Archiwum
02.01.2013

Rewolucja w Wielkopolsce

Aleksandra Glinka
Rozmowy

Z Agatą Siwiak, kulturoznawczynią, producentem przedsięwzięć teatralnych i interdyscyplinarnych, kuratorką projektu społeczno-artystycznego przygotowanego dla Samorządu Województwa Wielkopolskiego „Wielkopolska: Rewolucje” rozmawia Aleksandra Glinka.

 

Najsławniejsze historyczne rewolucje odwracały porządek polityczny i społeczny o 180 stopni, często pozostawiając po sobie zgliszcza. Projekt „Wielkopolska: Rewolucje” był inny. Jakie zmiany wywołał w Wielkopolsce?

Społeczności, z którymi współpracowaliśmy, zmieniały świat, w którym żyją,  zanim do nich dotarliśmy. To były ich małe rewolucje, na których my bazowaliśmy, z których czerpaliśmy. Ludmiła Wicher w Krzyżu Wielkopolskim od kilku lat tworzy archiwum Hansa Paasche. Odwołuje się do mikrohistorii, w której Paasche jest bohaterem krzyskim, ale i niemieckim. Niezwykła jest społeczność wiejskich muzykantów z regionu Biskupizny o których Antoni Beksiak i Klaudiusz Chrostowski zrobili film – my mieszczuchy lubimy góralszczyznę, albo bałkański folk, a nie wiemy, że w Wielkopolsce mamy niesamowita tradycyjną muzykę! Z kolei w sołectwie Kołata poznałam kobiety, które tworzą silną wspólnotę. Bardzo dbają o swoją wieś: organizują szkolenia dla biedniejszych kobiet, wybudowały ranczo, wyremontowały świetlicę, w której regularnie się spotykają. W spotkaniach biorą udział zarówno osoby napływowe, które pracują w Poznaniu, jak i rdzenne kołacianki. Za rewolucyjne uważam podejście do starości seniorów z Zakrzewa, którzy łamią stereotyp „Panu Bogu starość nie wyszła”. Wielka w tym zasługa państwa Szopińskich, kierownictwa  Zakrzewskiego Domu Kultury „Dom Polski”, bo stworzyli w małej wiosce aktywnie działające miejsce, w którym starsi ludzie czują się naprawdę szczęśliwi, potrzebni. To na pewno ułatwiło działania Mikołaja Mikołajczyka, który tam pracował, a który zaproponował starszym ludziom, coś niezwykle ryzykownego – udział w przedstawieniu taneczno-dokumentalnym.

 

Czy pojawiły się momenty, w których seniorzy chcieli się wycofać?

W spektaklu „Teraz jest czas” jest scena, w której panie czochrają panów. Seniorzy początkowo protestowali przeciwko niej, uważając, że są w niej śmieszni. Wiedzieli, że część osób we wsi mówi, że na stare lata nie przystoi „jakąś sztukę robić”. Próbowaliśmy przekonać ich, że to jest sztuka i rzeczywiście w pewnym momencie odrzucili obawy, choć nie mieli do końca pewności, czy wieś ich jednak nie wyśmieje. Wiem też, że niektóre panie miały trudną sytuację w domu, bo przecież  przestały codziennie gotować obiady i opiekować się wnukami.  A tego oczekują od nich młodzi ludzie, bo przecież czas seniorów już minął… Tymczasem nie – teraz jest ich czas!

 

Pracowałaś przy festiwalach i w instytucjach funkcjonujących w Łodzi, Krakowie czy Wrocławiu. Jakie dostrzegasz różnice między pracą kuratora w dużych miastach i małych miejscowościach?

Praca w terenie mocno zmienia perspektywę – tu już nie ma bezpiecznej instytucjonalnej konwencji, ta rzeczywistość jest znacznie bardziej nieprzewidywalna. Zaczynając współpracę z Romami myślałam, że tworzą jednolitą społeczność, która działa dla wspólnych celów, a okazało się, że jest wewnętrznie podzielona. Zadawaliśmy sobie pytanie, jak głęboko projekt społeczny może wejść w wewnętrzne relacje społeczności. Podczas poznańskiego spotkania Marek Miller, który należy do Polska Roma podkreślał, że trzeba słuchać króla romskiego i nie wolno zdradzać języka, podczas gdy pochodzący z Romów Górskich Miklosz Czureja krytykował pozycję króla i mówił, że językiem romani należy się dzielić. Starałyśmy się postępować bardzo delikatnie i nie wchodzić w wewnętrznie odmienne perspektywy na temat kultury romskiej. W takim projekcie nie skupiasz się tylko i wyłącznie na kwestiach artystycznych, bo trzeba być odpowiedzialnym za ludzi, z którymi się współpracuje. Nie jesteś w stanie potraktować pracy czysto konceptualnie, bo nawiązują się autentyczne międzyludzkie relacje. To było doświadczenie bardzo angażujące emocjonalnie, ponieważ cały czas musiałam pamiętać o tym, że jestem profesjonalistą…

 

…ale musiałaś też pozostać człowiekiem.

Tak, ponieważ wiele rzeczy działo się między słowami. Obcujesz z wieloma problemami: bieda, choroba, wykluczenie, bezrobocie, których nie możesz traktować tylko i wyłącznie jako materiału do zrobienia projektu artystycznego. Nie wszystko możesz tu przewidzieć i potrzebna jest tu delikatność. Myśleliśmy początkowo, że spektakl Mikołajczyka będzie o umieraniu, lecz kiedy próbowaliśmy pytać zakrzewskich seniorów o ich stosunek do śmierci, woleli oni rozmawiać jednak o życiu.

 

W „Kwestii Romskiej. Projekcie z większością” Joanna Warsza próbowała odejść od wizerunku Romów żebrzących na ulicach traktowanych jako problem społeczny. Na ognisko w domu romskiego wójta zaprosiłyście muzyczną rodzinę Czurejów. Jedna z mieszkanek Konina, opowiadając o swoich wrażeniach, cieszyła się, że mogła posłuchać cygańskiej muzyki i miło porozmawiać z „żywymi Cyganami”. Czy nie obawiałaś się, że wpadniecie w inną pułapkę: idyllicznego obrazu szczęśliwego Cygana?

Nie, dlatego, że skutecznie go rozbiliśmy podczas „rozmów stolikowych”, które odbyły się następnego dnia w willi. W ognisku chodziło o coś więcej, było zaproszeniem do symbolicznego wejścia w prywatną przestrzeń wójta. Chcieliśmy, żeby zagrali Czurejowie, którzy są znakomitymi artystami i nie grają na festynach. W Polsce z muzyką romską kojarzone jest tandetne „disco roma” w wykonaniu Don Wasyla, a my do projektu zaprosiliśmy wirtuozów. Można na to spojrzeć jak na idylliczny obrazek, ale ognisko było tylko pretekstem, żeby wejść do domu wójta. To miało wymiar symboliczny. Podczas rozmów stolikowych stworzyliśmy przestrzeń, w której Romowie mogli otwarcie mówić o tym, że jest fatalnie, krytykować polityków, rasistów, którzy nie przyjmują Romów do pracy. Te tematy podejmowała też wystawa. Np. w projekcie Roma TV oglądaliśmy zamieszki czy ataki terrorystyczne Romów, które są fikcją, ale funkcjonują w społecznych wyobrażeniach.

 

Nie chciałaś rozdmuchiwać lokalnych konfliktów i wkładać kija w mrowisko. Czy domyślałaś się, że pomysł pomnika Fryderyka III może wzbudzić tyle emocji?

Pomnik Fryderyka III był prowokacją artystów. Uzgodniłam z nimi, że wywiad będzie elementem przyjętej przez nas strategii mistyfikacyjnej, medialnym wprowadzeniem do gry terenowej. Fikcyjne osoby: pan X i pan Y miały w Gazecie Wyborczej opowiedzieć o tym, że założyły Towarzystwo Wielokulturowej Rzeźby Społecznej (nawiązując do teorii Josefa Beuysa) oraz o tym, że ważne jest przywracanie wątków niemieckich, bo odwołują się do naszego dziedzictwa. Miał się pojawić Hans Paasche jako niezwykła w tamtych czasach postać: ekolog, feminista, pacyfista. Gotowy tekst mnie zaskoczył. Bartek Frąckowiak i Piotr Grzymisławski tworzący grę, która miała się odbyć dwa dni później w Poznaniu, występowali z imienia i nazwiska, pojawił się pomnik Fryderyka III. Artyści rzeczywiście wbili kij w mrowisko, chcieli potraktować projekt radykalniej niż było to ze mną uzgodnione. Rozumiem to jednak, bo taka natura artystów, że wymykają się kontroli. Uważam, że wartością tego projektu było ujawnienie problemu z dziedzictwem niemieckim w Poznaniu.

 

Pomysł odbudowy pomnika niemieckiego cesarza Fryderyka III w jednym z reprezentacyjnych miejsc Poznania wydaje się dość kontrowersyjny w kontekście trwającej obecnie dyskusji nad odbudową Pomnika Wdzięczności, który w latach trzydziestych przypominał o odzyskanej przez Polskę niepodległości. Mimo pozornego oswojenia, nadal iskrzy wokół niemieckiego dziedzictwa w Poznaniu.

Demokracja polega na tym, że ścierają się ze sobą różne poglądy. Poznań wiele zawdzięcza Niemcom: tkankę architektoniczną, miejsca kultury i użyteczności publicznej. Fantastycznie, że sztuka prowokuje do dyskusji. Dobrze, że wywołuje pozytywne emocje i refleksje, ale nie mniej wartościowe jest ujawnienie sytuacji konfliktowych, własnych słabości. Uważam, że to jest właśnie społeczna debata, szansa na rozwój społeczeństwa obywatelskiego.

 

Czy z dzisiejszej perspektywy możesz powiedzieć, że sztuka, która przyjechała z wami z miasta, trochę dla tych społeczności obca, okazała się potrzebna?

Uczestnicy projektów zrealizowanych w ramach „Wielkopolska: Rewolucje” mówią, że odkryli sztukę, przy której świetnie się bawili. Seniorzy z Zakrzewa są uskrzydleni, w swojej wsi stali się celebrytami. Zakrzewski Dom Kultury działa bardzo prężnie, państwo Szopińscy tworzą świetny projekt bluesowy, natomiast teatru do tej pory nie rozwijali. Myślę, że trzeba było połączyć energię tego domu kultury z naszą znajomością artystów. Inna była „Kwestia Romska” – w tym przypadku trudno mówić, że Romowie odkryli sztukę współczesną. Ważna była rozmowa, stworzenie okazji do wyrażenia trudnych kwestii. Joanna Warsza podkreślała, że to był projekt dla większości, czyli dla koninian – sytuacja była tu odwrócona: to nie my, rdzenni Polacy, nauczamy Romów (jak to zwykle chcemy, niestety, robić), ale polscy Romowie nas. Dodam, że symboliczne dla naszych działań było miejsce – w Koninie w roku 1981 miały miejsce zbiorowe akty agresji wobec tej mniejszości.

 

Mieszkańcy małych miejscowości w dalszym ciągu mają mniejsze możliwość kontaktu z kulturą i sztuką, czy może to się zmienia wraz z rozwojem komunikacji?

Mieszkańcy mniejszych ośrodków przede wszystkim bardzo rzadko, albo i wcale, mają możliwość obcowania ze sztuka eksperymentalną. Tymczasem okazało się, że są otwarci na bardzo odważne formy. Dlaczego mają wyjeżdżać ze swojego miasteczka, wioski, żeby takowe zobaczyć? Chcieliśmy też zwrócić uwagę na potencjał mniejszych miejscowości, odwołać się do konkretnych lokalnych historii. Nie wszystkie projekty dowartościowywały te miejsca, w przypadku „Kwestii Romskiej” trudno powiedzieć, że wystawiamy Wielkopolsce laurkę, jednak Romów ktoś wysłuchał, a oni weszli w obszar widzialności jako „Romscy aktywiści”.

 

Agata Grenda podczas debaty podsumowującej projekt podkreśliła, że był udaną promocją Wielkopolski. Roman Pawłowski w artykule dla „Krytyki Politycznej” uwypuklił napięcie, które pojawiło się w trakcie spotkania. Efekt promocyjny, do jakiego dążył Urząd Marszałkowski, przedstawił jako opozycję do efektu zmiany społecznej, do którego dążyłaś Ty jako kurator projektu. Mam wrażenie, że sytuacja zarysowana przez Pawłowskiego jest zbyt czarno-biała.

Rozumiem to, że Agata Grenda jako osoba z ramienia Urzędu Marszałkowskiego myślała o projekcie także w innych kategoriach. To ona zawalczyła o to, żeby można było wykorzystać na „Rewolucje” pieniądze przeznaczone na promocję. Podjęła ryzyko i zadecydowała, że lepiej wydać je na eksperymentalny projekt artystyczny, na niełatwy przecież program, który wymyśliłam, zamiast finansować za to koncerty gwiazd estrady. A takie, niestety, często bywa myślenie włodarzy odpowiedzialnych za kulturę. Musiała przedstawić argumenty na to, że pieniądze zostaną dobrze zagospodarowane i wykazać, że przyczynią się do promocji Wielkopolski. Natomiast ja jako kuratorka nie powinnam się na tym skupiać, bo muszę myśleć o projekcie w 100 procentach w kontekście społeczno-artystycznym. Po prostu Agata Grenda i ja pracujemy na sukces „Rewolucji” każda na swój sposób, bo wykonujemy różne zawody i pełnimy różne funkcje.

 

Jak wspomniałaś, partycypacja była kwestią kluczową. Czy projekt wszędzie spotkał się z dużym zainteresowaniem? Mam wrażenie, że w mniejszych miejscowościach łatwiej jest dotrzeć do ludzi niż w Koninie, który był miastem wojewódzkim.

W Zakrzewie, które ma 500 mieszkańców, spektakl graliśmy kilka razy i zobaczyło go około 500 osób. W Koninie wśród odbiorców pojawiły się głównie grupy studentów, którzy są ważnymi odbiorcami jako młode pokolenie, dopiero wchodzące w świat i mogące go zmienić. W Swarzędzu w warsztatach Moniki Jakubik wzięło udział około 15 osób niepełnosprawnych intelektualnie oraz 10 wolontariuszek – seniorek. Grupa była mała, ale mam nadzieję, że coś w niej zmieniliśmy. Nasze wolontariuszki pierwszy raz pracowały z osobami niepełnosprawnymi intelektualnie i dzięki temu mogły poczuć, że same jeszcze mogą komuś pomóc. Czasami projekty gromadziły dużą publiczność, czasami mniejszą. Ważna była jakość tego uczestnictwa, głębia, intensywność, o jaką bardzo trudno w instytucji –  w projektach partycypacyjnych nie można pozostać biernym widzem, bo dotyczą one spraw, ludzi, miejsc najbliższych.

Fot. Mikołaj Mikołajczyk
Więcej zdjęć na stronie internetowej projektu Wielkopolskie Rewolucje.

alt