Całe 16 lat musieliśmy czekać na kolejny album Leftfield, choć dla mnie musiało upłynąć ich równe 20, gdyż popełniony w międzyczasie „Rhythm and Stealth” nie zrobił na mnie już takiego wrażenia jak debiutancki „Leftism” z 1995 roku. Album, który wydany został w czasach prawdziwej rewolty muzyki tanecznej – to właśnie wtedy ukazały się takie albumy, jak „Music for the Jilted Generation” Prodigy, „Exit Planet Dust” Chemical Brothers, „Everything Is Wrong” Moby’ego czy inne, by wspomnieć Underworld, Fatboy Slim, Orbital czy Daft Punk.
Z perspektywy lat najbardziej pociągający w „Leftism” był jego swoisty eklektyzm: duet z Londynu garściami czerpał z tygla kulturowego, jakim było miasto pochodzenia grupy: na krążku wymieszano etno z hip-hopem, dub i reggae z housem, całość zgrabnie spinając paroma hitami, które wówczas emitowane były w MTV: promujący płytę electro-gitarowy „Open Up” nagrany we współpracy z Johnem Lydonem (aka Johnnym Rottenem z legendarnego punkowego Sex Pistols), na którym zabrzmiał prawdziwie rebeliancko – do twardo wybijanego rytmu Lydon wykrzykiwał „Burn Hollywood burn, burn down to the ground”, czy „Afro-Left” z etno-monodeklamacjami rapera Djum Djum. Nawet dziś, album brzmi całkiem świeżo jak na te dwie dekady, które w rozwoju muzyki stanowią szmat czasu. Obecnie Neil Barnes, frontman i jedyny członek grupy, który kontynuuje działalność pod starą nazwą, patrząc z dystansu, wspomina w wywiadach, iż nie spodziewał się, że stworzy dzieło, które trafi na salony muzyki elektronicznej i stanie się klasykiem gatunku.
Gatunku, który przeszedł sporą ewolucję przez ten czas, sięgając po inspiracje czasami z obszarów zupełnie obcych klasycznie pojmowanej estetyce i pięknu. Całkiem poważnie zastanawiałem się więc, jak po latach poradzi sobie Leftfield na tym ciężkim w działaniu polu, jakim jest szeroko pojmowana muzyka taneczna. W międzyczasie przecież tyle się wydarzyło: tak eklektyczne albumy, jak „Leftism” to już nic zaskakującego (patrz: wszystko, co tworzy Primal Scream, od „Xtrmtr” począwszy), scena przeszła fascynację electroclashem, dance-punkiem, grime, chillwave’em, zaś dubstep to kolejny eksperyment, który porwał młodzież na całym świecie. Z ostatnich powrotów po latach, jedynie „Born in the Echoes” Chemical Brothers broni się świeżością i bez znużenia można słuchać tego, nawiązującego do starego brzmienia parkietów, albumu. Pogrzebałem, niestety, Prodigy i ich nieudany „The Day is My Enemy” czy wszelką działalność Moby’ego, który od „Play” coraz bardziej niebezpiecznie dryfuje ku popowi. Nawet „Mozart muzyki elektronicznej”, czyli Richard D. James, na ostatnim „Syro” rozczarowuje.
Po latach duet to już jedynie jednoosobowa działalność Neila Barnesa, który w 2002 roku rozstał się z drugim z partnerów, Paulem Daleyem. Przez prawie dekadę projekt był zamrożony w lodówce, aż do roku 2010, kiedy Barnesowi zaproponowano reaktywację Leftfield. To odrodzenie niczym feniks z popiołów – „Alternative Light Source” to kawałek porządnego, energetycznego i spójnego grania. Tradycji musiało stać się zadość i na albumie nie mogło zabraknąć gwiazd: otwiera go „Bad Radio” z gościnnym udziałem Tunde Adebimpe z TV On the Radio, którego przesterowane electro-mamroczenie zapowiada, że tym razem nie będzie miło i słonecznie. Do mrocznych rytmów minimal-techno nawiązuje drugi utwór „Universal Everything”, zaś „Bilocation” z damskimi wokalizami Channey Leaneagh to prawdziwy majstersztyk: kobiecy głos nadaje mu z jednej strony swoistej delikatności, a z drugiej – łupiące w twarz (ucho?) linie syntezatorowego basu nie pozwalają złapać oddechu. To działanie świadome i perfidne: Barnes umiejętnie przeplata album tanecznymi hitami z odpychającymi w swej naturze techno-parowozami, które mają się podobać tylko najbardziej zatwardziałym radykałom muzycznym.
Kolejny kawałek to „Head and Shoulders”, wspomagany przez wokalistę Sleaford Mods, Jasona Williamsona, objawienie brytyjskiej muzyki ostatnich lat, który zawadiacko, niczym Mark E. Smith z The Fall, rymuje swoim ulicznym bełkotem: „Scalp and chips / chicken in a basket”, „My body’s turning me on / I’ve got a touch on”. Bywają też chwilę odpoczynku, jak w chilloutowym „Dark Matters”, ale ten album to rozpędzona, dobrze nakręcona i naoliwiona techno-breakbeatowa machina. Na uwagę zasługują jeszcze „Storms End”, oparty na dubstepowych tempach i zamykający cały album, wyciszający „Levitate for You”. To, co rzuca się w uszy, a jednocześnie odróżnia „Alternative Source Energy” od „Leftism”, to jego bardziej spójna struktura: nie znajdzie słuchacz na tym albumie tak różnorodnego przekroju gatunkowego jak w debiucie z 1995 roku – „Alternative…” to jednolity, nowoczesny – z komputerowo wypolerowanym brzmieniem – nie pozbawiony jednak utworów wpadających w ucho, ale mimo wszystko kawałek energetycznego grania.
Muszę przyznać, że sporo frajdy przyniosło mi słuchanie „Alternative Source Energy” i cieszę się, że takie albumy powstają. Podwójnie cieszę się też z faktu, że zdarzają się udane powroty po latach, których autorzy tacy jak Barnes twierdzą, że nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa: z okazji wydania „Alternative Source Energy” londyńczyk podkreśla, że powodem nagrania trzeciego albumu Leftfield był fakt, iż on sam jako artysta ma jeszcze coś do zaoferowania publiczności, mimo, że do końca nie wie, w którym miejscu muzycznej sceny się znajduje. Z pomocą Adama Wrena, który wcześniej pomagał przy produkcji „Rhythm and Stealth”, ten powrót na scenę okazał się nad wyraz udany.
Leftfield „Alternative Light Source”
Infectious Music
2015
Normal 0 21 false false false PL ZH-CN X-NONE MicrosoftInternetExplorer4
Całe 16 lat musieliśmy czekać na kolejny album Leftfield, choć dla mnie musiało upłynąć ich równe 20, gdyż popełniony w międzyczasie „Rhythm and Stealth” nie zrobił na mnie już takiego wrażenia, jak debiutancki „Leftism” z 1995 roku. Album, który ukazał się w czasach prawdziwej rewolty muzyki tanecznej – to właśnie wtedy ukazały się takie albumy, jak „Music for the Jilted Generation” Prodigy, „Exit Planet Dust” Chemical Brothers. „Everything Is Wrong” Moby’ego czy inne by dość wspomnieć Underworld, Fatboy Slim, Orbital czy Daft Punk.
Z perspektywy lat, najbardziej pociągający w „Leftism” był jego swoisty eklektyzm: duet z Londynu garściami czerpał z tygla kulturowego, jakim było miasto pochodzenia grupy: na krążku wymieszano etno z hip-hopem, dub i reggae z housem, a całość zgrabnie spinając paroma hitami, które wówczas emitowane były w MTV: promujący płytę electro-gitarowy “Open Up” nagrany we współpracy z Johnem Lydonem (aka Johnny Rottenem z legendarnego punkowego Sex Pistols), gdzie zabrzmiał prawdziwie rebeliancko – do twardo wybijanego rytmu Lydon wykrzykiwał “Burn Hollywood burn, burn down to the ground”, czy “Afro-Left” z etno-monodeklamacjami rapera Djum Djum. Nawet dziś, z perspektywy czasu, album brzmi całkiem świeżo jak na te dwie dekady, które w rozwoju muzyki stanowią szmat czasu. Obecnie Neil Barnes, frontman i jedyny członek grupy, który kontynuuje działalność pod starą nazwą, z dystansu już patrząc, wspomina w wywiadach, iż nie spodziewał się, że stworzy dzieło, które trafi na salony muzyki elektronicznej i stanie się klasykiem gatunku.
Gatunku, który przeszedł sporą ewolucję przez ten cały czas, sięgając po inspiracje czasami w obszary zupełnie obce klasycznie pojmowanej estetyce i pięknu, więc całkiem poważnie zastanawiałem się, jak po latach poradzi sobie Leftfield, na tym ciężkim w działaniu polu, jakim jest szeroko pojmowana muzyka taneczna. W międzyczasie przecież się tyle wydarzyło: tak eklektyczne albumy jak „Leftism” to już nic zaskakującego (patrz: wszystko, co tworzy Primal Scream od „Xtrmtr” począwszy), scena przeszła fascynację electroclashem, dance-punkiem, grime, chillwave’em, zaś dubstep to kolejny eksperyment, który porwał młodzież na całym świecie. Z ostatnich powrotów po latach, jedynie „Born in the Echoes” Chemical Brothers broni się świeżością i bez znużenia można słuchać tego, nawiązującego do starego brzmienia parkietów, albumu. Pogrzebałem, niestety, Prodigy i ich nieudany „The Day is My Enemy” czy wszelką działalność Moby’ego, który od „Play” coraz bardziej niebezpiecznie dryfuje ku popowi. Nawet „Mozart muzyki elektronicznej” czyli Richard D. James na ostatnim „Syro” rozczarowuje.
Po latach duet to już jedynie jednoosobowa działalność Neila Barnesa, który od 2002 roku, gdy rozstał się z drugim z partnerów, Paulem Daleyem. Przez prawie dekadę projekt był zamrożony w lodówce, aż do roku 2010, kiedy to Barnesowi zaproponowano reaktywację Leftfield. To odrodzenie niczym Feniks z popiołów – „Alternative Light Source” to kawałek porządnego, energetycznego i spójnego grania. Tradycji musiało stać się zadość i na albumie nie mogło zabraknąć gwiazd: otwiera go „Bad Radio” z gościnnym udziałem Tunde Adebimpe z TV On the Radio, którego przesterowane electro-mamroczenie zapowiada, że tym razem nie będzie miło i słonecznie. Do mrocznych rytmów minimal-techno nawiązuje drugi „Universal Everything”, zaś „Bilocation” z damskimi wokalizami Channey Leaneagh, to prawdziwy majstersztyk: kobiecy głos nadaje mu swoistej delikatności, a z drugiej strony łupiące w twarz (ucho?) linie syntezatorowego basu, nie pozwalają złapać oddechu. To działanie świadome i perfidne: Barnes umiejętnie przeplata album tanecznymi hitami z odpychającymi w swej naturze techno-parowozami, które mają się podobać tylko najbardziej zatwardziałym radykałom muzycznym.
Kolejny to „Head and Shoulders”, wspomagany przez wokalistę Sleaford Mods Jasona Williamsona, objawienie brytyjskiej muzyki ostatnich lat, który zawadiacko, niczym Mark E. Smith z The Fall, rymuje swoim ulicznym bełkotem: Scalp and chips/chicken in a basket”, “My body’s turning me on/I’ve got a touch on. Bywają też chwilę odpoczynku, jak w chilloutowym „Dark Matters”, ale ten album to rozpędzona, dobrze nakręcona i naoliwiona techno-breakbeatowa machina. Na uwagę zasługuje jeszcze „Storms End”, oparty na dubstepowych tempach i zamykający cały album, wyciszający „Levitate for You”. To, co rzuca się w uszy, a jednocześnie odróżnia „Alternative Source Energy” od „Leftism”, to jego bardziej spójna struktura: nie znajdzie słuchacz na tym albumie tak różnorodnego przekroju gatunkowego jak w debiucie z 1995 r. – „Alternative…” to jednolity, nowoczesny – z komputerowo wypolerowanym brzmieniem – nie pozbawiony jednak utworów wpadających w ucho, ale – mimo wszystko – kawałek energetycznego grania.
Muszę przyznać, że sporo frajdy przyniosło mi słuchanie „Alternative Source Energy” i cieszę się, że takie albumy powstają. Podwójnie cieszę się też z faktu, że zdarzają się udane powroty po latach, a ich autorzy jak Barnes twierdzą, że nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa: z okazji wydania „Alternative Source Energy” londyńczyk podkreśla, że powodem nagrania trzeciego albumu Leftfield był fakt, iż on sam, jako artysta ma jeszcze coś do zaoferowania publiczności. Mimo, że do końca nie wie, w którym miejscu muzycznej sceny się znajduje. Z pomocą Adama Wrena, który wcześniej pomagał przy produkcji „Rhythm and Stealth”, ten powrót na scenę okazał się nad wyraz udany.
Leftfield „Alternative Light Source”
Infectious Music, 2015