Od dawna towarzyszy mi intuicja, że „przebudzenie moralne”, jakie dokonuje się w dzisiejszym świecie w odniesieniu do istot innych niż człowiek, jest zarówno rewolucją zrywającą z przestarzałymi paradygmatami antropocentrycznymi, jak i głęboką implikacją tradycyjnych systemów etyczno-filozoficznych. Przed jej wyciągnięciem wstrzymywały nas dotąd pewne przesądy, przyzwyczajenia, ograniczenia intelektualne, lenistwo moralne i tak dalej. W takiej optyce posthumanizm to nie tyle przeciwieństwo, ile radykalizacja humanizmu[1], „współczucie dla bagna”[2] wynika ze współczucia dla istot żywych, zaś prawa zwierząt okazują się „naturalnym” rozwinięciem praw człowieka. Znakomitym potwierdzeniem tej intuicji stała się książka „Prawa zwierząt a postęp społeczny” Henry’ego S. Salta w tłumaczeniu Joanny Roś, opublikowana przez Fundację „dzień dobry! kolektyw kultury”.
Postać Salta – angielskiego reformatora społecznego żyjącego w latach 1851-1939 – nie jest zupełnie anonimowa, zwłaszcza wśród orędowników praw zwierząt pozaludzkich. Dość napisać, że odwoływał się do niego bodaj najważniejszy, a z pewnością najbardziej znany z nich, czyli Peter Singer[3]. Z przygotowanego przez Dariusza Gzyrę wstępu do polskiego wydania „Praw zwierząt a postępu społecznego” możemy się natomiast dowiedzieć, że poglądy Salta wydatnie wpłynęły na decyzję Mahatmy Gandhiego o przejściu na wegetarianizm, a pośrednio – bo właśnie przez Gandhiego – także na inną ważną postać ruchu praw zwierząt, czyli Toma Regana.
Te bądź co bądź anegdotyczne dowody na doniosłość książek współzałożyciela Ligi Humanitarnej (poza „Prawami zwierząt…” także np. „The Logic of Vegetarianism” czy „Seventy Years among Savages”) są jednak ambiwalentne. Nie da się ukryć, że zasługi Salta dla tak zwanej kwestii zwierzęcej zostały zapomniane, a wręcz – nieodkryte. Oryginalne wydanie „Praw zwierząt…” ukazało się bowiem w 1892 roku i – jak pisał Singer – przez 80 lat pokrywało się kurzem na półkach Muzeum Brytyjskiego. Gdy zaś w latach 70. XX wieku wreszcie dotarli do niego młodzi aktywiści, ze zdziwieniem odkryli, że niemal wszystkie ich argumenty dawno już wypowiedziano – daremnie[4]. Współczesny czytelnik „Praw zwierząt…” mierzy się więc z dość nieprzyjemnymi odczuciami. Pierwsze z nich związane jest z tytułem: czy rzeczywiście dokonuje się postęp społeczny, zwłaszcza w kwestii praw zwierząt? Drugie każe się zastanowić nad sensem tej publikacji – czy ma ona dziś jedynie wartość historyczną, czy może jeszcze powiedzieć nam coś istotnego? Zanim skonfrontujemy się z tymi zagadnieniami, przyjrzyjmy się zawartości książki Salta.
W rzeczy samej jest ona imponująca. Mógłbym powtórzyć tu wyliczenie („niektórych”!) podejmowanych przez autora tematów, jakie we wstępie do polskiego wydania przedstawił Gzyra, gdyby nie fakt, że zajmuje ono niemal dwie strony. Zamiast tego więc skupię się na porządku wywodu Salta. Zaczyna on od ogólnego namysłu nad problemem praw człowieka, które bynajmniej nie wydają mu się czymś „naturalnym”, co budzi skojarzenie z rozważaniami Giorgia Agambena na temat praw człowieka i obywatela[5]. Jak wiadomo, lekcja Agambena brzmi następująco: prawa przysługują człowiekowi „tylko wówczas”, gdy posiada on status obywatela. Ma to kapitalne znaczenie również dla kwestii zwierzęcej, gdyż zgodnie z tą logiką, aby zwierzęta pozaludzkie uzyskały rzeczywiste (a nie jedynie deklaratywne) prawa, musiałyby stać się „obywatelami” nowoczesnej polis (co z kolei naprowadza na refleksję Bruno Latoura o wprowadzeniu przedstawicieli pozaludzkich bytów do parlamentu, choć autor „Praw zwierząt…” nie używa jeszcze takich pojęć jak „aktor” czy „sieć”). Ponieważ jednak nie przyznajemy im takiego miana, ich „prawa” okazują się fikcją, na co dziś wskazują na przykład Sue Donaldson i Will Kymlicka[6].
Wydaje się, że Salt intuicyjnie zdaje sobie z tego sprawę. Przyjmuje on bowiem „pragmatyczną” doktrynę praw Herberta Spencera polegającą na „prawie do ograniczonej wolności”, to jest do realizowania swych potrzeb w takim stopniu, w jakim nie naruszają one analogicznych potrzeb innych ludzi. Zdaniem angielskiego reformatora społecznego właśnie takie prawa przysługują także zwierzętom pozaludzkim, przy czym – oto Agamben, Donaldson i Kymlicka in spe – „Na nic zda się ogólnikowe żądanie uznania «praw» zwierząt, jeśli otwierając usta w ich imieniu, jesteśmy gotowi podporządkować te prawa ludzkim «zachciankom». Nie uzyskamy pełnej sprawiedliwości dla niższych gatunków, dopóki będziemy przypisywać je do zupełnie innego porządku i ignorować wymowność ich pokrewieństwa z ludzkością” (s. 32).
I właśnie: – 120 lat przed uchwaleniem tak zwanej deklaracji z Cambridge o świadomości zwierząt pozaludzkich Salt nie ma wątpliwości, że posiadają one odrębną indywidualność i że pomiędzy człowiekiem a nimi nie istnieje absolutna granica ontologiczna, ale jedynie ewolucyjna różnica stopnia. W związku z tym sprzeciwia się z jednej strony wszelkim ujęciom religijnym traktującym człowieka jako pana stworzenia, z drugiej zaś – dominującemu w nauce kartezjanizmowi uznającemu zwierzęta za pozbawione czucia maszyny. Co ciekawe – znów: na całe dziesięciolecia przez zwrotem lingwistycznym – dla autora „Praw zwierząt…” niezwykle istotna jest też kwestia nazewnictwa. Odrzuca on takie pojęcia jak „brutalna bestia”, „nieme zwierzęta”, „żywy inwentarz” czy „szkodniki”, a nawet czyni aluzję do przyznania zwierzętom statusu osoby niebędącej człowiekiem, co współcześnie w odniesieniu do niektórych ssaków i ptaków postuluje na przykład Andrzej Elżanowski[7]. Wreszcie – rozprawia się z do dziś pokutującym mitem, iż troska o prawa zwierząt oznacza zaniedbanie praw ludzi. Przeciwnie – stwierdza Salt – są one od siebie nieodłączne i tylko rozpatrując je naraz, oddamy im sprawiedliwość.
W kolejnych rozdziałach „Praw zwierząt…” przechodzimy do konkretniejszych rozważań nad poszczególnymi kwestiami: zniewoleniem zwierząt domowych (zwłaszcza tzw. zwierząt gospodarskich, ale też tzw. pupili), prawami zwierząt dzikich do życia w wolności od człowieka, problemem mięsożerności i rzezi zwierząt na żywność, brutalnością i bezsensem polowań (ze szczególnym uwzględnieniem tych, które nazywane są dziś myślistwem rekreacyjnym[8]), moralnymi aspektami naukowych doświadczeń na zwierzętach (przede wszystkim wciąż powszechnej wiwisekcji), a nawet tak „awangardowymi” wówczas zagadnieniami jak potępienie przemysłu modowego opartego na produktach pochodzenia zwierzęcego.
Stanowisko Salta odnośnie do każdego z tych problemów jest radykalne, a jednocześnie wyważone. Radykalne – bo nie przyjmuje żadnych bałamutnych usprawiedliwień oferowanych przez religie, filozofie, naukę czy wreszcie (bo i na ten temat angielski autor ma coś do powiedzenia) rynek kapitalistyczny. Wyważone – bo opiera się na rzetelnej argumentacji wykorzystującej ówczesny stan wiedzy. Co zaś do remediów na ów nieakceptowalny rozdźwięk pomiędzy tym, co wiemy, a tym, jak postępujemy, Salt widzi dwie drogi: edukacyjną i legislacyjną. Edukacja powinna polegać na uświadamianiu szerokich rzesz ludzi co do pokrewieństwa między człowiekiem a innymi zwierzętami, a także na nieustannym przypominaniu, iż człowiek jest częścią ekosystemów, w których żyje. Postulat ten – znów – wydaje się szczególnie istotny dziś, w czasach postępującej katastrofy ekologiczno-klimatycznej, wymagającej zasadniczej reformy naszego modelu edukacji[9]. Ważniejsza okazuje się jednak legislacja, będąca „rejestrem moralnego poczucia wspólnoty” (s. 110). Dopóki prawo nie zadekretuje istnienia rzeczywistej wspólnoty więcej-niż-ludzkiej, rzeczywistego zoopolis, dopóty zwierzęta pozaludzkie pozostaną niewolnikami i ofiarami jednego gatunku: homo sapiens.
Powróćmy więc do dwóch wyjściowych pytań. Czy rzeczywiście dokonuje się postęp społeczny? Tu niestety można mieć wątpliwości dotyczące samych założeń Salta (ale nie tylko jego). Istnieje wystarczająco dużo empirycznych dowodów na to, że „postęp” w najlepszym razie jest mrzonką, w najgorszym zaś ideologią znajdującą się na usługach kapitalizmu (czyli czymś zredukowanym do „postępu gospodarczego”). Z tą kwestią nieodłącznie wiąże się pytanie o aktualność myśli Salta. Rzecz jasna w książce znajduje się kilka fragmentów, które mają już jedynie znaczenie historyczne, a nawet parę tez, które należałoby odrzucić – ale zasadniczo trudno wyjść z podziwu, jak bardzo współczesna to publikacja.
Prognoza autora, iż „Wielka republika przyszłości nie będzie ograniczać swojego altruizmu do człowieka” (s. 103), ma w sobie coś z postulowanego dziś na przykład przez Jasona W. Moore’a „socjalizmu dla wszystkich istot”[10]. Przekonaniu Salta, że „Nie istnieje taka substancja pochodzenia zwierzęcego, dla której – gdy tylko zaistnieje wystarczające zapotrzebowanie – nie udałoby się znaleźć substytutu z królestwa roślin lub minerałów” (s. 80), z pewnością przyklasnęliby współcześni „etyczni konsumenci”. Jego troska o los tak zwanych pupili, które „o wiele łatwiej obdarzać […] pieszczotami niż sprawiedliwością” (s. 52), o kilka dziesięcioleci wyprzedziła moralny namysł nad dwuznacznym statusem udomowienia zwierząt. I tak dalej.
Podziw – owszem, zaprawiony jednak gorzką refleksją. Skąd ta domieszka? Nie sposób nie zauważyć nie tylko, że książka „Prawa zwierząt a postęp społeczny” nie trafiła w swój czas, ale że od czasu jej wydania, mimo coraz większej liczby publikacji z zakresu animal studies, a także działalności coraz szerszych rzesz aktywistów, los zwierząt pozaludzkich zmienił się jedynie w nieznacznym stopniu. Trudno byłoby nawet oszacować, czy – sumarycznie rzecz biorąc – zmienił się na lepsze. Zakazy hodowli zwierząt na futra wprowadzane w Unii Europejskiej nie przeszkadzają w eksternalizacji tego procesu do krajów globalnego Południa. Wszelkim przepisom „humanitaryzującym” przemysłową hodowlę zwierząt przeciwstawić można niezaprzeczalne rozpoznanie, iż nigdy w historii ludzkość nie pożerała większej liczby zwierząt hodowlanych niż dziś. Idiotyczna moda na rasy brachycefaliczne, które bardzo łatwo obdarzać pieszczotami ze względu na ich neotenię, którym jednak nijak nie oddaje się sprawiedliwości ze względu na ich wrodzone wady genetyczne, ma się świetnie. I tak dalej.
Cóż, na moje narzekania autor odpowiedziałby pewnie, że „Wszystkie te humanitarne kwestie muszą zostać wypowiedziane tysiąc, dziesięć tysięcy razy, aż w końcu znajdą swoich uczniów i słuchaczy, o ile zostaną wypowiedziane we właściwym momencie” (s. 23). Nieprzypadkowo wspomniałem wcześniej o awangardowości „Praw zwierząt…”.7 Praca Salta kojarzy mi się nieodparcie z filozofią „pisania dla dwunastu” sformułowaną w tomie „Tędy. Nowe usta” przez Tadeusza Peipera, zgodnie z którą poeta awangardowy tworzy dla wybranych, dla apostołów – Gandhiego, Regana, Singera – ci zaś następnie niosą w świat jego „dobrą nowinę”. Czy bez Salta powstałoby „Wyzwolenie zwierząt”? Pewnie tak. Czy oddziałałoby na tak dużą skalę? Nie wiem. Wiem natomiast, że – jak pisze inny poeta – dopóki ludzkość nie dojrzeje „do takiej miłości / aby powiedzieć / siostro moja świnio”[11], pozostaje nam wygłaszać te kwestie tysiąc, dziesięć tysięcy razy, aż w końcu znajdą swoich uczniów i słuchaczy. Dziś wezwanie to brzmi pilniej niż kiedykolwiek, w związku z czym nie waham się zakończyć tego szkicu następująco: albo ta reprezentowana przez Salta przeszłość stanie się naszą przyszłością, albo przyszłości nie będzie wcale.
______________________________________________