„[…] uczestnictwo to nic trudnego, prawdziwym wyzwaniem jest wytworzenie nowej energii”* – stwierdza Ziemilski w autorskim tekście zamieszczonym w programie „Come Together”. Jego przedstawienie to bardzo prosta – a jakże komiczna i odświeżająca! – zabawa w obrzucanie zgniłymi jajkami konwencji teatru angażującego widzów. Reżyser, współpracując z grupą artystów (część nie grała nigdy na scenie, choć w obsadzie jest też jeden stary – ale nie zmanierowany – wyjadacz) stworzył zbiór scenek-żebrań, w których aktorzy i naturszczycy „łaszą się” do publiczności (równie ochoczo jak wygłodniałe psy do nastolatka z batonikiem), aby ta zlazła z foteli i przyłączyła się do nich na scenie. Nie do końca jednak wiadomo, w czym tak naprawdę będzie się brało udział.
Dostajemy informację, że sporo wniesiemy do sztuki, co może budować nasze poczucie wartości. Słyszymy o unikalnych przeżyciach, które czekają nas na scenie. Ostatecznie zostajemy skwitowani uwagą, że siedząc niewzruszenie w fotelach, okazujemy się najgorszą publicznością, z jaką aktorzy mieli do czynienia. Niektóre chwyty są wręcz groteskowe: na przykład ten, gdy aktorzy przynoszą tort i szukają wśród widzów kogoś, kto podejdzie i zdmuchnie świeczki (które tak przykro wypalają się – same z siebie – na naszych oczach) albo wywracają oczami, by „siłą woli” ściągnąć nas do siebie. Nawet płaczą, tarzając się po podłodze!
Jest jednak jeden „myk”: na początku widzowie otrzymują wyraźny zakaz współuczestnictwa (w czasie trwania spektaklu przypomina o nim wyświetlany napis z prośbą o niewchodzenie na scenę). „Come Together” jest zatem pseudorealizacją buddyjskiej koncepcji „absolutnie sprzecznej samotożsamości”. Jako widownia zarówno wchodzimy, jak i nie wchodzimy do przestrzeni gry; ruch zostaje wykonany tylko w naszych głowach, lecz ciała uporczywie go odczuwają – niczym swędzenie brakującej kończyny. Zawieszeni, czujemy miłe napięcie i śmiejemy się z coraz to głupszych prób pajacujących aktorów. Oni zaś stosują wszelkie, nawet żenujące metody, aby uzyskać upragniony efekt, choć wiedzą, że skazani są na porażkę.
Powieś na tym psa i kota
„Teatr interaktywny? Nie cierpię i uważam go za próbę przerzucenia na nieprzygotowaną na atak publiczność odpowiedzialności za efekt artystyczny” – kręci nosem Krzysztof Strużycki, aktor od 37 lat pracujący na scenie Teatru Studio. Działania jego i pozostałej czwórki wykonawców są wszechstronną realizacją tej myśli. Ziemilski uruchamia wszystkie nasze złe skojarzenia związane z przedstawieniami partycypacyjnymi. Sięga nawet po nieczyste chwyty, aby jego spektakl odpowiednio zaiskrzył, zaperlił się treściami nieprzewidzianymi (wartość naddatku), rozbłysł choć na chwilę czymś leciuchnym i spontanicznym, co możliwe jest dzięki udziałowi prostodusznych pięknoduchów i pięknoduszek spośród widowni, gotowych podejść i pobawić się w teatrzyk, kiedy tylko padnie taka propozycja. Jednak publiczność zawsze jest różnorodna pod względem podatności na sugestie. Tylko nieliczni podczas „Come Together” skorzystają z poczęstunku podczas części określonej mianem „PRZERWY”, gdy przed scenę wjeżdżają stoły z kawą, wodą i ciastuchami. Reszta posili się w domu.
Aktorzy w spektaklu interaktywnym są reprezentantami pijawkowej osobowości dramaturga-reżysera, który montuje sytuacje nastawione na konfrontację z publicznością, wciągnięcie jej w to, co może okazać się mało komfortowe – bo nieznane, a może i bezzasadne. Ich rolą w tym przedstawieniu jest chyba uruchomienie w niektórych z nas – zebranych pokornie na widowni i bojących się wstać z siedzeń, bo cieć prawicą powstrzyma przed przekroczeniem czwartej ściany – specyficznego poczucia dysonansu. Niby proszą, a blokują wykonanie. Tyłek zaczyna wręcz parzyć na krzesełku wraz z rosnącym poczuciem irytacji – tak ładnie nas zapraszają, a my nie możemy!
Myślę, że każdy, kto przyjdzie i nie-weźmie-udziału w „Come Together”, zyska większą świadomość wartości, ale i ceny interaktywności w teatrze. I sam – gdy podczas spektaklu poproszą o wejście w światła reflektorów – gotów będzie zniechęcać do tego siebie i innych, ponieważ wyczuje, jak grubymi nićmi szyty jest zamysł reżysera. Albo – jak już „da się zaskoczyć”, by potem odkryć miałkość samej koncepcji partycypacji – poczucie niesmaku zatrze zdystansowanymi refleksjami, które zaświtały mu po zakończeniu przedstawienia Ziemilskiego.
Artysta ma problem
Nie tu jednak kończy się „Come Togeter” – spektakl, który bardzo mi się spodobał, między innymi przez swoją bezpretensjonalność. Pewien zawód odczułem dopiero po lekturze umieszczonego w programie, przeintelektualizowanego tekstu napisanego przez reżysera, w którym podsumowuje on swój dorobek związany z interaktywnością (nie brak w tym geście szczypty egotyzmu) i poddaje ją krytyce. Przy okazji czytelnik może zapoznać się z zestawem problemów ze spektaklami partycypacyjnymi. Podaję je poniżej w formie listy pozbawionej objaśnień:
Ziemilski do jednego worka wrzucił tyle rzeczy, że mam poczucie przesytu. W jego tekście (prawie) każde doświadczenie teatralne zdaje się podszyte oszustwem. Tylko nielicznym udaje się wdrapać na wyżyny Sztuki, na których projekcji swojej obecności dokonuje po trochu sam autor, wyliczając własne eksperymenty teatralne, jakby pisał sobie laurkę. W didaskaliach i śródtytułach szydzi jednak z tej wykwintnej „bucerii”, podpartej autorytetem tuzów humanistyki (od Umberto Eco po J.L. Austina).
Siedząca za mną para posiwiałych i zblazowanych inteligentów komentowała z pogardą przedstawienie, zastanawiając się – mniej więcej od połowy – czy w „Come Together” to już aby wszystko – taki żarcik z nadprodukcji sztuki partycypacyjnej i związanego z nią spadku jakości. „Jeśli to wszystko, to nudne, i za długo to trwa” – uznał z wyższością zdegustowany pan.
A ja mam wrażenie, że widzowie „Come Together” stają się jakąś (choćby kaleką, niepełną i niespójną) zbiorowością. Rozpoznają się w chóralnym śmiechu, a podczas zabaw światłem mogą przyjrzeć się z wzajemnością przypadkowym sąsiadom. To wartość naddana tego spektaklu, poruszającego się po trajektoriach sztuki post-meta. Nie wiem, czy Ziemilskiemu naprawdę zależy na tym, abyśmy skwitowali jego wypowiedź sceniczną bardzo poważnymi uwagami. Ważniejsze są indywidualne przeżycia. Po zakończeniu spektaklu odczułem katharsis związane z nieprzyjemnymi momentami terroryzowania publiczności poprzez wymuszanie jej interakcji. Ziemilski przypomniał mi jednak w ten sposób, że każdy widz to odrębny byt, a widownia – sztuczna zbiorowość, wytworzona z przypadku, wyłącznie na krótki czas spektaklu i wcale nie w celu poznawania „sąsiadów”.
Gdybym nie przeczytał zawiłego i prawie zupełnie nieczytelnego dla mnie tekstu towarzyszącego przedstawieniu, byłbym „Come Together” zachwycony, bo samo show uruchomiło we mnie tyle pozytywnych emocji, ile porządnej wielkości tabliczka czekolady z dużą zawartością kakao. Dlatego kończę małym apelem:
– Wojtku, nie twórz już więcej sążnistych metarozmyślań w formie tekstu… wystarczy, że robisz świetne, dające do myślenia i emocjonujące sztuki. A jeśli napiszesz znów takie filozujące dyrdymały, to tylko dasz paliwa złośliwym krytykom, którzy z łatwością mogliby Cię roznieść na kawałki (przez chwilę sam miałem zresztą taką ochotę).
* Wojtek Ziemilski, „Uczestnictwo to jest to! A ja się go czepiam”, program „Come Together”, Galeria Studio 2017.
„Come Together”
reż. Wojtek Ziemilski
tekst i reżyseria: Wojtek Ziemilski
scenografia i kostiumy: Wojciech Pustoła
choreografia: Maria Stokłosa
muzyka: Sean Palmer
Warszawa, Teatr Galeria STUDIO
premiera: 24.02.2017