VI.
Zaczęło się na Świętosławskiej: spod Fary dochodził mocny głos Ewy Wycichowskiej śpiewającej na przemian radośnie i żałobnie „Alleluja, Alleluja!”. Zadzwoniła Ewa Obrębowska – potwierdziłem, że będę…
Pod „Coccorico” czekała Ewa Wanat – zaprosiłem ją na pogrzeb. Nie było w tym nic niestosownego – chodziło o mój pogrzeb, stąd zaproszenie było naturalne, oczywiste i stosowne.
Pogrzeb odbywał się na Junikowie, chyba w głównej alei zwanej aleją zasłużonych – pełnej grobów komunistycznych pułkowników i urzędasów; trumna była jasna, solidna i ciężka. Z obu tych powodów czułem głębokie niezadowolenie: wszak chciałem, by ciało spalono i pochowano w urnie, pod płotem bodaj, na którymś z małych, starych cmentarzy.
Przyglądaliśmy się z Ewą z daleka. Ludzi było sporo. Wśród nich czwórka z Ósmego Dnia – już starzy i brzydcy, mimo wiązanek kwiatów w rękach wyglądali jak sępy stojąc na krawędzi płyty jakiegoś nagrobka jak na skraju granitowej, zwłaszcza gdy wyciągali długie i cienkie szyje by lepiej przyjrzeć się temu, co dzieje się przy dole.
Mówcy, a było ich sporo, przynudzali niemiłosiernie… (a przecież nie chciałem żadnych przemówień, miała być tylko muzyka!). Najlepsze wrażenie zrobił na mnie pewien stary aparatczyk, który dorwawszy się jakimś cudem do głosu, załatwił sprawę jednym krótkim zdaniem. Tak mi się to spodobało, że wyrwałem kwiaty Ewie Wójciak (wszak były to kwiaty dla mnie, więc właściwie już moje!) i wręczyłem staremu komuchowi…
Spojrzałem wtedy na zgromadzonych: większość żałobników, a szczególnie obecne tam w wielkiej liczbie kobiety o imieniu Ewa, sprawiała wrażenie lekko obrażonych moim gestem…
I wtedy błysnęło mi w głowie pytanie: co znaczy ta manifestacja obecności kobiet o imieniu Ewa na moim pogrzebie? I zaraz zacząłem powoli rozumieć… To imię, Ewa, oznacza początek, początek życia… ludzkiego… wszelki początek. A ja chciałem przecież, by żegnało mnie takie krótkie zdanie z Eliota: „W początku moim jest mój kres”.
Bo ono prowokuje pytanie: Czy w naszym końcu jest jakiś nowy początek?