Archiwum
23.07.2012

Refleksy i refleksje

Michał Piepiórka
Film

Ocenianie festiwalu filmowego wyłącznie przez pryzmat sekcji konkursowych bywa niesprawiedliwe. Dlatego, choć należy utyskiwać na niezadowalający poziom prac nadesłanych na konkursy tegorocznego Międzynarodowego Festiwalu Filmów Animowanych Animator, nie możemy poprzestać tylko na ich ocenie przy podsumowaniu poznańskiej imprezy. Ta bowiem była niezwykle różnorodna, obfitowała w zdumiewające odkrycia i nieustannie zaskakiwała, nawet przypominając dokonania zasłużonych mistrzów.

Konkursowym krótkim metrażom symbolicznie patronowały filmy otwarcia i zamknięcia Animatora. Festiwal otworzyli bracia Quay ze swoim najnowszym filmem „Przemiana” na podstawie prozy Franza Kafki. Po dwóch mniej udanych produkcjach – eksperymentującym z dokumentem „Inwentorium śladów” i eksplorującej fantastyczne światy twórczości Stanisława Lema „Masce” – zaprzyjaźnieni z Polską amerykańscy twórcy powrócili do tego, co robią najlepiej, czyli ponurej, metafizycznej animacji przedmiotu, w której wszystko, co najważniejsze spowite jest mrokiem. Świat przedstawiony „Przemiany” mieści się na skraju halucynacji i snu, dając nam namiastkę poznania ludzkiej natury. Dzięki swoim lalkowym, niejednoznacznym animacjom zafascynowani środkowoeuropejską kulturą bracia jak nikt inny potrafią przeniknąć twórczość takich pisarzy, jak Bruno Schulz czy właśnie adaptowany Kafka.

Produkcja braci Quay reprezentowała filozoficzno-egzystencjalny rodzaj konkursowych prac, z kolei film zamknięcia – „Sklep samobójców” Patrice’a Leconte’a – to komedia, animowany żart, który symbolizuje drugi biegun rywalizujących animacji. Leconte miał świetny pomysł: w świecie ogarniętym recesją plagą zaczynają stawać się samobójstwa, które karane są przez policję pośmiertnym mandatem, opłacanym przez rodzinę zmarłego. Dlatego czymś nie na miejscu jest publiczne rzucanie się pod koła czy samobójczy strzał w głowę. Przedsiębiorcza rodziną Tuvache postanawia zapełnić niszę i otwiera mały sklepik z asortymentem dla samobójców, którzy mogą zakończyć swój marny żywot w zaciszu własnego mieszkania. Interes kreci się wspaniale do momentu narodzin trzeciego potomka, wyraźnie różniącego się od francuskiego odpowiednika rodziny Addamsów. Z twarzy nie znika mu uśmiech i nie może pogodzić się z kolejnymi samobójstwami klientów jego rodziców. Choć temat wydaje się przygnębiający, Leconte stworzył film skrzący się groteskowym humorem i chwytliwymi, makabreskowymi piosenkami, wszystko zaprzepaszcza jednak zbyt kolorowy i słodkawo-mdły finał. Szkoda.

Właśnie między tymi dwiema skrajnościami balansowały filmy konkursowe. Niewiele z nich mogło jednak dorównać opisanym produkcjom, choć znalazło się kilka takich, które nawet przewyższyły je artystycznym poziomem. Bezsprzecznie najlepszym filmem festiwalu było najnowsze dzieło mistrza animacji z Japonii, Koji Yamamury, „Sznurki Muybridge’a”. Oddał nim hołd Eadweardowi Muybridge’owi – pionierowi sztuki filmowej, który pod koniec XIX wieku utrwalił na zdjęciach fazy galopu konia. Ruch, tak przecież ważny również w animacji, posłużył Japończykowi jako inspiracja do podjęcia metaforycznej refleksji o zawiązywaniu i zrywaniu ludzkich więzi, które są równie delikatne jak sznurki, trącane przez konia i uruchamiające kolejne migawki aparatów fotograficznych. Równie interesującym filmem, podobnie jak dzieło Yamamury niedostrzeżonym przez jury, był „Drwal” Pawła Dębskiego. Film zachwyca przede wszystkim stroną plastyczną i narracyjną sprawnością. Dzięki wykorzystaniu olejnych farb, których efekt wizualny Dębski wzmocnił poprzez obróbkę cyfrową, twórca zobrazował relację między ojcem – tytułowym drwalem – a małym synkiem. Proste i układne życie tych dwojga w leśnej chacie z czasem zamienia się w horror patologicznych stanów umysłu. „Drwal” to przede wszystkim studium psychozy, a także panicznego strachu dziecka przed dorosłym, którego zachowania wydają się niepojęte. Film przywodzi na myśl docenionego w zeszłym roku na Animatorze „Gniewnego człowieka” Anity Killi, choć mocniej osadzony jest w ludowych legendach i fantastyce.

Przeciwwagą dla trudnych, często nieprzystępnych czy aż nadto filozofujących filmów były animacje-żarty, które niestety niejednokrotnie poza rubasznym humorem nie oferowały wiele więcej. Znalazło się jednak kilka produkcji, które korzystając z nieskrępowanej zgrywy, podejmowały istotne tematy, rozśmieszały do łez czy po prostu zaskakiwały niekonwencjonalnym pomysłem. Vladimir Leschiov i Kaspar Jancis, reżyserzy „Villi Antropoff”, opowiadając o groteskowym weselu gangstera nałogowo wciągającego kokainę i plastikowej seksbomby, niejako mimochodem skomentowali gospodarcze marginalizowanie kulturowych antypodów. Znakomitym pomysłem zabłysnął również Sebastian Cosor, który poddał reinterpretacji jeden z najbardziej znanych obrazów na świecie – „Krzyk” Edwarda Muncha. W jego produkcji o takim samym tytule postać z płótna Norwega zamiast krzyczeć… śpiewa! Również jako filmowy żart można potraktować film „Dr Charakter przedstawia II” Piotra Dumały, w którym prezenter głosem Jerzego Płażewskiego przeprowadza wywiady z treserem mrówek, kobietą kochającą prasowanie i innymi absurdalnymi postaciami. Choć film ten nie dorównuje poziomem wcześniejszym dokonaniom wybitnego polskiego animatora – nawet tym równie niepoważnym, jak „Czarny kapturek” – okazała się dużo ciekawszą pozycją niż również wyświetlana w konkursie „Kołysanka”. Ten ostatni składa się z jednego długiego ujęcia, ukazującego fantastyczny pejzaż wewnętrzny – a wszystko to w takt najsłynniejszego utworu Krzysztofa Komedy z filmu „Dziecko Rosemary”. Wiele wyjaśnia fakt, że jest to wyimek z dokumentu o kompozytorze. Jak się okazało, powinien on pozostać częścią większej całości, a nie występować jako autonomiczne dzieło.

Werdykt jury nie pokrył się z moimi konkursowymi faworytami. Gremium pod przewodnictwem Izabeli Plucińskiej postanowiło uhonorować pierwszą nagrodą „Widziałem jak myszy zakopywały kota” Rosjanina Dmitry Gellera, film przywodzący na myśl prace jego krajana, Jurija Norsteina. Druga nagroda zasłużenie przypadła Jonasowi Odellowi za „Tussilago”, w którym, co charakterystyczne dla jego twórczości, artysta skorzystał z konwencji animowanego dokumentu. Tym razem animacją Odell dopełnił autentyczne wyznania dziewczyny niemieckiego terrorysty, opowiadającej o ich długoletnim związku zakończonym więzieniem.

Nagroda dla „Tussilago” i dopuszczenie go do rywalizacji obnażyło jednak słabości konkursowej sekcji. Film powstał już dwa lata temu i właśnie w 2010 roku był pokazywany na Krakowskim Festiwalu Filmowym. Konkurs każdego szanującego się festiwalu powinien ograniczać się do esencji najciekawszych prac z danego roku. Gdyby miało być inaczej, wkrótce zaczęto by sięgać po filmy wyprodukowane nawet 5 czy 10 lat temu. Jeżeli brakuje selekcjonerom ciekawych obrazów z jednego roku, to może należy zastanowić się nad biennale?

Trzecia nagroda była wyraźnym ukłonem w stronę kinematograficznego bohatera tegorocznej edycji, czyli Kanady. Film „Tutaj i wielkie gdzieindziej” Michèle’a Lemieux’a to przeintelektualizowany, pseudofilozoficzny traktat poruszający takie z ducha Heideggerowskie tematy, jak byt i czas. Znakomicie, że swoją nagrodę, choć pozaregulaminową (Stowarzyszenia Filmowców Polskich), zdobył Zbigniew Czapla za „Papierowe pudełko”, który podobnie jak Odell, stworzył animowany dokument. Autentycznym wypowiedziom bohaterów towarzyszą ich rodzinne zdjęcia, które z każdym kolejnym ujęciem stają się coraz mniej czytelne. Podczas powodzi w 2010 roku zalała je woda, a teraz pożera grzyb i wilgoć, zabierając tę materialną reprezentację pamięci, podobnie jak ludziom odbierają ją mijające lata.

Animator w tym roku obchodził skromny jubileusz piątych urodzin i według dyrektora programowego Marcina Giżyckiego dojrzał na tyle, by wzbogacić się o drugą konkursową sekcję – filmów pełnometrażowych. Dostrzegając jednak mizerię konkursu obecnego na festiwalu od pierwszej edycji, ruch ten był co najmniej ryzykowny. Ostateczny efekt okazał się nienajgorszy, bo z pięciu rywalizujących filmów poziom trzymały trzy, a dwa z nich nawet wysoki – znana już z kinowych ekranów polsko-rumuńska „Droga na drugą stronę” i czeski „Alois Nebel”. Trzecią produkcją, o której warto wspomnieć, są hiszpańskie „Dyskretne uroki starości”, które w bardzo klasycznej, rysunkowej animacji z nutką humoru i nostalgii traktowały o pensjonariuszach domu starców. Z kolei na pozostałe filmy tego konkursu – „Jeża Jerzego” i „Ekipę z dżungli” – lepiej spuścić zasłonę milczenia. Pierwszy epatuje nieśmiesznym, a przy tym wulgarnym humorem, a drugi to niezdarna kalka największych pixarowskich i disney’owskich produkcji ostatnich lat. Z kronikarskiego obowiązku odnotujmy: nagrodę zgarnęła, co żadną niespodzianką nie było, produkcja polsko-rumuńska.

Prawdziwych wygranych poznańskiej imprezy było jednak trzech: Bruce Bickford, Jerzy Kucia i Wojciech Bąkowski, którym poświęcono retrospektywy. Bickford to psychodeliczny guru amerykańskiej animacji undergroundowej, nieznany (niestety) szerzej na świecie. Poznańska widownia miała nie lada szczęście zapoznać się z unikatowymi i ciężko dostępnymi dziełami tego mistrza plastelinowej animacji, którego nie bez przyczyny nazywa się narkotycznym Hieronimem Boschem. Wszystkie jego dzieła drążą te same tematy i zdają się być jednym, długim filmem. Roi się w nim od miniaturowych, plastelinowych ludzików, którzy poddają się hipnotycznej autodestrukcji: każdy każdemu wbija tu sztylet w plecy, by za chwilę samemu paść pod ciężarem czyjegoś uderzenia. I tak bez końca. Temu karnawałowi zła towarzyszy niesamowita wręcz warsztatowa biegłość Bickforda, manifestująca się w nieustannych metamorfozach – ludzkie ciała w mgnieniu oka potrafią zamienić się w drzewa, a następnie w zamek, przeistaczający się w wybuchającą ludzką głowę. Filmy Amerykanina nabierają w ten sposób waloru autotematyzmu – istotny staje się sam materiał plasteliny, którego faktura i, nomen omen, plastyczność wysuwają się na pierwszy plan. Przemoc i eksponowana seksualność są dla Bickforda reprezentacją upadku kultury Zachodu, którą poddaje w swoich filmach gruntownej krytyce.

Drugi wielki wygrany to Jerzy Kucia, który otrzymał specjalną, honorową nagrodę w rocznicę 70. urodzin i czterdziestolecia pracy twórczej. Mimo tak długiego stażu, ten być może najwybitniejszy, zaraz obok Jana Lenicy, polski animator był niemniejszym odkryciem niż undergroundowy Bickford. Po tylu latach jego klasyczne „Odpryski” czy „Refleksy” wciąż zaskakują świeżością i innowacyjnością! Dla mnie największym odkryciem była „Parada”, która w najlepszy sposób ukazuje to, co dla Kuci najbardziej charakterystyczne: zestawienie obrazu z dźwiękiem i wyłaniającej się z nich muzyki. Skrzypienie koła drewnianego wozu pod palcami mistrza animacji w jednej chwili może przeistoczyć się w ludowy utwór muzyczny, odgrywany przez paradujących ludzi.

Tegoroczna retrospektywa Wojciecha Bąkowskiego to niejako pogodzenie się tego młodego artysty z festiwalem. Kilka lat wcześniej Bąkowski obraził się na festiwal z powodu niezakwalifikowania jego prac do konkursu – co, trzeba zaznaczyć, wystawia jak najgorszą ocenę selekcjonerom! Z pewnością animacje Bąkowskiego nie przypadły do ich gustów z powodu swojej nieprzyjemności i trudności w odbiorze – estetycznie to antypody tego, co eksponowane w konkursie. Zestaw filmów obejmował dzieła najbardziej charakterystyczne dla twórczości Bąkowskiego: „Filmy mówione” oraz utrzymane w podobnej stylistyce „Robienie nowych światów zamiast dać spokój” i „Suchy pion”. Miejmy nadzieję, że to symboliczne pojednanie artysty z festiwalem zaowocuje w przyszłości możliwością zobaczenia jego prac w konkursie, bo byłby z pewnością jednym z jego głównych faworytów.

Podobnie zresztą stałoby się z wszystkimi filmami kanadyjskimi z szeroko zakrojonej retrospektywy tej kinematografii prezentowanej na Animatorze. Zresztą kilka lat temu animacja „Madame Tuttli-Puttli” Macieja Szczerbowskiego, poznaniaka tworzącego za oceanem, zgarnęła główną nagrodę. Inne produkcje towarzyszące jej w przeglądzie nie ustępowały poziomem.

Miejmy nadzieję, że pęczniejąca z roku na rok impreza utrzyma dobry kurs, a nadsyłający swoje prace animatorzy spełnią oczekiwania coraz bardziej wymagającej poznańskiej widowni. Staje się ona coraz lepiej wyedukowana i obeznana z najciekawszymi historycznymi i współczesnymi zjawiskami w świecie animacji – właśnie dzięki staraniom Marcina Giżyckiego, dbającego o najwyższy poziom programowych sekcji.

alt