Nie od dziś wiadomo było, że Janusz Głowacki bierze się za pisanie książki o Jerzym Kosińskim.
Ja usłyszałem o tym zamiarze na spotkaniu autorskim z Joanną Siedlecką, która obaliła autobiografizm zawarty w „Malowanym ptaku” już w 1993 roku, kiedy napisała „Czarnego ptasiora”. Nie ukrywam, że od momentu, kiedy o zamiarach Głowackiego się dowiedziałem, skrupulatnie sprawdzałem, kiedy można się spodziewać biografii autora „Kroków”. Gdy już ujrzałem ową informację, w ciągu kilku minut wysłałem e-maila z prośbą o egzemplarz recenzencki. Po kilku dniach dzierżyłem w dłoniach oprawioną w czarną okładkę z niebieskim napisem, jedną z kilku najbardziej oczekiwanych książek ostatnich lat (obok biografii Kapuścińskiego autorstwa Artura Domosławskiego, pewnie na nic czytelnicy i recenzenci nie czekali w 2010 roku bardziej). Pociąg do Warszawy. Kilka godzin. Koniec lektury. Udało się, chociaż, za Chiny Ludowe, takiej książki się nie spodziewałem. Niech pierwszy rzuci kamieniem ten, który się spodziewał!
Znane jest poczucie humoru Janusza Głowackiego (począwszy od filmu „Rejs”, którego był współscenarzystą, poprzez dramaty, aż do głośnej autobiografii „Z głowy”). Ironia, sarkzam, niekiedy wulgarny, czarny humor, dystans do samego siebie i brak zahamowań w krytykowaniu wad nie tylko narodu nad Wisłą. Wszystko to wiemy. Jednak, kto by przypuszczał, że autor „Antygony w Nowym Jorku” w ogóle napisze czyjąś biografię? Dodatkowo, nie tylko zachowując swój styl, ale przyprawiając go o kilka dodatkowych elementów, przy których będziemy uśmiechać się sami do siebie, czytając tragiczną jednak historię Jerzego Kosińskiego. Opowieść długą, zawiłą, pełną mitów (stwarzanych przede wszystkim przez samego autora „Pustelnika z 69. ulicy”), ciemnych i jasnych stron życia. Opowieść o człowieku, który ukojenia szukał w klubach sado-maso. Stworzyciela jednej z największych kreacji w historii literatury.
Kim był Kosiński? Jak funkcjonował w społecznej świadomości Polaków i Amerykanów, zanim ukazała się książka Głowackiego? (Osobna sprawa, czy pozycja ta coś zmieni, ale o tym później.) Kim był naprawdę? Co zmyślił? Co było kreacją? Dlaczego właśnie taki mit? Wiele pozostaje do teraz w sferze domysłów. Kilku rzeczy już nigdy się nie dowiemy. Wiadomo, urodził się przed wojną w Łodzi, Holokaust przeżył ukrywając się na wsi, w latach 50. ubiegłego stulecia wyjechał do USA i tam już pozostał. Był gwiazdą. Celebrytą. Przyjaźnił się z największymi. Ameryka go pokochała. Później nastąpił zwrot. Stał się wrogiem publicznym numer 1. Oskarżano go o plagiaty i mitologizowanie własnej biografii. Ameryka go znienawidziła. Popełnił samobójstwo w 1994 roku. Tyle wiadomo. Co do tego obrazu wnosi książka Głowackiego, który, warto podkreślić, znał osobiście swojego bohatera? Odpowiadam już teraz: bardzo wiele.
Po pierwsze, to nie jest biografia. Nie tylko biografia. Po drugie, to nie opowieść o Kosińskim. Nie tylko o nim. To opowieść o Ameryce, zaś jednym z bohaterów tej historii, najwyraźniejszym bohaterem, jest autor „Malowanego ptaka” właśnie. Dlaczego on? Odpowiada w „Good night Dżerzi” sam Głowacki: „Bo Ameryka nikogo takiego przed nim nie widziała”. Potrzebny jest szerszy kontekst, aby to zrozumieć. Lata 50., Żyd z Polski, który przeżył Holokaust ucieka do USA, w następnej dekadzie wybuchnie kontrkultura, rewolucja seksualna, wszystkie granice zostaną przekroczone, kłamstwo zacznie mieszać się z prawdą, kreacja będzie nie do rozpoznania. W takim świecie Kosiński czuł się jak ryba w wodzie. Wiedział, jak się poruszać, jak zwrócić na siebie uwagę. Nie przewidział tylko jednego: mistyfikacja kiedyś wyjdzie na jaw, zaś przyjaciele się od niego odwrócą. Można chwytać się brzydko, ale to nic nie pomaga. Pozostaje upadek, bo: „Ameryka wynosi na szczyt, a później strąca w przepaść” – pisze Głowacki. Dżerzi był tego najlepszym przykładem.
Zresztą nie od Kosińskiego zaczyna się książka. Raczej od Głowackiego, jest on równorzędnym bohaterem tej powieści. Takim jak w autobiograficznej „Z głowy”. Ten sam humor, podobne sytuacje, taki sam ogląd amerykańskiej rzeczywistości. Dżanus (tak wymawiaja jego imię amerykanie) napisał scenariusz o życiu Kosińskiego i wybiera się z nim do producentów. Problem polega na tym, że nikt już o niegdysiejszym skandaliście nie pamięta. Przpepadły jego książki, okładki magazynów, nagrody, znajomości itd. Narodowa amnezja. Dlaczego? To dowód na to, że przetrwa tylko prawdziwy artyzm, a kreację się zapomina? Kosiński był tylko uzurpatorem? Nie do końca. Po prostu, mistyfikacja była dla Kosińskiego ważniejsza niż sztuka, a to źle się kończy. Bardziej dbał o wizerunek skrzywdzonego przez świat świadka Holokaustu aniżeli o samą twórczość, która niekiedy była sprawą drugorzędną.
Taki właśnie jest autor „Malowanego ptaka” w książce Głowackiego. Jaka to biografia, kiedy mamy kilka obrazów ze wsi, parę zdań o brudnej i socjalistycznej Łodzi? Reszta to Ameryka. Wzlot i upadek Kosińskiego. Część najważniejsza, w której i tak nie ma miejsca dla jego twórczości. Jeśli już się pojawia, to w kontekście oskrarżeń o plagiat czy wysługiwanie się ghost writerami, bo nikt w biegłą znajomość języka angielskiego, dwudzestoparoletniego emigranta z Polski nie wierzył. To, co było mistyfikacją, zostało mistyfikacją przez Głowackiego nazwane. Mitologia „Malowanego ptaka”, niedoszła obecność w domu Polańskiego, kiedy zamordowano Sharon Tate (Kosiński miał zgubić bagaż na lotnisku, dlatego go tam nie było i cudem uniknął śmierci), cała jego polska biografia i podróże po Rosji. Wszystko. Dla Głowackiego liczą się dwie rzeczy. Pełne seksualnej przemocy życie jego bohatera oraz to, dlaczego najważniejsze było dla niego budowanie mitów. Zacznijmy od tego drugiego.
Jerzy Kosiński wyczuł kraj i czasy. Wiedział dokładnie, co się sprzeda, co kupią wszyscy, w czym się zakochają. To właśnie dawał Ameryce, która nie potrzebowała kolejnych dzieł o Holokauście. Potrzebne było świadectwo mocniejsze. Podniecające ich i przerażające jednocześnie. Potrzebowano bajkopisarza, kogoś obcego i swojego jednocześnie. Potrzebowano klauna. Na tyle inteligentnego, aby mógł zaczarować mocarstwo. Na tyle głupiego, aby mógł uwierzyć, że zawsze już tak będzie. To właśnie Głowacki opisuje mistrzowsko. Każde zdanie, oskarżenie i obronę Kosińskiego. Wszystko sprowadza się do obalenia albo podtrzymania kreacji. Prawdziwe było tylko życie seksualne. Chociaż i to nie do końca. Jedyna pewność – to życie bez miłości.
Skąd wzięła się ta fascynacja klubami sado-maso u Kosińskiego? Nie wiadomo. Wiadomo za to, że miał w domu sporą kolekcję pejczy, zaś wstydliwe dla wielu miejsca były jego ulubionymi. Odwiedzał je nie rzadziej niż bary. Czego tam szukał? Kto wie. Może ukojenia. Kary? Dowodu, że na tym polega miłość, uczucie, wszystko, co tak wzniośle nazywamy, sprowadza się do paru klapsów, podwieszania i grupowego seksu? Najlepszy fragment w całej książce opisuje wedrówkę Maszy z Jerzym przez jeden z nocnych klubów w Nowym Jorku. Zaczyna się niewinnie. Spotykają po drodze kopulujące pary połączone w szale ekstazy w najróżniejszych pozycjach. Mijają czołgającego się mężczyznę, który chciałby pocałować Maszę w stopę i idą dalej. Kolejne kręgi piekła. Kosiński z dumą twierdzi, że niewielu ma dostęp do tych miejsc i prowadzi Maszę jak Dantego na samo dno, gdzie ból i cierpienie są niewyobrażalne dla największego znawcy owej tematyki. Metafora staczania się Kosińskiego opisana została absolutnie w sposób genialny. To najlepszy fragment książki!
„Good night Dżerzi” to jednak także opowieść o emigracji. Kosiński – jak wspomniałem na początku – jest bohaterem najjaśniejszym, ale nie jedynym. To opowieść o samym Głowackim, rosyjskiej piękności Maszy i całej fali emigracji, która w Ameryce widziała, utracony w socjalizmie raj. Pojawia się tam polski woźnica (dogorywający alkoholik) i cała gama emigrantów, którzy obraz współczesnych Stanów zbudowali. Najciekawsza jest jednak konfrontacja Masza–Kosiński. Kobiety poszukującej utraconej miłości i mężczyzny, który na każdym kroku udowadniał, nie tylko jej, że to uczucie nie istnieje. Robił to, wyrzucając ją z łóżka, zabierajac do klubu sado-maso, opowiadając najobrzydliwsze rzeczy. Masza zostawiła miłość w ZSRR. Kosiński nigdy nie kochał. Albo nie chciał kochać, albo bał się miłości. Tego nie wiadomo.
Janusz Głowacki napisał książkę dobrą. Czy ważną? Potrzebną? Kto potrzebuje odczarowania mitu pisarza, którego postać zdemitologizowano już dawno temu – tego nie wiem. Po pierwsze, jest to jednak lektura wciągająca. Konia z rzędem, komu zajęło czytanie „Good night Dżerzi” więcej niż dwa popołudnia.
Janusz Głowacki, „Good night Dżerzi”
Świat Książki
Warszawa 2010