w drugim sezonie bohaterka ewidentnie źle kalkuluje i faktycznie ośmiesza się przed salą pełną ludzi, dostajemy też kolejny (a może: wyrazisty, bo wcześniej i porażek przecież nie brakuje) sygnał, że to nie jest fantazja skrojona wedle standardów kultowego filmu 9 to 5, ale raczej próba wyciągnięcia i serialowej komedii, i feminizmu, i przyjemności wizualnej na poziom zapomnianej nieco fantazji. Fantazji kontrapunktowanej przez kategorię porażki. Narzucany przez wielu krytyków reżim realizmu i egzaminowanie serialu ze względu na to, co bohaterka „mogłaby zrobić” albo czego „nie dałoby się zrobić” wydaje mi się absurdem i krytyczną kapitulacją. Serial nie wykorzystuje współczesnych konwencji realistycznych i nie jestem pewna, na jakiej podstawie mamy w związku z tym oczekiwać zdawania emancypacyjnego egzaminu z realizmu.

„The Marvelous Mrs. Maisel” jest ostentacyjną fantazją, która chwilami zbliża się wręcz do konwencji historii alternatywnej. Jest wizualnie rozbuchana i śmiała w wykorzystywaniu przebrzmiałych konwencji dla współczesnych celów. Midge nie jest – ponownie – bohaterką bez skazy. Jej klasowa ślepota, jej naiwność i niezdolność porzucenia pewnych schematów ani przywiązania do setek sukienek i dodatków są eksponowane przez serial pośrednio (widzowie mają rozum i wyraźnie twórcy trwają w tym śmiałym założeniu, wbrew intuicji Nussbaum) oraz bezpośrednio. Choćby wtedy, kiedy Jane Jacobs określa ją mianem weirdo. Midge jest dziwaczką i jako taka jest pokazywana niejednokrotnie – z perspektywy bogatych nowojorskich Żydów, tamtejszej biedoty, innych komików i ówczesnych wywrotowców. Jako spełnienie fantazji o emancypacji i patriarchalnych reżimach wizualnych, jako chodząca katastrofa projektu feministycznego i fantastyczna postać kobieca. Ale to nie RBG, to bajecznie bogata pani domu, której kaprys i talent prowadzą do podrzędnych knajp, gdzie może opowiedzieć sprośne żarty i prywatne anegdoty.

Osobliwy duet, który tworzą Midge i Susie, może budzić wątpliwości. Susie traktowana jest raczej paskudnie przez wszystkich poza Midge, która głównie para się niedostrzeganiem zarówno jej sytuacji ekonomicznej, jak i nieudolności jako menadżerki. Ich relacja i dialogi są jednak ujmująco zabawne i błyskotliwe, znakomicie – jak cały serial – napisane. Złożoność fabularna i narracyjna nie obezwładniła twórców, którym udało się utrzymać niebywałą lekkość, humor i błyskotliwość serialu. „The Marvelous Mrs. Maisel” nie zmieni naszego życia, nie poprowadzi kolejnej rewolucji seksualnej ani równościowej. Może dać nam jednak przyjemność i radość, której chyba powoli zaczyna telewizji dotkliwie brakować. Wydaje mi się, że także każdej postępowej ideologii (a nią jest przecież feminizm) zawsze potrzebne są fantazje. Nie tylko dla ich snucia, ale i oddechu. Rozumiem, z jakich względów ponury realizm jest dla wielu jedyną autentyczną konwencją opowiadania o zmaganiach kobiet z patriarchatem. Sądzę jednak, że ten wtórny moralizm i dobrowolne nakładanie sobie nowego gorsetu to odstręczająca perspektywa. „The Marvelous Mrs. Maisel” to dla mnie wyjątkowa gra z oczekiwaniami widzów. Perfekcyjna w ukrywaniu szwów, nie zagadująca akcji deklaracjami i pozbawiona wstydu. Gdyby jeszcze tylko mówili choć trochę wolniej!

 

„The Marvelous Mrs. Maisel”
twórca: Amy Sherman-Palladino
Amazon