Archiwum
10.05.2018

„Retromania” a sprawa polska

Mateusz Witkowski
Literatura Muzyka

  Burn down the disco,
hang the blessed DJ
because the music they constantly play
it says nothing to me about my life

(The Smiths „Panic”, sł. Morrissey)

 

Zapomnijcie o Fukuyamie i jego efektownych, acz łatwych do podważenia teoriach. Simon Reynolds ma dla was prawdziwy koniec historii. Ściślej: historii muzyki rozrywkowej. Właśnie ukazał się polski przekład jego „Retromanii” z 2010 roku.

Brytyjski dziennikarz muzyczny od wielu lat dowodzi, że muzyka pop – w rozumieniu anglosaskim, nieograniczającym się tylko do łatwych piosenek znanych z radia – może mówić o nas samych dużo więcej, niż nam się wydaje. W „Retromanii” zwraca uwagę głównie na fakt, że współczesna kultura już od dawna zjada własny ogon i grzęźnie we wszelkiej maści powtórzeniach, wznowieniach, nawiązaniach i nostalgiczno-ironicznych powrotach. Innymi słowy: pop nie dostarcza już nowych impulsów, przestał uwodzić swoją aktualnością, artyści wolą sięgać po gotowe elementy oraz co i rusz przygotowywać nowe retrostylizacje, zapominając przy tym, że muzyka rozrywkowa była kiedyś silnie zakotwiczona w „tu” i „teraz”. A my przyklaskujemy temu z zadowoleniem, bo tęskno nam do przeszłości (również tej, której nigdy nie doświadczyliśmy), teraźniejszość wydaje się bowiem niepewna i nieprzenikniona.

Trudno nie ulec argumentacji i zręcznemu stylowi Reynoldsa – i to nawet wówczas, gdy formułuje tezy tak niepopularne jak ta, że punk rock nie był zjawiskiem do końca rewolucyjnym i w jakimś sensie cofał muzykę pop w rozwoju, kierując nas w stronę złotych czasów rock’n’rolla. Trudno też oprzeć się w trakcie lektury pokusie skonfrontowania autorskich teorii z naszym lokalnym kontekstem. Choć o książce Brytyjczyka można by rozmawiać godzinami – między innymi dlatego, że poruszane przez niego wątki w bezpośredni sposób dotyczą nie tylko zapalonych znawców muzyki – potraktujmy w tym wypadku „Retromanię” jako punkt wyjścia do rozważań na temat naszego podwórka.

***

Problem ze współczesnym polskim popem nie polega do końca na jego antykwaryczno-nostalgicznym charakterze. Owszem, bigbeatowe przebieranki spod znaku Ani Rusowicz zdołały swego czasu przykuć uwagę sporej części publiczności. Zgadza się, Maleńczuk nagrał już cały wagon coverów-hołdów, czego najświeższym przykładem jest album z utworami Młynarskiego. Ba, nawet sam tłumacz „Retromanii”, Filip Łobodziński, który zasługuje na brawa za doskonale wykonaną translatorską robotę, nie jest tu bez winy – w końcu to on stoi za inicjatywą Dylan.pl, której głównym celem miało być przybliżenie polskiemu słuchaczowi twórczości wokalisty-noblisty. Na OLiS-ie, czyli liście najlepiej sprzedających się w naszym kraju albumów, zawsze znajdziemy też jakieś reedycje czy „the best ofy” z przebojami rockowego dinozaura. Trudno jednak traktować powyższe jako rdzennie polskie zjawiska.

Najwięcej „nostalgików” znajdziemy – paradoksalnie? – na młodej scenie indiepopowej i rockowej. Najlepszy przykład może tu stanowić wytwórnia Thin Man Records, która wzięła pod swoje skrzydła zarówno nieco duchologiczne Rycerzyki (w których jest coś ze Stereolab, ale i z Anny Jurksztowicz z przełomu lat 80. i 90.), jak i odsyłające do nowofalowych brzmień Wczasy. Wszelkie te ironiczno-hipsterskie gry ze znanymi z poprzednich dekad wzorcami budzą początkowo sympatię, ale w końcu dostrzegamy, że są tak naprawdę wyzute ze znaczeń, wsteczne i nużące. Mówimy tu jednak o muzyce dość niszowej i rzadko wykraczającej poza środowiskową bańkę. Zresztą jako osoba, która regularnie recenzuje w pewnym znienawidzonym przez hipsterów czasopiśmie rockowym najnowsze albumy indie z Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych, mogę z całą pewnością stwierdzić, że poziom „zaczadzenia” stylistyką rodem z lat 80. i 90. jest w przypadku naszych zespołów dość niski.

Bolączką polskiego popu (wbrew Reynoldsowi zawężam w tym wypadku znaczenie tego terminu do szeroko rozumianej „muzyki radiowej”) nie jest wcale zamiłowanie do przeszłości i ironicznych powtórzeń. Są nimi natomiast nijakość, trywialność, wreszcie: bezczasowość, którą rozumiem jako oderwanie od praktyki życiowej. Powtórzę za Reynoldsem: „pop” znaczy tyle, co „teraz”, „tu”. Tymczasem komercyjna twórczość rodzimych wokalistów i wokalistek grzęźnie pod względem tekstowym w bełkotliwej abstrakcji („chcę pozbierać swoje myśli”, a potem znowu „biec, latać ponad”), pod względem brzmieniowym natomiast: nie odsyła ani w przyszłość, ani w teraźniejszość, a jeśli mruga okiem w stronę przeszłości, to niezamierzenie. Retrociągotki polskiego popu – posuwam się tu oczywiście do niezbędnej generalizacji – ograniczają się więc do tego, że co i rusz raczy się nas kompozycjami rodem z lat zerowych: „dynamicznym”, wyzutym z jakiejkolwiek drapieżności pop rockiem lub dance popem albo refleksyjną fortepianową balladą, wzbogaconymi czasem o perkusyjne sample, jak gdyby chciano nam powiedzieć na pocieszenie: tak, wiemy, że mamy 2018 rok!. Nasz pop dawno już przestał intrygować, cieszyć lub oburzać. Jest już wyłącznie muzakiem, odległą melodią, którą słyszymy w salonie fryzjerskim lub w Żabce. Otacza nas, a zarazem jest zupełnie nieobecny, bo – jak w „Panic!” The Smiths – nie mówi nam „nic na temat naszego życia”. I nie upominam się tu wcale o muzykę zaangażowaną. Upominam się o muzykę angażującą, ewokującą (jak chce Reynolds) młodość. Taką, przy której zgorzkniała starszyzna łapie się za głowę i pyta: jak można tego słuchać?

*

Weźmy drugi ze wskaźników masowej popularności, czyli listę najpopularniejszych polskich teledysków na YouTube. W TOP 10 z lat 2005-20181), obok nieznośnie tandetnych, a co gorsza: nieznośnie chwytliwych piosenek dla najmłodszych, znajdziemy pięć piosenek disco polo. Nie mam zamiaru dołączać do chóru inteligentów narzekających na discopolowy renesans. Ponarzekałbym chętnie na coś innego: na to, że stylistyczne ograniczenia lub czysty koniunkturalizm nie pozwalają wykonawcom z tego nurtu na powiedzenie paru słów o realnych problemach, które dotykają gros ich słuchaczy: o śmiesznie niskich wypłatach, o lokalnych biznesmenach-wataszkach nadużywających swojej władzy, o nigdy niespełnionych marzeniach dotyczących statecznego, „zachodniego” życia. Być może formalne prawidła, o które opiera się disco polo, nie stwarzają zbyt wielu możliwości do snucia społeczno-politycznych refleksji. W końcu chodzi o zabawę, o oderwanie się od codziennych trosk. Rozziew między muzyką rozrywkową a codziennym doświadczeniem jest jednak równoznaczny z coraz mniejszym poczuciem zakorzenienia w teraźniejszości. A to wszystko prowadzi nas w stronę Reynoldsowskiego retro – podskórnego przeczucia, że prawdziwe życie jest gdzie indziej, że kiedyś to były czasy. Zerwanie łączności z „teraz” wyklucza szanse na satysfakcjonujące „później” – i mowa tu nie tylko muzyce popularnej, ale i o jakimkolwiek społecznym doświadczeniu.

*

Skoro wspomniałem już o polskich „inteligentach”, którzy spoglądają z pogardą na wszystko, co niezobowiązujące, bezpośrednie i masowe (to te same osoby, które w rozmowach ze znajomymi wymachują free jazzem, ale ty i tak wiesz, że w domu słuchają na zmianę Stinga i Ani Dąbrowskiej), muszę się do czegoś przyznać. W poprzednich akapitach celowo przemilczałem pewną istotną sprawę. Odwołując się do OLiS-u oraz do zestawienia najpopularniejszych wideoklipów na polskim YouTube, ani słowem nie wspomniałem o hip-hopie.

Nie dlatego, że nie do twarzy mu z łatką „pop” – wszak biorąc pod uwagę anglosaskie rozumienie tego słowa, rap od dawna jest częścią popowego królestwa i nieodzownym uczestnikiem głównego nurty kultury. Tyle tylko, że my (a może: media masowe?) wcale nie chcemy się do tego przyznać. Jako społeczeństwo jesteśmy bardzo przywiązani do legend i mitów o naszym szlacheckim rodowodzie. Nie może być więc tak, że jakaś tam muzyka marginesu wyznacza trendy i sprzedaje się w oszałamiających jak na nasze warunki nakładach. W pierwszej dziesiątce najchętniej oglądanych na polskim YouTube w kwietniu wideoklipów2) znajdziemy sześć rapowych kawałków, co do OLiS-u natomiast: tu również od lat niepodzielnie królują hiphopowcy. W tej chwili zajmują aż 20 z 50 miejsc3). Dodajmy, że lwia część wspomnianych artystów ma około dwudziestu [paru] lat.

Mimo to media o największym zasięgu od dawna usilnie gettoizują ten nurt, traktują go jako ciekawostkę lub wreszcie: udają, że nie ma o czym mówić. Raz na jakiś czas któryś z wykonawców odwiedzi telewizję śniadaniową, przyjmie na klatę całą serię głupich pytań, po czym stwierdzi, że to nie dla niego. Niezamierzonym komentarzem do całej sytuacji okazał się materiał z „Wiadomości” dotyczący kryptowalut. Słyszymy tam następujące słowa: „Dziś śpiewają o nich nawet raperzy”, czemu towarzyszy fragment teledysku do, a jakże, „Kryptowalut” duetu Taconafide. NAWET raperzy. NAWET ONI.

*

Właśnie. Nie chodzi tu nawet o to, jak wielkim przemysłem jest dziś rodzimy hip-hop. Ani o to, że to bodaj jedyny popularny w Polsce gatunek muzyczny, wokół którego wytworzyła się scena z prawdziwego zdarzenia, na dodatek w dalszym ciągu pulsująca i rozwijająca się. Mniejsza o platynowe płyty, wyświetlenia, pieniądze zarabiane przez raperów na ich markach odzieżowych. Chodzi o „teraz” i „tu”. Polscy raperzy posługują się detalem, konkretem. Niezależnie od tego, czy chwytają się wysublimowanych gier słownych, czy stawiają na opowiadanie historii, nie ma mowy o jakiejkolwiek emigracji z teraźniejszości. Piszę to jako dyletant, osoba z zewnątrz, raczej przysłuchująca się, niż słuchająca hip-hopu. A zarazem jako osoba, która zazdrości prawdziwym fanom tej muzyki faktu, że twórczość ich ulubieńców jest tak zakotwiczona w realiach, których – wbrew temu, co chcieliby myśleć protekcjonalni inteligenci oraz ludzie mediów – już od dawna nie da się zamknąć w schemacie „ławka, chłopaki z bloku”.

Choć mam swoich, bliższych mi metrykalnie lub mentalnie, faworytów w rodzaju Grubego Mielzky’ego czy weterana Pezeta, odwołam się do zjawisk, co do których mam pewność, że nie są do końca dla mnie (ani do mnie lub o mnie). Młoda „kilkumilionowowyświetleniowa” gwardia spod znaku Bedoesa czy wywodzącego się ze środowiska YouTube’owego Young Multiego może irytować bezczelnością i fiksacją dotyczącą zarabiania pieniędzy oraz chwaleniem się przed całym światem zgromadzonym kapitałem. Czy jednak nie wyrażają w ten sposób neoliberalno-indywidualistycznego kierunku, jaki obrało młode społeczeństwo polskie? Można by utyskiwać na zdehumanizowane wokale potraktowane autotune’em, ale może lepiej byłoby zwrócić uwagę, że w numerze „Pogba” Multi intryguje dość pomysłowymi harmoniami? Bedoes wkurza manifestacyjnym wręcz samozadowoleniem, ale przecież poziom ekspresji, który osiąga w „Diamentach”, to coś, co nie śni się młodych polskim wykonawcom popowym, rockowym, indie i tak dalej. I czy emocjonalno-narkotyczna „Kawa i Xanax” Quebonafide nie mówi nam czegoś więcej o dzisiejszym stanie ducha niż nieświeży niby-to-alternatywny pop Brodki czy Zalewskiego? A przecież wybrałem tylko trzech – bardzo popularnych – wykonawców (z czego jeden bywa przez część środowiska odsądzany od czci i wiary ze względu na YouTube’ową przeszłość). Cała scena ma do zaoferowania znacznie więcej. Celowo nie wspominam tu o będącym na świeczniku Taco Hemingwayu, głównie ze względu na jego nostalgiczne ciągotki, jednak fakt, że koncerty duetu Taconafide organizuje się w miejscach w rodzaju Torwaru czy Tauron Areny dowodzi czegoś więcej niż tego, iż panowie mają dobrych speców od marketingu.

Reynolds wspomina, że postmodernizm uwolnił nas spod dyktatu oryginalności, a jednocześnie stopniowo zdusił kreatywność wykonawców pop. Współczesna kultura hip-hopowa nierzadko odrzuca wpisaną w nią nachalną konfrontacyjnością, maczyzmem (nie bez kozery piszę cały czas o „raperach” – rapujące panie spotykają się zwykle z dezaprobatą środowiska), obsesją na punkcie pieniędzy oraz kultem indywidualizmu. Nie sposób jednak nie zauważyć, że w ślad za etosem „ja i tylko ja” idzie również przykaz dotyczący posiadania własnego stylu. (Do tego dochodzi jeszcze fundamentalna dla współczesnego hip-hopu wojna klasyków z romantykami, czyli konflikt między starą a nową szkołą, który – jak dobrze wiemy – zawsze skutkuje erupcją nowej twórczości.)

Współczesny raper jest więc reakcyjnym modernistą i o ile niektóre składowe tej postawy najchętniej wyrzuciłbym do kosza, muszę oddać cesarzowi, co cesarskie: to hip-hop jest we współczesnej muzyce rozrywkowej prawdziwą przestrzenią eksperymentalna; to hip-hop jest muzyką, która „mówi coś o twoim życiu”, a na pewno stara się, aby tak było; to hiphopowcy pilnie nasłuchują tego, co dzieje się we współczesnym popie/alternatywie i starają się przekuć te wzorce w coś własnego i nowatorskiego, a jeśli nawet zrzynają od kolegów z Zachodu, to niemal obowiązkowa w tym wypadku polskojęzyczność i tak wprowadza nas w nowy kontekst brzmieniowy i kulturowy.

Wreszcie jeżeli cokolwiek ma uratować muzykę pop przed całkowitym zwrotem w tył i pogrążeniu się na zawsze w nostalgii i antykwaryzmie, będzie to hip hop. Handlujcie z tym – jak mawia młodzież. A może już nie mawia? Nie wiem, natomiast Bedoes, Multi czy Quebonafide wiedzą na pewno.

 

_

1) Stan na 4.01.2018.
2) Stan na 4.05.2018.
3) Stan na 4.05.2018.

 

Simon Reynolds, „Retromania. Jak popkultura żywi się własną przeszłością”
tłumaczenie: Filip Łobodziński

Kosmos Kosmos
Warszawa 2018