Archiwum
30.01.2014

Rozkosz (nie)wiedzy

Jakub Wypychowski
Literatura

Jonathan Safran Foer w „Zjadaniu zwierząt” ukazuje niedaleką przyszłość, nie chce być czarnym prorokiem, raczej werbalizuje samospełniającą się przepowiednię. Rzadko się zdarza, by książka nienależąca do literatury pięknej wywołała taki rezonans, choć tak naprawdę jej autor nie przekazał nic, o czym byśmy nie wiedzieli.

Ważniejsze od tego, co pisze Foer w „Zjadaniu zwierząt”, jest sposób, w jaki snuje opowieść. Żydowskie korzenie pisarza, Polska w wojennej pożodze, z której uciekła babka autora oraz wielki szacunek do jedzenia i jego kulturowe oblicze – to wszystko tworzy nieco mistyczny klimat książki. Autor zasypuje również czytelnika liczbami, które w swej abstrakcyjności są przerażające. Pokazuje z bliska cierpienie zwierząt, zakrada się na tereny ferm przemysłowych i odwiedza ubojnie, które szczycą się humanitaryzmem. Z każdej strony(!) czujemy krew zabijanych stworzeń, która nie raz pryskała na wstrząśniętego Foera, z naiwnością dziecka podchodzącego do każdego zdarzenia (zderzenia) z ludźmi reprezentującymi przemysł. Nieustająca tabula rasa. Takie przynajmniej jest założenie. Wnikliwy czytelnik z łatwością odkryje retoryczną tkankę tekstu (gestu). Książka działa na wszystkie zmysły, autor nie boi się eksperymentów, zaznacza na przykład na jednej z kart powierzchnię, którą ma do dyspozycji przeciętna kura z hodowli przemysłowej.

Autor „Zjadaniu zwierząt” nie przekonuje na siłę, by nie jeść mięsa, apeluje jednak o świadomą konsumpcję. Za wszelką cenę unika otwartej krytyki mięsożerców. To jednak zwykła minoderia, sprawnie poprowadzona gra retoryczna. Foer nie zamierza od samego początku zniechęcić do siebie odbiorcy – wszak żaden/na z nas nie chce myśleć o sobie jako o mordercy. Autor sprytnie przesuwa akcenty. Co tak naprawdę to oznacza? Że oprócz motywacji filozoficznych podaje argumenty natury ekonomicznej, kulinarnej czy zdrowotnej, przede wszystkim zaś ustawia sobie wroga. To przemysł (nie społeczeństwo) jest winny obecnej sytuacji. Foer diagnozuje chorobę systemu, której nie poprzedza płomienna tyrada, lecz wynikowy i ściśle poprowadzony proces myślowy. Jednocześnie zaś tworzy spersonalizowaną narrację, zdaje sobie sprawę, że nie przeciera szlaków, jego zadaniem jest opowiedzieć inaczej i robi to w taki sposób, że ludzie przestają kupować mięso. Ostatecznie wszystko jest kwestią stylu.

Nie przypadkiem to właśnie Wydawnictwo Krytyki Politycznej zajęło się publikacją książki w polskiej wersji językowej. Foer eksplikuje, jakim sposobem świat znalazł się w punkcie, który – by posłużyć się eufemizmem – nie ma prawa zachwycać wnikliwego obserwatora. Drapieżny kapitalizm zakładający maksymalizację zysków przy minimalizacji kosztów, doprowadził, zdaniem autora, do zabijania zwierząt na masową skalę oraz traktowania ich jako jeden z etapów na drodze do produktu końcowego. Trudno nie zgodzić się z powyższą tezą. Ludzie chcą jeść więcej za mniej. Wizja, w której ludzkość kręci na siebie bata, nie ma u Foera nic z apokaliptycznego narkotyzmu, wręcz przeciwnie, jej realność wyostrza zmysły czytelnika. Idea „więcej za mniej” ma jednak krótkie i poharatane nóżki kurczaków hodowanych na fermach przemysłowych. Foer więc, nieco pokrętną drogą, dochodzi do momentu, w którym w roli oskarżonego występuje społeczeństwo, sam zaś umiejscawia się w wygodnym fotelu ławnika. Nie raz i nie dwa z trybuny sądowej pada zdanie, że być może ludzie, których nie stać na jedzenie mięsa produkowanego w humanitarnych warunkach, nie powinni go w ogóle kupować.

„Wieloletnia tradycja”, „prawdziwy smak” i „sprawdzona receptura” każą nam wierzyć, że polskie produkty mięsne, które kosztują więcej, są zdrowsze, a zwierzęta były hodowane w nieco bardziej humanitarnych warunkach. Nic bardziej mylnego. Foer oczywiście porusza się po rynku amerykańskim, wszak zna go najlepiej, lecz myśli w skali makro-. Czasy, w których Indie, Chiny oraz państwa afrykańskie zaczną spożywać tyle samo mięsa co Zachód (w przeliczeniu na jedną osobę), będą początkiem końca. Straszne? Straszne. W tym tkwi clou sukcesu „Zjadania zwierząt”. Foer błyska nam halogenem po oczach, pokazuje z bliska: patrz! w ten sposób symuluje się zmiany pór roku, by kurczaki jadły tyle, ile chcemy! Czujesz jak cuchnie przemysł? Nie sposób nie poczuć. Oprócz tego autor ukazuje niedaleką przyszłość, nie chce być czarnym prorokiem, raczej werbalizuje samospełniającą się przepowiednię. Gra perspektywami, z bliska i z daleka, epatuje przemocą oraz uzmysławia nam, jak będzie wyglądać przyszłość.

I znów przekorni odpowiedzą: w takim razie co jeść? Bez mięsa i nabiału pozostają nam same warzywa i owoce. Żywić się energią słoneczną jak celebryci? Głodzić się? Jeść rzadko i z wyrzutami sumienia? Foer na to pytanie albo nie odpowiada, albo respons jest zawiły i niejasny. Sam przeszedł na weganizm, stara się pokazać, że nawet tradycyjne, świąteczne posiłki mogą być przygotowane w sposób niezagrażający życiu żadnego zwierzęcia. Daje wybór, pokazuje hodowców dbających o swoje hodowle, jednak podskórnie wiemy, jaka decyzja najbardziej by go ucieszyła…

W trakcie lektury książki Foera czytelnik stopniowo porzuca postawę, którą nazwałbym rozkoszą niewiedzy, a którą można streścić w zdaniu: „nie myślę o tym, w jaki sposób mięso trafia na mój talerz”. Już po kilku stronach „Zjadania zwierząt”, siadając do kolacji, czujemy się winni. Niewłaściwe wybory żywieniowe zżerają nasze sumienie. W zależności od siły woli, podejmujemy decyzję o ograniczeniu bądź rezygnujemy z niektórych produktów. Jedzenie znów zaczyna smakować, pojawia się przyjemne uczucie płynące ze świadomych wyborów – nie mylić z poczuciem wyższości lub samouwielbieniem.

Jonathan Safran Foer, „Zjadanie zwierząt”
Wydawnictwo Krytyki Politycznej
Warszawa 2013

alt