Archiwum
04.08.2020

Z Martą Kacą, studentką dyrygentury operowo-symfonicznej, spotykam się tuż po próbie do „Wehikułu czasu”, opery naukowej, która późnym latem ma zostać wystawiona w Operze Bałtyckiej w Gdańsku. Rozmawiamy o początkach kariery dyrygenckiej i życiu z muzyką.

Filip Szałasek: O asystenturach uczelnianych wiem sporo – ale jak to wygląda w wypadku asystentury dyrygentów?

Marta Kaca: Moja praca w Gdańsku dopiero się klaruje, ale tak – to jedna z nielicznych możliwości, żeby w młodym wieku popracować w profesjonalnej instytucji zamiast krok po kroku przecierać sobie szlak od zera, na podstawie znajomości, ciężkiej pracy i przypadku.

Jak się zaczęła Twoja przygoda z dyrygenturą?

Zdecydowałam się dopiero parę miesięcy przed egzaminami wstępnymi. Chodziłam do szkoły muzycznej, potem równolegle do liceum, myśląc o medycynie. W którymś momencie stwierdziłam, że na studia wybiorę jednak kierunek muzyczny i że będę zdawać na wydział dyrygentury. Kłopot w tym, że z jednej strony na etapie szkoły nie możesz wybrać klasy dyrygowania, tak jak klasy jakiegoś instrumentu, a z drugiej strony podchodząc do egzaminów, powinieneś już coś potrafić.

Nie ma jednej wytyczonej ścieżki, choćby na etapie drugiego stopnia. Niektóre szkoły muzyczne dają możliwość fakultetu dyrygenckiego. Miałam na szczęście świetny kontakt z kompozytorem i dyrygentem w mojej szkole w Radomiu. Przemysław Zych, związany z Operą w Szczecinie i Uniwersytetem Muzycznym w Warszawie, poza wspólnymi zajęciami z improwizacji, zapraszał mnie czasem do swojej orkiestry. Grałam jako pianistka, ale potem w rozmowie wyszło, że „może kompozycja?, a może dyrygentura?”.

To jedna z tych rzeczy, które same do ciebie przychodzą, dopiero później szukasz dróg realizacji. Z jednej strony nikt cię nie nadzoruje, nie pomaga, z drugiej – z tych samych powodów – wszystko zależy od twojej motywacji.

Musiałaś jednak sporo potrafić, żeby trafić tutaj, do Opery.

Wychodząc przed orkiestrę, powinieneś być tą osobą, która najwięcej wie o danym utworze i o każdym instrumencie z osobna. Ale nasze studia – ze względów finansowych i organizacyjnych – nie są w stanie zapewnić pracy z orkiestrą. Właściwie nie ma żadnej normy programowej narzuconej przez ministerstwo, więc pierwszy prawdziwy występ to egzamin magisterski. Teraz uczę się na bieżąco, rewiduję wszystko w trakcie pracy. Mam za sobą parę miesięcy grania z orkiestrą, bardzo intensywne doświadczenie.

Ciężkie życie?

Na pewno odmienne. Egzamin z dyrygentury to nie tylko prezentacja programu, ale przede wszystkim rozmowa kwalifikacyjna, testy z kształcenia słuchu, trochę z historii muzyki. Mniej więcej tak jak na kompozycji – opowiadasz o sobie, jaki masz pomysł na siebie.

I co? Jaki masz pomysł? Nad czym pracujesz obecnie?

Można to podzielić na dwie kategorie. Jedna to filharmonia, która ma osobny program, druga – to teatry operowe, muzyczne. Należy wziąć czynny udział w dwóch–trzech dużych produkcjach (mogą to być powtórki), no i trzeba zadyrygować może nie premierą, ale koncertem. W wypadku oper zalecany jest program polski, ale jest to trochę bardziej skomplikowane niż w wypadku filharmonii, bo tam polski kompozytor jest po prostu repertuarowym wymogiem.

Opiekun mojej rezydencji, José Maria Florêncio, miał już pewien pomysł. Oczywiście program jest rozpisany parę lat naprzód ze względu na kontrakty, ale z obecnej puli wybraliśmy parę pozycji, między innymi przesuniętą ze względu na pandemię operę naukową „Wehikuł czasu”. Jestem już częścią tego projektu: uczestniczę w próbach, pomagam dyrygentowi, gdy akurat ma inne obowiązki…

Jakie wyzwania Twojemu warsztatowi postawił „Wehikuł”?

Myślę, że już sam gatunek opery jest ogromnym wyzwaniem. Poza warstwą muzyczną, na którą składają się orkiestra, chór i soliści, dochodzi jeszcze warstwa reżyserska, scenografia, światła… To wszystko ma znaczenie i musi się nawzajem uzupełniać. „Wehikuł czasu” to opera naukowa, przeznaczona dla dzieci od ósmego roku życia, więc wszystko, co robimy, musi być przemyślane przede wszystkim pod kątem naszego odbiorcy. Cały czas podejmujemy decyzje, jak niektóre treści przekazać w sposób czytelny, ale i ciekawy.

Jak ludzie reagują, kiedy mówisz, że jesteś dyrygentką? Rozumieją w ogóle, co robisz?

Zazwyczaj reakcja to: „Wow, ale o co właściwie chodzi?”. Nie dziwię się, bo to bardzo wielopoziomowe zajęcie. Czas, który spędzam z orkiestrą na koncercie, to wierzchołek góry lodowej. Część prób też należy do procesu powstawania dzieła, ale wszystko zaczyna się wcześniej – od pierwszego kontaktu z partyturą albo i jeszcze wcześniej: od własnego ukształtowania muzycznego, osobistego rozumienia muzyki i skonfrontowania tego z danym materiałem.

Trzeba też pamiętać o elastyczności, bo pracuje się z zespołem. Dzielimy się decyzyjnością, jasne, ale dyrygent nie tylko bierze odpowiedzialność za finalny efekt, musi też swoją wizją łączyć, być wyczulonym na konteksty społeczne. Oczywiście takie dziedziny jak filozofia czy polityka nigdy nie były od muzyki odrębne, ale dziś godzenie ich jest już wymogiem, bo muzyka coraz rzadziej funkcjonuje samodzielnie – zazwyczaj w towarzystwie obrazu, wideo, kontekstu społecznego…

Performans, występ. Masz frak?

Nie mam, ale jestem już innym pokoleniem. Z oczywistych względów pierwszym dyrygentkom zależało na łamaniu barier, przesuwaniu granic kompromisu. Teraz już się tego nie odczuwa. Na moim roku było więcej dyrygentek niż dyrygentów.

A na czym właściwie polega Twój trening?

Jeśli chodzi o sam proces ruchowy, to wydaje mi się, że trzeba ćwiczyć dwa podstawowe elementy. Pierwszą jest stricte technika, czyli czytelność, różnorodność gestu, postawa ciała – wszystko to, co jest namacalne i co jesteśmy w stanie, jak sportowcy, wyćwiczyć.

Drugą, zupełnie inną kwestią jest strona okołomuzyczna, czyli zrozumienie dzieła, kompozytora, tego, co w danym utworze należy wyeksponować. Te dwie rzeczy się przenikają: im bardziej rozbudowaną mam technikę, tym lepiej mogę wyrazić swoją muzykalność i na odwrót. Jeszcze inna sprawa to praca z partyturą, poszerzanie wiedzy na temat technik i możliwości instrumentów.

Ćwiczysz przed lustrem?

Tak, ale nie do nagrań, bo to zabija kreatywność, sprowadza do naśladowania, więc najczęściej jest to po prostu machanie w pustej przestrzeni, do lustra, i podśpiewywanie partii instrumentów. Zazwyczaj ćwiczę w domu, bo taki widok może zaskakiwać. Cały utwór musi okrzepnąć w mózgu, wejść w ciało.

Czujesz zmianę w ciele, odkąd dyrygujesz?

Jeżeli coś robię źle, pojawiają się spięcia, które bardzo odczuwam – jak sportowiec biegnący bez rozgrzewki. To wysiłkowa praca. Spróbuj sobie postać z rękoma w górze choćby trzy minuty, możesz trochę pomachać. A pracują nie tylko ręce – chodzi o oddawanie muzyki całym ciałem. Nawet „spokojną” muzyką trzeba „utrzymać”. Dyrygentura to coś w rodzaju tańca lub dźwigania ciężarów. Tu ukłon w stronę mojego profesora, który zwracając uwagę na naszą postawę, dbał o to, byśmy za dwadzieścia lat nie cierpieli na choroby zawodowe. Te spięcia wychodzą później i ludzie kończą pokrzywieni, z kontuzjami.

A przygotowanie psychologiczne?

W przypadku orkiestry sytuacja jest specyficzna: mam zespół ludzi, którzy są o wiele bardziej doświadczeni ode mnie, wiedzą, kiedy popełniam błąd, więc nasza relacja nie jest może starciem, ale spotkaniem dwóch sił, z których każda chce zaznaczyć swoją obecność. Stoisz na środku, ludzie na ciebie patrzą i widać, czy mają dobry humor, czy wcale nie chcą tu być. Unikam jednak gotowych scenariuszy, to jeszcze nie ten moment.

Bo też nie ma chyba jasnych kryteriów. „Czytelność gestu” na przykład wygląda mi na rzecz kompletnie subiektywną. W sumie powinna to oceniać orkiestra.

Ogólnie sztuka jest trudna do oceny. Co będziemy oceniali? Oryginalność, technikę? Na konkursach dyrygenckich w jury zasiadają dyrygenci i każdy ma swój pogląd, punkt widzenia. Dla jednego ważna będzie swoboda orkiestry, flow, z jakim grają pod daną batutą, a drugi uzna, że muzyków trzeba trzymać za gardło i nie odpuszczać.

Kiedy miałam okazję być na przesłuchaniach do Międzynarodowego Konkursu Dyrygentów im. Grzegorza Fitelberga, dostrzegła pewne rzeczy, które zostały mi w pamięci. Jednego dnia były losowane ciągle dwie takie same pozycje i ten sam materiał pod inną batutą brzmiał odmiennie. Moją uwagę zwrócił Su-Han Yang (potem okazało się, że został zwycięzcą konkursu), ponieważ orkiestra fantastycznie na niego reagowała, była między nimi chemia. Na drugim miejscu uplasowała się Bar Avni, która wylosowała „Bajkę”, polską uwerturę Moniuszki, której interpretacja była dużo lepsza niż jej polskich poprzedników.

Na dyrygenturę ma wpływ tyle parametrów, że u każdego znajdziesz coś dla siebie: technikę, kontakt, a czasem to „coś”, co wnosi, wchodząc na scenę. Dlatego uczenie dyrygentury jest dziedziną bardzo swobodną. Są podstawowe zasady: jak się taktuje albo że kiedy chcemy uwydatnić jakąś partię, to trzeba zrobić wyraźny ruch; ale to wszystko zalecenia, wskazówki. Każdy wykładowca pracuje ze studentami inaczej. Każdy ma swoją technikę i własne spojrzenie na muzykę.

I co, stoicie sobie, studenci dyrygentury, profesor robi jakiś ruch, a wy go naśladujecie?

Zajęcia są zawsze w poniedziałki, bo na szczęście nasi dyrygenci pracują „w zawodzie”. „Na szczęście”, bo nic gorszego niż nauczyciel, który wypadł z obiegu i sam nie robi już tego, czego uczy. Na każdego studenta przypada indywidualnie 1,5 godziny w tygodniu, ale możesz obserwować kolegów, wyciągać wnioski, aż przyjdzie twoja kolej.

Na sali jest też dwóch pianistów – jest to najdroższy, o ile wiem, kierunek w Polsce, bo na jednego studenta przypada trzech wykładowców: profesor i dwóch muzyków. Mój profesor opowiadał mi, że kiedy studiował w Niemczech, dyrygent stał z mikrofonem, na sali było czterdziestu studentów i każdy cieszył się z pięciu minut uwagi. Zaangażowanie, jakie można u nas zaobserwować, budzi też odpowiedzialność za czas – nie wolno go marnować.

W Poznaniu mamy orkiestrę fakultatywną, która studentom może zaoferować dużo punktów ECTS, a nam umożliwia pracowanie nad orkiestrą i popełnianie błędów. To jest jednak raz w miesiącu, pięć razy w semestrze. Poza tym są praktyki – parę razy w roku jeździmy do Jeleniej Góry i próbujemy z profesjonalną orkiestrą, która traktuje nas jak profesjonalistów; więc potknięcia są o wiele bardziej bolesne.

Jako młoda osoba, która wchodzi dopiero do tej gry, jesteś optymistką? Bo ja bym Cię jednak zaliczył do prekariatu kultury.

Nie chciałam nigdy robić klasycznie rozumianej kariery, piąć się po szczeblach drabiny, ale rzeczywiście dyrygentura często tak się kojarzy – jako punkt spełnienia, dojścia, zważywszy choćby na zarobki.

Dyrygenci dużo zarabiają?

Podobno tak, ale nie miałam jeszcze okazji się przekonać. Szukam różnych dróg, a konkurencja jest spora. Jeżdżąc na konkursy, zaczynasz nawiązywać kontakty z osobami na podobnym etapie drogi. Życie artysty polega dziś także na pisaniu wniosków. Teraz, w związku z pandemią, wszyscy moi znajomi z Poznania zaczęli pisać projekty i powychodziły z tego fantastyczne rzeczy. Jeszcze w listopadzie zrobiliśmy spektakl dofinansowany z MKiDN. Dyrygowałam tam, ale całość stworzyliśmy od podstaw.

Nie chodzi jednak o pieniądze czy prestiż. Fajnie jest wyjść z próby i pomyśleć, że właśnie zrobiliśmy coś ważnego. Że nie jesteś tylko trybikiem w machinie. I pomimo tego, że sztuka nie zawsze cieszy się w polskim społeczeństwie wielkim zainteresowaniem, to mi oferuje szczególny rodzaj spełnienia, którego nie znajdę nigdzie indziej.

 

Marta Kaca (ur. 1995) – studentka dyrygentury operowo-symfonicznej w klasie José Marii Florência w Akademii Muzycznej im. I.J. Paderewskiego w Poznaniu. Laureatka stypendium Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego Młoda Polska 2019, stypendium rektora dla najlepszych studentów w AM w Poznaniu, a także m.in. III Ogólnopolskiego Konkursu Interpretacji Ruchowych oraz I Ogólnopolskiego Konkursu Improwizacji Fortepianowej. Współautorka intermedialnego spektaklu „Musica Posthumana”, Orkiestry Kopernika w ramach programu „Kopernik na podsłuchu”, a także członkini projektu „Muzyczne Komplety”. W swoim repertuarze ma zarówno utwory klasyczne, jak i współczesne. Współpracowała z wieloma orkiestrami takimi jak Filharmonia Poznańska, Filharmonia Dolnośląska czy Filharmonia Gorzowska. Występowała m.in. na 46. Międzynarodowym Festiwalu Muzyki Współczesnej Poznańska Wiosna Muzyczna, Malta Festival Poznań 2017 i 2019 oraz Ars Electronica 2019 (Austria). Swoje umiejętności dyrygenckie szkoliła pod okiem wybitnych osobistości świata muzycznego (Rafał Jacek Delekta, Leon Botstein, Wojciech Rodek, Tadeusz Strugała).

Koncert z filharmonią poznańską | fot. A. Hoffmann