Wszyscy bohaterowie „American Hustle” Davida O. Russella grają w grę, której zasady znają od dzieciństwa – w grę o przeżycie. I choć brzmi to raczej jak zapowiedź społecznego lub egzystencjalnego dramatu, powstał świetny popularny film, pełen komediowych wątków i ze znakomicie poprowadzoną intrygą kryminalną, choć nieuciekający przed trudnymi niekiedy diagnozami politycznymi.
Intryg w filmie jest kilka. Sydney Prosser (Amy Adams) i Irving Rosenfeld (Christian Bale) to para kochanków i drobnych oszustów. Naciągają oni przedsiębiorców, pobierając od nich prowizje i obiecując ułatwienie otrzymania pożyczek dzięki koneksjom Sydney w brytyjskiej bankowości. Pewnego dnia sami wpadają w pułapkę agenta Richiego DiMaso (Bradley Cooper), który obiecuje nie stawiać im zarzutów w zamian za pomoc w skorumpowaniu ważnych postaci ze świata polityki. Pozbawieni wyboru kochankowie zgadzają się na tę umowę, co prowadzi do serii zazębiajacych się prób sił, manipulacji i piętrowych oszustw. Gra się tu o pieniądze, władzę, miłość, a nawet (naprawdę!) o sprawiedliwość.
„American Hustle” skrzy się od pierwszej do ostatniej minuty dowcipem, energią intrygi, charakteryzacją, scenariuszową kreacją protagonistów i relacji pomiędzy nimi. Największą siłą filmu jest jednak aktorstwo. Między bohaterami tworzy się sieć napięć, które śledzi się z taką samą ekscytacją, jak intrygę kryminalną. Podziw, niechęć, zazdrość, nienawiść, pożądanie i miłość zapętlają się tak silnie, że gdyby nie komediowe akcenty, film mógłby przesuwać się w stronę taniego melodramatu.
Imponuje, ile reżyser potrafi wydobyć ze swoich aktorów. Wszyscy silnie grają swoją fizycznością, a także własnym aktorskim wizerunkiem. Christian Bale (komediowa rola!) widocznie zastanowił się, czego jeszcze nie zrobił ze swoim ciałem na potrzeby filmu (choćby ekstremalne schudnięcie do roli w „Mechaniku”, nabranie masy mięśniowej w „Batmanie”), przytył zatem znacznie, pozbył się mięśni i wygląda jak stuprocentowy przeciętniak, a nie jak mistrz przekrętu. Amy Adams przeistacza się w seksbombę, od jej dekoltów do pępka nie sposób oderwać wzroku. Jennifer Lawrence gra silnie zaburzoną gospodynię domową, postać może nieco podobną do swej oscarowej roli z „Poradnika pozytywnego myślenia” ale robi to świetnie, a każdemu jej działaniu (czy nawet wypowiedzi) towarzyszy lęk innych bohaterów, co też uda się jej tym razem zepsuć. I jeszcze zachwycający Bradley Cooper – narwany agent, który wydaje się jedyną osobą z towarzystwa nie do końca pewną, o co jemu samemu chodzi. O złapanie na gorącym uczynku skorumpowanych polityków – to jasne, ale tak poza tym… chyba sam się musi nad tym jeszcze zastanowić.
Oprócz genialnego aktorskiego zespołu wyrazistą funkcję pełni charakteryzacja. Przełom lat 70. i 80. to tony brokatu, szalone, piętrowe fryzury, utrwalone, wydawałoby się, już na stałe żelem i lakierem, feeria kontrastowych kolorów. Podglądanie sposobu, w jaki film gra owym stereotypowym wyobrażeniem, sprawia ogromną przyjemność. Do tego dochodzą szalone dyskoteki – scena, w której Richie i Sydney wybierają się na imprezę, zapiera dech w piersiach ilością migających świateł, dyskotekowych kul i oparami rozgrzanych do czerwoności ciał bawiących się w rytm największych przebojów disco. Charakteryzacja ma tu jednak jeszcze inne znaczenie. W pewnym sensie jest podwójna, nie ogranicza się do pracy nad odpowiednim wyglądem aktorów na planie. Na ekranie widzimy także mozolny proces „charakteryzowania się” bohaterów, rozpoczynający każdy dzień, by osiągnąć zamierzony efekt pewnego przekłamania własnego wizerunku. Tak jak każdy z bohaterów chce zostać mistrzem gry, najlepszym oszustem, który potrafi wykiwać cały świat dla własnego pożytku, tak gra toczy się także z emploi głównych bohaterów. Widzimy ich niemalże tak samo często w wałkach na głowie, jak i bez, ważną rolę odgrywa tu lakier do paznokci, który ma doprowadzić znudzonego męża do szaleństwa. Sydney wkłada dużo wysiłku, by wyglądać jak brytyjska dama, zaś scena początkowa, gdy Irving próbuje zakryć swą łysinę, upokarzający niedostatek w czasach królowania afro, jest wiele mówiącym majstersztykiem.
I choć film zaklasyfikowany został jako komedia, zawiera sporo krytyki społecznej i politycznej, która nie jest podana wprost, lecz jakby na marginesie kryminalnych i dyskotekowych gier. „American Hustle” zastępuje American Dream – już nie ciężka praca, ale szeroko rozumiany przekręt stanowi o mierze sukcesu bohaterów. Irvingowi i Sydney udaje się długo pozostać na powierzchni, bo nie rzucają się na gigantyczne afery, raczej drobne osustwa, które pozwalają im zachować odpowiedni standard życia, a nie grożą wpadką. Richie pragnie sprawiedliwości, jednak i on nie ma lepszego pomysłu, jak ją zaprowadzić, niż włączając innych w swoją intrygę. I nawet charyzmatyczny, walczący z rasizmem burmistrz Carmine Pollito, grany, oczywiście rewelacyjnie, przez Jeremy`ego Rennera, który wkłada mnóstwo serca i trudu, by uczynić swoje miasto prężną ekonomicznie oazą, czyni to półmafijnymi metodami. Wygląda na to, że inaczej się nie da, nie dostajemy jednak odpowiedzi, dlaczego. W grze superoszustów ktoś jednak musi przegrać, by wygrać mógł ktoś inny. Wydźwięk filmu, jak na komediodramat przystało, pozostaje słodko-gorzki.
„American Hustle”
reż. David O. Russell,
premiera 31.01.2014