Multikino 51, zamieszanie na sali wypełnionej dziećmi po porannym pokazie animacji 3D „Bitwy na śnieżki”. Prowadzący spotkanie z producentem filmu próbuje opanować podekscytowaną publiczność, mówiąc, że organizatorzy festiwalu próbowali ściągnąć Rocka Demersa od dwudziestu lat.
Podczas spotkania z kanadyjskim producentem młodzi widzowie są zdziwieni tym, że w finale „Bitwy na śnieżki” umiera pies – i to do tego „od śniegu”.
– Pies umiera, ponieważ zamek zbudowany z grubych bloków lodu wali się na niego. I te bloki grzebią go pod sobą. Oczywiście umiera tylko w opowieści, w rzeczywistości żaden pies nie zginął – na wszelki wypadek informuje ich Demers i dodaje: – Poruszyliście bardzo ważny temat. Pies musiał umrzeć, aby film miał swoją wagę. W większości wojen – w każdym kraju i w każdym czasie – to ci, którzy są najbardziej niewinni, umierają jako pierwsi.
„Bitwa na śnieżki” to tak naprawdę remake najpopularniejszej produkcji Demersa i jednego z najbardziej kultowych filmów kanadyjskich dla dzieci – „Psa, który zatrzymał wojnę” z 1984 roku. – Gdy byłem dziewięcioletnim chłopcem, budowałem śnieżne forty do zabaw z przyjaciółmi. W filmie było sporo improwizacji i przypadkowych zdarzeń na planie.
Kiedy oglądałem niedawno „Cudowne dziecko”, uświadomiłem sobie, że ten film widziałem jako dzieciak – i zaskakująco dobrze go zapamiętałem. Obrazy z niego powracały przez lata trochę jak koszmary albo zatarte wspomnienia. – Gdy patrzę na niego dziś, to wyobrażam sobie, że pewnie ciężko było go nakręcić w komunistycznej Polsce – mówię do Rocka Demersa.
Producent uśmiecha się i mówi, że miał wiele szczęścia, robiąc „Cudowne dziecko” w koprodukcji z Polską. Opowie mi wszystko, a ja wybiorę z tego, co chcę. Ta historia brzmi jednak trochę zbyt nieprawdopodobnie – niemniej Kanadyjczyk ma takich w zapasie całkiem sporo (obsypywał nimi na pokazach zdezorientowane dzieci). Tę jedną – polski wątek – przytoczę więc w całości.
Demers jako student podróżował po świecie i Polskę odwiedził po raz pierwszy w 1958 roku, do Warszawy przyjechał pociągiem z Pragi:
– Miałem 21 lat i nie potrafiłem w ogóle mówić po polsku. Wyszedłem z dworca kolejowego i zacząłem pytać ludzi, gdzie jest hostel, w którym mógłbym się zatrzymać na tydzień. Zapytałem z dziesięć osób, ale nikt nie potrafił mówić po francusku czy angielsku… albo bał się, że zostanie zauważony, jak rozmawia z obcokrajowcem.
Gdy Demers był już zniechęcony, zobaczył młodego mężczyznę z książkami pod pachą i postanowił spróbować ostatni raz. Zagadany mężczyzna znał język angielski, ale szybko załapał, że to nie jest ojczysty język obcokrajowca – i przeszli na francuski. Zaoferował się, że zaprowadzi go do taniego hotelu. W trakcie rozmowy okazało się, że studiuje fizykę, sam Demers zaś planował zostać nauczycielem. Polak był także wielkim fanem kina, a Kanadyjczyk przed wyjazdem zdążył założyć magazyn filmowy. Dlatego następnego dnia poznał go z młodymi polskimi filmowcami – Wajdą, Kawalerowiczem, Munkiem i krytykami filmowymi. Kim był tajemniczy kinofil? Krzysztofem Zanussim.
– Tak bardzo się z nim zaprzyjaźniłem, że wyruszywszy po tygodniu w dalszą drogę, wysyłałem mu kartki – z Indii, Japonii. A gdy wróciłem do Kanady, utrzymałem z nim kontakt i dałem mu znać, że dostałem pracę dyrektora Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Montrealu.
W 1962 bądź 1963 roku Zanussi wysłał mu list w którym pisał: „nie jestem już studentem fizyki. Zdecydowałem się zostać reżyserem. Właśnie skończyłem mój pierwszy film i chcę wysłać Ci jego kopię. Jeśli Ci się spodoba, możesz go pokazać na swoim festiwalu”.
– Gdy założyłem w Kanadzie firmę dystrybucyjną, wprowadziłem do kin „Życie rodzinne” i „Strukturę kryształu”. Zaprosiliśmy Zanussiego do Montrealu jako członka jury. Gdy jedliśmy razem lunch, zapytał mnie: „Co masz teraz w planach?”. Wówczas zajęty byłem rozwijaniem „Tales for All” – serii filmów familijnych dla dzieci. Odparł na to: „Właśnie założyłem małą firmę producencką i jest z nią związany młody filmowiec, który właśnie skończył pisać scenariusz projektu, mógłbyś być nim zainteresowany”. Gdy dostałem pierwszą wersję scenariusza, bardzo mi się spodobała i tak stałem się koproducentem „Cudownego dziecka”. Waldemar Dziki przyjechał do Montrealu, zatrzymał się w moim domu i pracowaliśmy nad scenariuszem dwa-trzy miesiące.
W Kanadzie Dziki wybrał dwóch aktorów do filmu. Do Polski miał też przyjechać art director i technicy od efektów specjalnych:
– Gdy skończyły się zdjęcia, reżyser wrócił do Montrealu zająć się postprodukcją. To był wielki hit na wielu festiwalach i zebrał wiele nagród. Wciąż mam kontakt z Zanussim. Kilka miesięcy temu, przed śmiercią Waldemara Dzikiego, umawiałem się z nim na spotkanie w Poznaniu, zaprosił mnie też do Barcelony, gdzie mieszkał.
Aby wyprodukować film w Kanadzie, muszą w nim wystąpić kanadyjscy aktorzy. Przy okazji realizacji „Cudownego dziecka” trzeba było zawrzeć oficjalną umowę koprodukcyjną.
– Wtedy nie było porozumienia koprodukcyjnego między Polską a Kanadą. Udałem się więc do ministra spraw zagranicznych, ten zażyczył sobie listu od ministra z Polski. Wysłałem go więc Zanussiemu, który udał się do ministerstwa, aby takowy wysłali do Kanady. I tak zawarliśmy umowę.
– Czy trudno było nakręcić ten film w PRL?
– Nie. Ale czarodziej nie chciał, aby kręcono filmy o magii – i dlatego w czasie zdjęć miała miejsce seria niewytłumaczalnych zdarzeń. Na przykład jednego dnia na planie ciężarówka z prądnicą bez kierowcy w środku potoczyła się i zniszczyła drugą ciężarówkę, w której był sprzęt filmowy – czego nikt nie potrafił potem wyjaśnić. Innego dnia w studiu filmowym wybuchło oświetlenie. Zdarzyło się też, że nic nie udało się wywołać z materiału z dwóch dni zdjęciowych – na taśmie były tylko punkty światła. W studiu nie potrafili tego wyjaśnić, wysłali materiał do Kanady, gdzie też nie wiedzieli, co się stało i przesłali taśmę do Hollywood, aby znaleźć wyjaśnienie – co zostało uwiecznione na filmie. Z powodu takich zdarzeń zdjęcia przedłużyły się o cały miesiąc.
– A co z kwestiami politycznymi? W „Cudownym dziecku” dużą rolę odgrywa wszędobylska policja – polskie władze musiały to przecież negatywnie odebrać.
– Gdyby to była w całości polska produkcja, nie udałoby się jej pewnie zrealizować. Ale ponieważ była to koprodukcja, posłużyli się pretekstem, że to ja chcę mieć ten aspekt w filmie. Też byłem zdziwiony, że zgodzono się na to – ale tak się jednak stało. A gdy film odnosi wielki sukces, wybacza się takie rzeczy.
Na innym z porannych pokazów Ale Kino! najmłodsi zobaczyli „Dosięgnąć nieba” – film o początkach kariery dziesięcioletniej Coriny w komunistycznej Rumunii. Po seansie Demers opowiada o losach Izabeli Moldovan – sieroty przygarniętej przez szkołę, do której trafiła reżyserka filmu Elisabeta Bostan w poszukiwaniu aktorki do głównej roli. I choć dyrekcja przekonywała ją, że Izabela jako kiepska uczennica i ciamajda nie nadaje się do grania gimnastyczki, jednak się na nią zdecydowała. Po zrobieniu filmu reżyserka zaadoptowała ją, a Izabela stała się prymuską, zrobiła karierę w gimnastyce, i ostatecznie została choreografką.
– Jak doszło do tego, że zrealizował Pan koprodukcję z Rumunią – „Dosięgnąć nieba”?
– Gdy w latach 60. byłem dyrektorem festiwalu w Montrealu, co roku w styczniu wyjeżdżałem w podróż po wielu krajach, z której wracałem na początku czerwca z planem programu. Przejeżdżając przez Rumunię, poznałem Elisabetę Bostan i zobaczyłem jej film, który bardzo mi się spodobał. Gdy dowiedziała się, że zostałem producentem, zaproponowała mi zrobienie filmu w koprodukcji z Rumunią. Naturalną kolejną rzeczy było to, że film będzie dotyczył młodej mistrzyni w gimnastyce – z powodu Nadii Comăneci, która była wówczas wielką gwiazdą.
Wciąż jeszcze żył Ceaușescu. Wraz z Elisabetą odwiedziliśmy biuro pani Ceaușescu, która przeczytała scenariusz i od niej zależało wydanie zgody na film. Ze względu na możliwość koprodukcji z Kanadą i temat kobiecej gimnastyki – zgodziła się.
– Premiera tego filmu miała miejsce już w innym kraju, gdy reżim komunistyczny upadł.
– Gdy zdjęcia były już skończone, przyjechałem do Rumunii zobaczyć surowy materiał. Do Bukaresztu przybyłem 19 listopada 1989 roku. Dzień później byłem w sali projekcyjnej z Elisabetą, operatorem i resztą ekipy filmowej. Nagle projekcja została przerwana. Elisabeta powiedziała: „Zostań tutaj, wrócimy za kilka minut”. Minęła godzina i nikt nie wrócił. Wyszedłem z sali i zastałem wszystkich przed ekranem telewizora. Tego dnia doszło do rewolucji.
Nie mogłem wrócić do hotelu, ponieważ siły rządowe na jego dachu strzelały z karabinów do każdego, kto zbliżał się do budynku. Co prawda hotel był oddalony o zaledwie pięć minut drogi, ale trzeba było się porozumieć z dziesięcioma osobami, aby otrzymać zgodę na przejście, móc porozmawiać z ludźmi na dachu i nie zostać zastrzelonym. Zabrałem walizkę i zostałem wywieziony z Bukaresztu w pobliże lotniska, ponieważ sytuacja była zbyt niebezpieczna, aby zostać w mieście.
Na lotnisku był pilot małego samolotu z Francji. Dopiero co przyleciał z dziennikarzem, który zajmował się relacjonowaniem zdarzeń z rewolucji. Poprosiłem go o pomoc w wydostaniu się z kraju. Porozumiał się z francuską ambasadą, która wynajęła samochód i umieściła na nim biały materiał z czerwony krzyżem, abym mógł bezpiecznie dojechać na lotnisko. Jednak nie udało się i wróciliśmy do hotelu. Wieczorem 25 grudnia Ceaușescu został rozstrzelany.
– Z realizacją filmu łączy się jeszcze jedna ciekawa historia…
– Mój syn jest fotografem i zajmuje się robieniem fotosów. Gdy kręcę film, jest ze mną, aby wykonać zdjęcia aktorów na potrzeby materiałów promocyjnych. Dlatego był w Rumunii podczas realizacji „Dosięgnąć nieba” i zakochał się w jednej z gimnastyczek. Nie mógł jednak wyjechać z nią z Rumunii ze względu na rewolucję. Znalazł więc ludzi, którzy zgodzili się przeprowadzić ją lasem przez granicę z Węgrami, potem miała dostać się na lotnisko w Budapeszcie, z którego planowała dolecieć do Kanady. Gdy syn zajmował się przygotowaniem całej akcji, Ceaușescu zginął. Pozostało mu więc wysłać ukochanej bilet do Rumunii. Obecnie jest matką trójki moich wnuków.
– „Dosięgnąć nieba” wiąże dwa wątki tak charakterystyczne dla komunistycznej Rumunii. Jeden z nich to obsesja gimnastyką. Druga to zakaz dokonywania aborcji, przepełnione domy dziecka i problem sierot. Jedną z nich była przecież Izabela Moldovan. Po pokazie filmu wspomniał Pan, że dostał od niej scenariusz.
– Dziś ma męża, dwójkę dzieci i nadal mieszka razem z Elisabetą w ich domu w Bukareszcie. Kilka lat temu otrzymałem od niej propozycję zrobienia filmu na podstawie scenariusza, który napisała razem z mężem aktorem. Bardzo spodobał mi się temat tej historii. Choć mam już 83 lata, być może znajdę w sobie jeszcze siłę, aby wyprodukować ostatni film. Mam nadzieję, że będzie on oparty na scenariuszu Izabeli Moldovan – dziewczynki z „Dosięgnąć nieba”.