Archiwum
01.04.2011

Sami jazzmani, jedziemy pogo

Adrian Tomczyk
Muzyka

Rzecz o zgubnym wpływie instrumentu smyczkowego na stado poznańskich jelonków. Bez uwertury, z miejsca w tłum.

Żart sprzed niespełna 2 lat, kiedy to zespół w reakcji na krzyk z parkietu „napierdalać” próbował wybrnąć żartobliwą improwizacją muzyczną, przerodził się już chyba w tradycję. Także w poznańskim klubie Blue Note publiczność artykułowała w stronę artystów głównie jedną swoją „prośbę”. Nie powinno to jednak gorszyć – Jelonek, stały bywalec festiwali muzycznych, musiał się przyzwyczaić do radzenia sobie z publiką często niegodną jego smyczka.

Bardziej raził nietakt, na który fani muzyki Jelonka pozwolili sobie tego dnia wobec zespołu Snake Thursday, supportującego gwiazdę wieczoru. Zdawałoby się, że energiczne utwory, będące mieszanką rocka i metalu ze sporą dawką melodyjnych, stonerowych wstawek, rozgrzeją ludzi. Niektórzy jednak najwyraźniej uważali inaczej, bo zaczęli wywoływanie Jelonka zanim muzycy Snake Thursday zdążyli przez mikrofon dokończyć składanie podziękowań. Czasem nawet i 40 minut dobrego supportu to widocznie zbyt wiele.

Po godzinie 20:40 przez głośniki zaczęli być wywoływani muzycy zespołu Michała Jelonka. Osiem minut później nastrojowo wyszeptane słowo „skrzypce” spowodowało ożywienie na sali. Chwilę później Jelonek, już zaprzyjaźniony ze wszystkimi zebranymi, po rozpoznaniu terenu, zaczął prowadzić swój zespół ku zwycięstwu. Stawką – serca i dusze narodu, podlane i zmiękczone alkoholem. Do tego artysta miał w zanadrzu kilka sztuczek ułatwiających tak zwany crowd control. Nie dziwne to zresztą, wziąwszy pod uwagę jego koncertową przeszłość chociażby z zespołem Hunter.

Nawiązywanie kontaktu z publiką pomagało zresztą uspokajać co jakiś czas temperamenty. Żartobliwe riposty jako reakcje na wyrzuty i innego rodzaju ataki słowne, skutkowały znakomicie. I choć koncert utracił przez to sporo płynności, bo przerwy między utworami nie były skwapliwie wypełniane płynnymi przejściami, to nie miało to większego znaczenia. Same utwory – od rozpoczynającego „B.East”, przez lekko etniczny, tknięty industrialem „Machine Hat”, po art-rockowy „BaRock” – zostały zagrane tak głośno i w szybkim tempie, by potem wybrzmieć spokojniej. Ta naprzemienność, wespół z zachętami ze strony Michała Jelonka do rozkręcania pod sceną pogo, urozmaicały zabawę. Scenariusz na niekończącą się rozrywkę? Po minutowej lub dwuminutowej ścianie dźwięku i gitarowej furii stosujemy chwilę ciszy, muzycznej zadumy i pląsów smyczkiem po strunach. Następnie krzyczymy „i raz, dwa, trzyyy, i…”, i znowu szał. I tak do końca.

Najbardziej chyba melodyjny ze wszystkich utworów, „Akka” przy dość nowoczesnym brzmieniu sekcji rytmicznej był wolniejszy od reszty i mniej koncertowy. Pozwolił więc zespołowi na uspokojenie rozbawionego tłumu. „Lorr” zaś, zagrany godzinę po rozpoczęciu koncertu, podzielił występ na dwie części. Kiedy zespół udał się na odpoczynek za kulisami – na scenie pozostał tylko perkusista Paweł Chojnacki. Utwór sam z siebie naprawdę melodyjny, choć nieskomplikowany w budowie, został rozłożony w czasie na ponad 10 minut, bez uszczerbku dla zadowolenia tłumu.

Wszyscy muzycy ze składu koncertowego Michała Jelonka spisali się na medal. Basista Mariusz Andraszek i Leszek Kowalik na gitarze prowadzącej najdzielniej walczyli na mikrofonie i poza nim z utworem „Sad But True” zespołu Metallica, a Krzysztof Osiak, odpowiedzialny za instrumenty klawiszowe („klawesyny i klaweojcy”), opowiedział dowcip o Pinokio, dowcip piękny, choć nieco zdrożny, którym jednak kupił sobie wszystkich zebranych.

Przez sławę i wyraziste przewodnictwo Jelonka da się więc przebić. Chwilami nawet czuć było, że dość mało jest Jelonka w Jelonku. Może to wina nagłośnienia, lecz w przypadku szybszych, bardziej metalowych momentów skrzypiec nie było prawie słychać.

Bardzo jasnymi momentami koncertu były covery – Hendriksa, Chopina i wspomniany już cover Metalliki. Szczególnie „Voodoo Chile” Hendriksa brzmiało bardzo „na miejscu”. Oprócz tego członkowie zespołu zakładali maski przeciwgazowe, nawoływali do tego, by tango tańczyć, by „wężyka” robić, by pogować, pogować, pogować… A ludzie posłusznie pozwalali się zabawiać na wszelkie sposoby. Wodzirej zaś, w poniemieckim hełmie z rogami jelenia, na zwyczajowo lekko ugiętych nogach, do końca wydawał z siebie przeróżne dźwięki, wyrzucał żarty dobrze już znane z poprzednich koncertów i straszył nieokiełznaną mimiką.

A najpiękniejsze i tak było to, co działo się po drugiej stronie barierek. Ludzie szaleli, skakali, walczyli o prymat na parkiecie, odchodzili od zmysłów. Kulminacją tego wszystkiego był widok 2 osób, jedna na drugiej, niesionych na rękach tłumu. Zwrot „pozytywna rockowa energia” został tego dnia na chwilę rozgrzeszony z wyświechtania, jakiemu uległ ostatnimi czasy.

Jelonek
Poznań, Blue Note,
13.03.2011



Rzecz o zgubnym wpływie instrumentu smyczkowego na stado poznańskich jelonków. Bez uwertury, z miejsca w tłum.