„Sicario” najwięcej zawdzięcza popularnemu „Detektywowi”. Choć Villeneuve nie skorzystał z konwencji kryminału, jak zrobił to Nic Pizzolatto, to duszna atmosfera amerykańsko-meksykańskiego pogranicza do złudzenia przypomina ciężkie powietrze nowoorleańskich bagien i kalifornijskich autostrad. Podobieństwa można wyłapać już na poziomie wizualnym. Zdjęcia Rogera Deakinsa są oparte na charakterystycznych, powolnych jazdach kamery, które kołysały produkcją Pizzolatto, a oślepiające słońce południowych stanów Ameryki nadaje ukazywanym wydarzeniom wyjątkowo mroczną aurę. Równie dużą rolę odgrywa w obu produkcjach fotografowany z góry krajobraz, który nie jest jedynie ozdobnikiem czy mało subtelną metaforą, ale istotnym elementem opowiadanych historii. Wizualne podobieństwa można mnożyć, fanom „Detektywa” narzucą się one od razu, podobnie jak inspiracje scenariuszowe. Taylor Sheridan, twórca skryptu do „Sicario”, próbował w podobnym stylu do Pizzolatto pogodzić gatunkową wartkość z licznymi wątkami pobocznymi, na czele z infiltracją państwowych instytucji i życia prywatnego bohaterów. I właśnie ten element filmu wypadł najsłabiej. To, co w serialu mogłoby być rozwijane i zgłębiane przez kilka bądź nawet kilkanaście odcinków, w „Sicario” musiało zostać zaledwie zarysowane w dwie godziny. Ucierpiały na tym przede wszystkim sylwetki bohaterów, które na ekranie nie przedstawiają się jako pełnokrwiste postacie z rozwiniętym tłem psychologicznym i przekonująco zarysowaną przeszłością, która mogłaby tłumaczyć podejmowane przez nich decyzje.
Niestety z trójki głównych bohaterów najsłabiej wypadła Kate Macer grana przez Emily Blunt, choć brak psychologicznej wiarygodności w żadnym wypadku nie jest winą aktorki, która robiła wszystko, abyśmy razem z nią wplątali się w przygotowaną intrygę. Macer jest policjantką specjalizującą się w porwaniach. Po jednej z efektownych akcji zgłasza się po jej usługi oddział do spraw narkotyków, angażując bohaterkę w przedsięwzięcie wycelowane w meksykański kartel, który przenika do Arizony. Dalszych losów policjantki lepiej nie zdradzać, bo jak przystało na film czerpiący ze struktury serialu, skrzy się on nieustannymi twistami, które niemiłosiernie kręcą główną bohaterką. To, co widzom przynosi satysfakcję, okazuje się zgubne dla Macer, która jawi się jako najbardziej naiwna i cnotliwa policjantka w całych Stanach Zjednoczonych. W pewnym momencie jej urocza prostolinijność, na której oparto cały fabularny koncept, zaczyna śmieszyć i drażnić nieprawdopodobnością. Wydaje się, że fabułę oparto na najmniej pewnym fundamencie.
Postać stworzona przez Blunt przypomina „Nowego”, bohatera „Psów” Pasikowskiego. Tak jak grany przez Cezarego Pazurę bohater, Macer również nie zna niepisanych reguł obowiązujących w nowej jednostce i szybko musi zweryfikować własne sądy moralne oraz sposób patrzenia na otaczającą ją rzeczywistość. Meksykańskie pogranicze przypomina Polskę początku transformacji, w której dopiero wyłaniał się nowy porządek. Walka z kartelami również wymaga symbolicznego palenia teczek na śmietnisku, bo porachunki z narkotykowymi bossami, parafrazując słowa Ola granego przez Marka Kondrata, to nie dziennik telewizyjny, a niekoniecznie czysta gra, w której wszystkie chwyty są dozwolone. „Sicario”, podobnie jak „Psy”, posiada krytyczny potencjał polityczny, który trudno zrekonstruować bez znajomości kontekstu społeczno-politycznego. Moralne rozterki, przed którymi staje Macer, powinny według twórców dotyczyć amerykańskich polityków różnych szczebli. Villeneuve zadaje fundamentalne pytanie, czy cel uświęca środki, a szczególnie dramatycznie wybrzmiewa ono w amerykańskiej rzeczywistości, która musi się zmierzyć z trudnym pokłosiem polityki zagranicznej, szczególnie agresywnej po wydarzeniach z 11 września. Przedstawiona w filmie sytuacja wydaje się jedynie przykładem szerszego, moralnego problemu dręczącego współczesne Stany. Lokalny wymiar dramatu bohaterki sprawia jednak, że trudno nam w pełni z nią współodczuwać i dzielić moralne rozterki, podobnie jak zapewne Amerykanom niełatwo byłoby zrozumieć dylematy „Nowego” i Franza Maurera.
Choć lista wątpliwości w stosunku do „Sicario” jest dość długa, to trzeba zaznaczyć, nawet jeśli zabrzmi to niezręcznie, że jest to bardzo dobry film. Jest to zasługa talentu Villeneuve’a, który za moment z pewnością dołączy do hollywoodzkich mistrzów progresywnego kina gatunkowego – Nolana, Finchera czy Aronofsky’ego. Kanadyjczyk musiał się zmierzyć z nienajlepszym scenariuszem, który uratował, zaopatrując historię wątpliwej jakości w klimat nieustannego napięcia. Villeneuve ma niezwykły dar zagęszczania atmosfery. Potrafi ściskać widza za gardło nawet w momentach, gdy na ekranie pozornie nic spektakularnego się nie dzieje. Sztandarowym przykładem jest wielokrotnie przywoływana przy okazji omawiania filmu scena wjazdu kordonu policyjnego do Juarez. Twórca umiejętnie wykorzystał pracę kamery i muzykę do nieustannego pompowania atmosfery, inną sprawa jest, że na końcu ten balon nieprzyjemnie flaczeje.
„Sicario” przede wszystkim potwierdziło talent reżysera, który najlepiej czuje się w stylowym kinie opartym na umiejętnie podbijanym klimacie emocjonalnego napięcia. Bezsprzecznie najlepsze fragmenty produkcji to te oparte na obrazie, a nie dialogach, jak choćby znakomita scena otwierająca oraz wspomniany wjazd do Juarez. Po nieudanym „Wrogu” jest to też druga produkcja, którą Villeuneuve musiał ratować własnym warsztatem. Po wcześniejszej porażce tym razem udało mu się wyjść zwycięsko, choć człowiek z takim talentem nie powinien wchodzić w przedsięwzięcia o tak wątpliwej jakości.
„Sicario”
reż. Denis Villeneuve
premiera: 25.09.2015