Oliver Tate, bohater „Mojej łodzi podwodnej” Richarda Ayoade, widzi swoje życie jako porywającą, filmową opowieść.
Chłopak skupia w sobie grzechy główne okresu dorastania: jest pretensjonalny, lekko paranoiczny i mocno egzaltowany – zwłaszcza gdy chodzi o próby konstruowania własnej indywidualności. Po trosze doskwiera mu syndrom puer senex, do którego dochodzą egzystencjalne bolączki. Jakby na potwierdzenie tego rysu osobowości młodzieniec jest raczej cherlawy, ma bladą twarz i obwódki wokół oczu. Najważniejszy jednak w jego postaci wydaje się towarzyszący mu na każdym kroku, autorefleksyjny i autonarracyjny dystans.
Film rozpoczyna pierwszoosobowa narracja Olivera, który przedstawia się z offu, by moment później zerknąć porozumiewawczo w stronę kamery. Już od początkowych scen jest jasne, że to Oliver steruje narracją, a jej silnie upodmiotowienie odciska piętno na kształcie wizualnym filmu. Opowiedziana ziarnistymi obrazami, „Moja łódź podwodna” mieści się w estetyce retro, która uobecnia się najsilniej w teledyskowej sekwencji, zatytułowanej (na miarę romantyzmu 15-latka) „Pół miesiąca uprawiania słodkiej miłości”. Wtedy to, zgodnie z intencją Olivera, wariactwa dwójki zakochanych dzieciaków ukazywane są w formie winiet posklejanych naprędce z nagrań na taśmie Super 8 mm. Zarówno z walorów obrazu, jak i z pierwszoosobowej narracji wynika towarzysząca filmowi otoczka nowofalowości, która nie eliminuje emocjonalnej szczerości opowiadającego. Odświeżającą całość dopełnia kilka idealnie współgrających z obrazem, ujmujących kompozycji Aleksa Turnera z zespołu Arctic Monkeys. Reżyser pozwala tym melodiom wybrzmieć w krytycznych momentach filmu dzięki czemu stają się czymś więcej, niż tylko dźwiękowym tłem wydarzeń.
Oliver wraz z matką i ojcem zamieszkuje dom na wzgórzu, w malowniczej walijskiej miejscowości położonej w pobliżu zatoki. Rodzice przeżywają właśnie małżeński kryzys, który ma z pewnością wiele wspólnego z tym, że każde z nich, po swojemu, doświadcza neurozy: matka jest rozczarowana życiem i skłonna do histerii, ojciec, z wykształcenia biolog morski, cierpi na depresję. Ten trzeci, czyli Graham: ninja-amator, szarlatański trener osobowości, lecz przede wszystkim – pierwsza miłość matki Olivera, wybiera dość niefortunny moment na osiedlenie się w sąsiedztwie. Starania, które Oliver podejmuje w celu uratowania małżeństwa rodziców, łącznie z przebiegłymi próbami podsycania ich gasnącej namiętności, są, mimo gorzkich okoliczności, źródłem komizmu w filmie.
Starcie mężczyzn o względy matki sprawia, że Oliver musi opowiedzieć się po stronie męskiego autorytetu: ojca – nudziarza i introwertyka albo charyzmatycznego, promieniejącego witalnością, ale groteskowego sąsiada. Wybór ten (przesądzony od początku) to tylko jedno z wielu rozstrzygnięć, których dokonuje Oliver, by ustalić swą tożsamość. Film ukazuje bowiem niewdzięczne czasy adolescencji, kiedy to młodemu człowiekowi sen z oczu spędza pytanie: „kim ja właściwie jestem?”. Ta nurtująca niepewność wymaga ciągłego wybierania, czego konsekwencją jest między innymi seria chybionych identyfikacji z konkretnymi wzorami kulturowymi – Oliver, by wypracować satysfakcjonujący obraz samego siebie, próbuje kolejno palić fajkę, delektować się zawodzeniem francuskich bardów i przechadzać się po opustoszałej plaży. Niestety każda z tych aktywności zawodzi bohatera. Nie tylko kultura jest źródłem wyzwań dla dorastającego – w gąszczu codziennych perypetii Oliver odczuwa jeszcze inny przymus: jest nim obsesja wartościowania wszystkiego, co się wydarza, pod kątem pożyteczności w procesie kształtowania indywidualności. Rzecz jasna, bez odpowiedniej perspektywy czasowej, dokonanie tej oceny jest przedsięwzięciem karkołomnym.
Staroświecki walor w obrazie, rodzinne nieporozumienia w fabule i specyficzna konstrukcja bohatera podsuwają skojarzenia debiutu fabularnego Richarda Ayoade z filmami Wesa Andersona. Wiele pokrewieństw odnaleźć można pomiędzy Oliverem a bohaterem „Rushmore”, Maksem Fisherem, którego edukacja, jak pamiętamy, polegała głównie na członkostwie w kółkach zainteresowań. O ile jednak w filmach Amerykanina konflikt budowany jest zazwyczaj na starciu osobowości, wzajemnym niedostrojeniu, to w przypadku „Mojej łodzi podwodnej” jego źródłem jest walka o wypracowanie indywidualności. Nie toczy się ona oczywiście w izolacji, lecz zawsze w relacji do innych, otoczenia. W tym procesie z pomocą przychodzi tytułowa metafora: łódź podwodna to szczelna kapsuła, która warstwą metalu izoluje od otoczenia, ale jej sondujący mechanizm umożliwia kontakt z zewnętrzem. Figura łodzi mówi nam zatem o tej części osobowości, która umożliwia wypracowywanie dojrzałych relacji i gwarantuje wyjście poza mroki solipsyzmu ku sporadycznie rozświetlanej przestrzeni zewnętrza.
Mówi się, że „Moja łódź podwodna” opowiada o inicjacji, która wprowadza bohatera w wiek męski. I choć na wielu polach bohater przechodzi tę inicjację z sukcesem, to zdaje się, że reżyser podsuwa widzowi sugestię, iż nie istnieje wyraźna granica dorosłości. W takiej interpretacji „Moja łódź podwodna” opowiadałaby o możliwości trwania na granicy pomiędzy dziecięctwem a dorosłością, zatrzymaniu w sobie momentu sterowanej niedojrzałości, która umożliwia ciągłe określanie się na nowo.
„Moja łódź podwodna”
reż. Richard Ayoade
premiera: 27.01.2012