Archiwum
12.07.2019

Przerwana lekcja niezalu

Filip Szałasek
Muzyka

Zaproszenie do refleksji nad terminem „niezal” Darek Pietraszewski rozpoczął od uprzejmej prośby („Czy ktoś może wreszcie oficjalnie dobić tego potworka?”), zakończył – inwektywą („Niezal śmierdzi. Dziękuję w imieniu ludzkości”). Chwilę później na „Dwutygodniku” ukazały się dwa ważne dla środowiska wywiady – z Krzyśkiem Kwiatkowskim prowadzącym fanpejdż/label Trzy Szóstki oraz z Wojtkiem Sawickim, autorem listy przebojów Carpigiani, byłym redaktorem naczelnym Porcys. Ciekawa sytuacja: z jednej strony niezal na salonach, z drugiej – apel o skrócenie jego cierpień.

Na plus zaliczam już samo pochylenie się nad nomenklaturą, nawet jeśli podszywa je ironia. Wszak jedną z charakterystycznych cech niezalu – jak wszystkich społeczności o tak zwanym charakterze dyskretnym – była „od zawsze” niechęć do tłumaczenia: swojej misji, oczekiwań, metod, tożsamości. Po blisko dwóch dekadach używania tego pojęcia po raz pierwszy nadarza się okazja, by przemyśleć jego sens. W tym samym czasie na „Dwutygodniku” określenie „krytyk muzyczny” – synonim ą-ę – pada jak gdyby nigdy nic w biogramie „poptymisty”.

Podejmując wyzwanie Pietraszewskiego właśnie teraz – po lekturze wspomnianych wywiadów, ale też w atmosferze wyczerpywania się kluczowych pojęć – nie mam głowy, żeby myśleć o alternatywie bądź mainstreamie ani o niezalu rozumianym jako muzyka. To ciekawe jako intelektualny eksperyment, rodzaj jengi dla umysłu, ale dokładanie kolejnych elementów będzie wyrazem kokieterii. Przecież „niezal” i tak zostawimy na koniec, z góry wiedząc, że nie będzie pasował. W wywiadzie dla „Dwutygodnika” Kwiatkowski używa określenia „być w niezalu” i temu wolę się przyjrzeć.

Darmowy piar

Myśląc o „niezalu”, rozważam coś, co powinno być normalne, jednak na co dzień funkcjonuje jako nisza. Zajmowanie się w Polsce muzyką popularną – jako artysta, kurator, krytyk, dziennikarz, vloger, autor fanpejdża – oznacza serię wyrzeczeń, które nie są obce pozostałym gałęziom przemysłu rozrywkowego. Jeśli jednak chodzi o skalę autowyzysku, to z muzyką nie może konkurować nawet sztuka współczesna. Niezal (serwisy, blogi, fanpejdże, labele) to platformy, gdzie w taki czy inny sposób prezentuje się treści, ale wszystkie działają bez infrastruktury, „na ślinę” i nie są de facto mediami. To raczej odpowiedniki pojazdów-samoróbek, które startują w wyścigach Red Bulla, niż instytucje, redakcje, wydawnictwa z prawdziwego zdarzenia.

„Niepotrzebne”, o którym pod postem Pietraszewskiego pisał toruński aktywista Michał Supcziński, to określenie nie dość wyczerpujące. Żeby coś stało się zbędne, musi najpierw zostać z czymś porównane i w stosunku do tego uznane za nadwyżkę. Tymczasem pisanie, myślenie o muzyce – w odróżnieniu od analogicznego zaangażowania w świat makijażu, gadżetów, filmu, książek albo gotowania – pozostaje społecznie niewidzialne, mimo że muzykę sprzedaje się za pośrednictwem każdego smartfona. W Polsce „niezal” są wszystkie praktyki towarzyszące muzyce popularnej (od pisania o mainstreamowym rapie, po publikowanie kaset z improwizacjami).

Za środki zaoszczędzone w Polsce na piarze potentaci biznesu muzycznego wysyłają dzieci na Harvard. Kilkadziesiąt osób, które nie myśli o muzyce w kategoriach towaru, lecz pasji, promuje ją za darmo każdego dnia. Dla „kolegów” ze środowiska muzykologicznego, którzy dzięki instytucjonalnemu umocowaniu redagują miesięczniki, kwartalniki i półroczniki, otrzymują stypendia, organizują konkursy, seminaria, konferencje, nie jesteśmy może nikim, ale też na pewno nie krytykami, nie partnerami. Dwa diametralnie różne środowiska – biznesowe i akademickie – jeśli w ogóle wiedzą o istnieniu niezalu, to ze słyszenia.

Być niezal i zjeść niezal

Na zaproszenie Pietraszewskiego Łukasz Folda odpowiedział, że przyszłością niezalu nie są serwisy, lecz inicjatywy, takie jak Trzy Szóstki czy Kawa i Awangarda. Owszem, XXI wiek mamy już od pewnego czasu. Zgoda, z serwisami, jakie znamy, powinniśmy postąpić tak jak z „włonczać” i „wziąść” – po prostu się ich oduczyć. Tak, w kraju nie funkcjonuje żadne czasopismo z zakresu popular music studies, a prasa muzyczna jest wyzbyta opiniotwórczych aspiracji. Ale podcasty, vlogi, fanpejdże nie wystarczą, nigdy. Jeśli tego typu formy są przyszłością, to należy ona do leków bez substancji aktywnej; jedzenia bez kalorii; osób jeśli nie pozbawionych wizji, to niezdolnych też określić, w jakim kierunku zmierzają ich starania i czy jutro będą w stanie je kontynuować.

Zamiast przyglądać się przyszłości niepewnych zjawisk, spójrzmy na ich teraźniejszość, biorąc za przykład Trzy Szóstki. Postaram się wyrazić myśl, która – tak sądzę – chodzi po głowie wielu uczestnikom tego środowiska, „czynnym i biernym”, ale jest z różnych powodów przemilczana. Jedni wolą liczyć się z wielotysięcznymi lajkami, drudzy unikają hejtu, jeszcze inni sympatyzują z autorskimi inicjatywami jako takimi. Otóż Trzy Szóstki to label, w którym publikują swoje nagrania głównie autorzy będący artystycznymi odpowiednikami fanpejdżów, twórcy, którym wystarczy garść lajków na profilu – szumne słowo – wydawcy i związany z tym weekendowy fejm.

O ile Sawicki reaguje niemal melancholijnie na wzmiankę o rozpoznawalności – „Nawet jeśli coś odkryjesz, to mało kto wie, że ty to zrobiłeś, a poza tym twoje odkrycie pewnie i tak już od dawna lata na jakiejś składance” – o tyle Kwiatkowskiego kompletnie ona dezorientuje: z jednej strony zachowuje się, jakby wolał jej uniknąć (pozostawać w cieniu współpracowników, a więc być niebywale true), z drugiej – pamiętajmy, że Sawicki poszukuje nowej muzyki, Trzy Szóstki zaś – nowych likesetterów, ponieważ autorom decydującym się odstąpić mu swój materiał netlabel może zaoferować przede wszystkim szerowanie. To waluta, na którą coraz liczniej powołują się organizatorzy festiwali i wydawcy – za relację czy recenzję obiecują szerować tekst „wielotysięcznej publiczności profilu”, wzbogacając portfolio lajków, obserwowań, udostępnień, które zapisuje w JPG-ach każdy pomny o swą przyszłość autor. Kwiatkowski spekuluje tym „biedcoinem” po mistrzowsku, zobaczmy tylko jeden moment wywiadu:

 

Czy wejście we współpracę ze Stachurskym było kluczowym momentem w historii Trzech Szóstek?

Nie wiem, czy pomogłem Jackowi Stachursky’emu, bo on ma rzesze fanów. W latach 90. Jacek miał wszystko – grał eurodance, trance i house. To koleś, który ma ogromną wiedzę i dużo słucha. Jestem fanem muzyki Jacka, może nie płyt, ale niektórych kawałków. Dla mnie ta współpraca to spełnienie marzeń.

Skąd Kwiatkowski wziął myśl o „pomocy” niesionej Stachursky’emu – nie o to go przecież pytano. Może po prostu dał się ponieść. Akcja zapoczątkowana jako kpina (kto lepiej wkręci jednemu z ucieleśnień przypału, że jest mile widziany na łonie niezalu) pozwoliła mu przedrzeć się bliżej celebryty, który docenił wysiłek, sprowadzając na fanpejdż Trzech Szóstek paręset lajków. Może. Niemniej jednak kontekst całego wywiadu pozwala sądzić, że Kwiatkowski rzeczywiście uważa swoją działalność za pewnego rodzaju pomoc – w wypłynięciu, w spełnieniu marzeń za kasę podobnych sobie pasjonatów. Muzyczny odpowiednik vanity press z elementami outsourcingu.

 

 

Prawdziwych przyjaciół poznaje się po biogramie

Pisząc, że 14 tysięcy polubień, jakie zgromadziły Trzy Szóstki, „jest niezłym wynikiem w niszowych mediach muzycznych”, Piotr Strzemieczny oczywiście eufemizuje. Ale – zdradza jego rozmówca – nawet takie zaplecze nie zapewnia wolności do pisania jak i o kim się chce. Pomimo niebywałej ilości fanów, Kwiatkowski jest tak „zal”, jak tylko to możliwe – czuje się zmuszony do hipokryzji: „Zrezygnować z przyjaźni, ponieważ coś się napisało? Dlatego gdy coś mi się nie podoba, to o tym nie piszę”. Co innego, gdyby na horyzoncie pojawiły się „nie wiadomo jakie pieniądze” – wtedy można by już „zastanowić się nad rozdzieleniem tych relacji”.

Pastwiąc się nad wypowiedziami Kwiatkowskiego, można sformułować zarys ekonomii niezalu. Przyjaźnie albo – ściślej – znajomości, są tu głównym, jeśli nie jedynym, kapitałem. Wyżej jest tylko pieniądz. Albo raczej byłby, gdyby był. Albo raczej: byłby, gdyby znajomości były inne. Do pisania o Stereolab w najnowszym „Vogue’u” nie zaproszonego Sawickiego, który zjadł zęby na sophisti popie. Dla Andy Rottenberg i jej ludzi najlepszym przewodnikiem po „obskurach” muzyki popularnej okazała się osoba, której biogramowi potrafili zaufać („absolwent”, „muzyk”, „Polityka”, Brodka, tuż przed czterdziestką).

Wydawcy późnego kapitalizmu

O paryskich decydentach do spraw kultury Houellebecq pisze w „Serotoninie”, że są „raczej młodzi, raczej przystojni, raczej eleganccy i raczej bogaci”, „całkiem spory krąg ludzi, może nawet jakieś piętnaście tysięcy”. Działalność Trzech Szóstek finansuje niewiele mniej raczej młodych decydentów. Kiedy Kwiatkowski ogłosił sukces akcji na Patronite, wyglądało to na przełom. Tylko że poza sympatycznymi wzmiankami w mediach społecznościowych nie widuję recenzji tych płyt. Dyplomatycznie ujął to Bartek Chaciński, pisząc, że jeśli nie sięgał po wydawnictwa Trzech Szóstek, to „ze względu na to, że gdy w label zamienia się strona opisująca muzykę, można się domyślać, że sama nieźle opisze wydawaną przez siebie muzykę”. Sprytne!

Problem nie leży jednak w jakości wydawnictw – chodzi o crowdfunding. W opracowaniach poświęconych tej formie mecenatu najczęściej przewija się słowo „determinacja”. Crowdfunding zastępuje – próbuje zastąpić – rozwiązania, za których liczbę i skuteczność nie powinni odpowiadać tak zwani „ludzie”, lecz pełnoprawni wydawcy, kuratorzy, krytycy, a dalej mecenasi, politycy dysponujący finansami na kulturę i tak dalej. Decydentom, którzy nie płaciliby, lecz którym by płacono, żeby pod wszechobecnym okiem internetu poświęcali swój czas na nieustanne kształcenie się i selekcję, nie trzeba by tłuc do głów – jak Kwiatkowski na Patronite – że muzyka dzieli się na „głośną, trudną, zaszumioną aż do klarownej i czystej (aczkolwiek dalej niezależnej)”.

Kiedy Marek Sawicki ośmielił się zakpić z wywiadu, Kwiatkowski – pisząc w komciu „dzień dobry” jak bizmesmen z jakiegoś niezal-Barei – zatkał mu usta liczbami, które miały świadczyć o punkowości Trzech Szóstek: 70–80% kosztów pokrywają ludzie! Kiedy to słowo – „ludzie” – występuje jednocześnie w roli instytucji i kontrargumentu, to wiadomo, że nadszedł czas przewartościowań. Proponuję zacząć od radości z sukcesu na Patronite. Czyż nie jest bliska temu, co Jessica Goldstein określa jako the feel-good horror of late stage capitalism?

 

Freudowskie przetłumaczenie

A teraz obróćmy to o 180 stopni. Czy Kwiatkowski czuje się dobrze (feel-good)? Czy jeśli igra z gównem – memami, kiczem, populizmem – to nie dlatego, że wszystko inne zawodzi? Czy o wydawanej przez Trzy Szóstki muzyce mało kto pisze, dlatego że jest kiepska czy może raczej dlatego, że w ogóle mało kto pisze? (Chaciński w końcu zechciał po tym, jak wokalista zespołu wystąpił w „Dzień Dobry TVN” w koszulce Trzech Szóstek). Wpadka na linii przyjaźń–pieniądze? Ale czy wy byście networkowali, dysponując godnym – zdolnym zapewnić samodzielność – wsparciem instytucjonalnym? I tak dalej. Kibicuję Kwiatkowskiemu, może dlatego, że lubię patrzeć na pożary.

A może dlatego, że podoba mi się słowo „niezal”. Rzadko kiedy zdarza się tak szczęśliwy – wierny, zwięzły – przekład potocznego wyrażenia, zwłaszcza gdy w kraju, na którego potrzeby się tłumaczy, znaczy ono coś zupełnie innego niż w języku macierzystym. Podobnie jak nie do końca mamy w Polsce nowoczesność, demokrację czy finansowanie kultury, tak też nigdy nie mieliśmy swojego „indie”. „Niezal” znaliśmy wcześniej tylko z indeksów, jako skrót od „niezaliczone, nara”. Dlatego jeszcze trochę nam się myli.