Sceny rodzajowe w malarstwie, grafice, rzeźbie to zwyczajowo przedstawienia związanie z życiem codziennym – obrzędami, pracą, wypoczynkiem i zabawą. W różnych kombinacjach pojawiają się na nich – czy raczej pojawiały, bo jak wiadomo, to już dziś mało popularny gatunek – ludzie, rośliny, zwierzęta, przedmioty powszechnego użytku… chciałoby się powiedzieć: zwykłe rzeczy – zwykłe i prawdopodobnie najważniejsze.
W BWA Galerii Sztuki w Olsztynie trwa właśnie wystawa zatytułowana „Sceny rodzajowe” i prezentująca najnowsze czarno-białe obrazy i obiekty Cezarego Poniatowskiego. Taki tytuł wystawy Anno Domini 2014 wydaje się na pierwszy rzut oka mocno ironiczny, a co najmniej przewrotny. Można oczekiwać kpiny. Jest ona jednak bezsprzecznie propozycją godną uwagi i to nie tylko ze względu na trwające wokół autora medialne zamieszanie, spowodowane przyznaniem mu Grand Prix zeszłorocznej edycji Konkursu Gepperta.
Kiedy przyjrzymy się olsztyńskiej ekspozycji dokładniej, dostrzeżemy, że w pewnym stopniu rzeczywiście inspirowana może być sztuką rodzajową XVII i XVIII wieku, jednak przetwarza tę tradycję. Artysta pośrednio odnosi się do pojęcia scen rodzajowych, realizując swoje prace w sposób luźny, nie do końca zgodnie z konwencją. Na obrazach malowanych niespełna miesiąc temu, w styczniu tego roku przedstawione zostały sytuacje, przedmioty i postaci, które w naturalny sposób układają się w pewną całość – jak by nie było – w scenę rodzajową.
Na płótnach Poniatowski przedstawia pogmatwane historie, kreując nastrój niepewności, który momentami staje się wręcz klaustrofobiczny, nieznośny i przygniatający, choć prezentowane prace niepozbawione są także sporej dozy ironii i humoru – ot, taka sprzeczność. Przy zwiedzaniu przyda się więc odrobina wiedzy z historii sztuki i spora dawka poczucia humoru, najlepiej czarnego. Atmosfera ekspozycji jest niepewna, pewne jest natomiast to, że prace są na wskroś współczesne, świeże – tego Poniatowskiemu nie sposób odmówić.
Nieoczywistość, niepewność, nieokreśloność – to słowa-klucze przydatne przy opisie tej twórczości. Poniatowski cały czas balansuje między przedstawieniem a abstrakcją, na krawędzi symboliki religijnej, filozofii i popkultury. Wszystko to dzieje się jednak jakby mimochodem, od niechcenia. Artysta deklaruje, że interesuje go odejście od malarstwa, polegającego na – jak to określa – „wymalowywaniu” obrazu. Jego prace powstają bardziej na zasadzie „wypluwania”, odtrącania od siebie kolejnych płócien, podejścia do malowania trochę po macoszemu.
Nowe obrazy, których na wystawie jest w sumie siedem, różnią się znacząco od wcześniejszych, dość prostych i ascetycznych cykli, takich jak na przykład „Modern Vanitas”. Obecnie koegzystuje na nich ze sobą dużo więcej niż dotychczas elementów, często na swój sposób organicznych. To duże nawarstwienie, ale zarazem współistnienie elementów pochodzących z, jak się wydaje, różnych rzeczywistości sprawdza się dzięki zawężeniu możliwej kolorystyki. Zgromadzone elementy nawzajem na siebie oddziałują i rozpychając się na płótnie, tworzą nowe formy, trochę jak cienie rzucane na podłogę przez różne obiekty. Bywa, że na płótnie robi się tak gęsto, iż mamy do czynienia z czymś na kształt horror vacui.
Jury Konkursu Gepperta uzasadniło przyznanie Poniatowskiemu zeszłorocznej nagrody: „dzieło jest oryginalne i pozbawione dekoracyjności”. W kręgach akademickich zwykło się uważać, że jeśli czyjeś malarstwo jest dekoracyjne, to musi być z gruntu kiepskie. Nie mam pewności, czy jest tak nadal i nie twierdzę, że prace Poniatowskiego są dekoracyjne w tradycyjnym tego słowa znaczeniu. Nie, nie są dekoracyjne, nie są też z całą pewnością kiepskie. Poprzez nagromadzenie na płótnie organicznych form mogą sugerować skojarzenia z ornamentem, a tym samym, chcąc nie chcąc, do tej szeroko pojętej dekoracyjności się zbliżają. Poniatowski nie przekracza jednak pewnej granicy. To, co robi, można by nazwać rodzajem inteligentnej gry z dekoracyjnością.
Obrazy Poniatowskiego są bujne i jednocześnie bardzo proste. Mamy tu zestawy najróżniejszych elementów, lokujących się na granicy jawy i snu czy wręcz koszmaru, które równocześnie cały czas pozostają zwykłymi czarnymi plamami. Rośliny, stworzenia noszące cechy fizyczne zwierząt i ludzi coś sugerują, rozbudzają wyobraźnię. Czarne plamy rzadko przemawiają do odbiorcy. A tu jest inaczej, czarno-białe prace młodego artysty intrygują.
W pierwszym tygodniu trwania wystawy galerię odwiedziła grupa dzieci. Zapytałam je o skojarzenia powstałe podczas zwiedzania „Scen rodzajowych”. Na prowadzenie wysuwały się: drzewo, twarz, kolce, krople żywicy lub krwi kapiącej z uciętego palca, mięsożerne rośliny, sadza, węgiel, ciemna ciecz i odwrócone serce. Podobało się. Każde dziecko zauważało również pojawiające się to tu, to tam przesiąknięte humorem elementy prac, rozbijające ciąg niepokojących skojarzeń.
Na wystawie w BWA ważne są także wychodzące w przestrzeń obiekty – w naturalny sposób wynikające z obrazów. Stołki, kwiaty doniczkowe, kawałek karimaty – zwykłe rzeczy. Palma to jedyny barwny element w tym czarno-białym zestawie. Prosty kształt, wycięty z karimaty we wzór moro w różnych odcieniach zieleni, podpiera znajdujący się w sali filar. Poniatowski zamiast udawać, że go nie widzi, sprytnie wykorzystał ten element architektury, zwykle przeszkadzający zapraszanym do Olsztyna artystom przy opracowywaniu aranżacji przestrzeni.
Na ścianie zawisła para czarnych stołków, które przez dłuższy czas w pracowni artysty pełniły funkcję użytkową. Powstała zabawna instalacja nasuwająca skojarzenia z parą oczu. Tym spontanicznym, prostym gestem artysta sprawił, że zwiedzający wystawę mogą się poczuć „obserwowani”. Oto nagle nie tylko my oglądamy sztukę na ścianach galerii, to sztuka patrzy na nas. To irracjonalne, ale działa. Wystarczyła zmiana perspektywy, zmiana kontekstu przedmiotów, których miejsce zdaje się tak oczywiste, że lekkie przesunięcie może zmienić perspektywę.
Oprócz karimaty-palmy i stołków-oczu jest jeszcze zestaw obiektów, który roboczo nazywałam „wesołym nagrobkiem”. (Żadna z prezentowanych na wystawie prac nie ma swojego tytułu. Poniatowski nadaje tytuły rzadko, musi być do ich słuszności w pełni przekonany, a o to trudno.) To kompozycja z rozpostartego na podłodze prostokątnego kawałka czarnej folii, na której w każdym z narożników postawiono sztuczną roślinę doniczkową. Każda z roślin razem z doniczką została przemalowana na czarno. Na folii namalowano natomiast biały znak w kształcie półksiężyca.
Obserwując z boku zwiedzających wystawę, można zauważyć, że to właśnie „wesoły nagrobek”, usytuowany dokładnie na wprost wejścia do sali, w największym stopniu skupia ich uwagę. Czy artysta rozwinie swoje działania twórcze z użyciem przedmiotów i pójdzie w kierunku instalacji przestrzennych? Całkiem możliwe, bo dobrze mu to wychodzi.
„Sceny rodzajowe” stanowią ciekawą, skłaniającą do wysiłku intelektualnego propozycję olsztyńskiego BWA. Malarstwo Poniatowskiego bowiem zawsze plasuje się gdzieś „pomiędzy”. Wielokrotnie podkreślano już we wzmiankach prasowych i recenzjach poprzednich wystaw, że prace tego artysty udanie balansują na pograniczu sztuki przedstawiającej i nieprzedstawiającej. Zdecydowanie warto przyjrzeć się tym nieco prześmiewczym, może trochę naiwnym, ale też mocno ironicznym dziełom.
Wspominane nawiązania do sztuki dawnej widać najlepiej w obrazie, który został namalowany jako ostatni w tym cyklu i niejako go podsumowuje. To zmutowana, współczesna wersja „Wędrowca nad morzem mgły” Caspara Davida Friedricha (1818) – taki romantyzm XXI wieku.
Cezary Poniatowski, „Sceny rodzajowe”
Olsztyn, BWA Galeria Sztuki (sala kameralna)
31.01. – 2.03.2014
fot. materiały prasowe organizatora