Archiwum
01.04.2019

„Ciemno, prawie noc” Borysa Lankosza to prawie udana adaptacja bestsellera Joanny Bator. Prawie. Jest też prawie udanym kinem społecznym, prawie wciągającym kryminałem, prawie przerażającym horrorem i prawie mrożącym krew w żyłach thrillerem. Prawie. W tym filmie wszystko jest prawie udane i prawie satysfakcjonujące. A prawie, jak wiadomo, robi różnicę.

Kryminał jest ostatnio w naszym kraju jedną z ulubionych konwencji filmowych. Było więc kwestią czasu, by któryś z twórców sięgnął po poczytną powieść Bator. Na śmiałka czekał jednak szereg pułapek: książka ma niezwykle złożoną, wielowątkową fabułę, a jej akcja rozpisana jest na wiele dziesięcioleci, przy czym wyeliminowanie któregoś z wątków może zaburzyć kunsztowną konstrukcję; łączy wiele konwencji, których nieudane zmieszanie może zakończyć się groteską; ma jasno sformułowaną wymowę polityczną, której kastracja może zniekształcić retorykę całości. Niestety śmiałek Lankosz wpadł w każde z zastawionych sideł.

Jasne było, że na potrzeby dwugodzinnego filmu twórcy będą musieli skondensować opowieść, rezygnując z niektórych wątków, a inne streszczając. Postawili na dwie najważniejsze linie fabularne. Film rozpoczyna przyjazd Alicji Tabor do rodzinnego Wałbrzycha, gdzie zaginęła trójka dzieci. Bohaterka chce napisać o sprawie reportaż, odwiedza więc rodziców, miejscowy dom dziecka i wysłuchuje coraz bardziej przerażających historii. Druga linia narracyjna rozpoczyna się, gdy Alicja przybywa do rodzinnego domu, w którym wszystko przypomina jej trudną przeszłość. Obie historie – ta współczesna i z przeszłości – traktują o tym samym: ludziach z duszami cuchnącymi złem, infekującym najbardziej bezbronnych, czyli dzieci. Niestety zestawienie dwóch wątków nie owocuje między nimi dialogiem, lecz razi powtórzeniem – zamiast wzajemnie się oświetlać, choćby poprzez poszerzenie wiedzy o bohaterce, jedynie potęguje ciemność, z każdą kolejną sceną pogrążając nas w mroku coraz bardziej przerażających historii.

Tytułowa ciemność interesuje zresztą twórców najbardziej. Można odnieść wrażenie, że w pierwszej kolejności zależało im nie na potoczystej opowieści, lecz efektownej stylizacji, która miałaby umieszczać film gdzieś na pograniczu thrillera i horroru. I to chyba jedyna rzecz, która im się udała. Utaplane w błocie zdjęcia Marcina Koszałki jednocześnie oddziałują realizmem biedy i gatunkowym mrokiem, którego jest na ekranie więcej z każdą nową opowieścią wysłuchaną przez bohaterkę. Świetną robotę wykonali również scenografowie i kostiumolodzy, kreując przerażająco wiarygodny obraz beznadziei wykluczonych. Jednak twórcy tak bardzo skupili się na momentami manierycznych kompozycjach kadrów, nazbyt efektownych operatorskich sztuczkach i nieuzasadnionym malowaniu światłem, że całkowicie pogubili się w historii.

W warstwie narracyjnej panuje bowiem totalny bałagan. Scenarzyści zupełnie nie poradzili sobie z adaptacją tekstu Bator. Chcieli bowiem za dużo – zamiast skupić się na jednym, ewentualnie dwóch najważniejszych wątkach, liznęli każdego po trochu, niektóre z nich szybko porzucając bez jakiegokolwiek uzasadnienia. Emblematyczna jest postać Marcina Schwartza, grana przez Marcina Dorocińskiego. Jego rodzinie poświęcono cały długi wątek, z którego nie płyną żadne wnioski dla współczesnej opowieści – by stworzyć ostatecznie z bohatera charakterologiczną kukłę bez właściwości.

Wspomniany wątek kryminalny powinien być pokazywany w szkołach filmowych jako antywzór. Bohaterka bowiem nie robi literalnie nic, by tajemnicę zaginięcia dzieci rozwikłać – prócz wysłuchiwania przydługich i nużących opowieści krewnych, które nie posuwają sprawy do przodu. Ta jednak rozwiązuje się sama, rolą bohaterki jest jedynie bycie w odpowiednim czasie i miejscu, byśmy mogli to wszystko zobaczyć. Twórcy ewidentnie nie wiedzieli, czy zależy im na filozofującym dramacie, rozważającym odwieczny problem metafizyki zła, czy na sprawnym kinie gatunkowym z odpowiednio rozpisaną dramaturgią. Jak można się domyślić, nie udało się ani jedno, ani drugie.

Nie udało im się również politykujące kino społeczne. Ofiary bowiem pomylili z oprawcami i nieopatrznie ostrze krytyki wycelowali w najmniej uprzywilejowanych, czyli cierpiącą na alkoholizm matkę zaginionej Andżeliki, zainfekowanych złem rodziców Kalinki czy zarabiającą w Irlandii matkę Patryczka. Wspomniana wcześniej warstwa wizualna naznaczyła piętnem patologii odwiedzane przez bohaterkę miejsca, każąc właśnie w nich poszukiwać rozwiązania zagadki zaginięć. Wszystkiemu winni mieliby być nieuważni, skupieni na sobie, niedojrzali rodzice. Nieoczekiwanie, niezgodnie z wymową książki i chyba nie do końca świadomie film Lankosza okazał się pamfletem na program 500+. Bo jak mówi jeden z bohaterów: „Problemem w Polsce jest to, że nie ci mają dzieci, którzy powinni”.

Na pewno wzięli się za adaptację powieści Bator nie ci, którzy powinni. Tak wielowątkowa i psychologicznie skomplikowana powieść wymagała narracyjnej dyscypliny, społecznej empatii, a przede wszystkim pomysłu, by powiązać ze sobą wielorakie ścieżki fabularne. Twórców ewidentnie przytłoczył materiał literacki i próbowali wyjść obronną ręką, tuszując niedoskonałości scenariusza głośną muzyką, efektowną warstwą wizualną czy prawdziwie imponującą obsadą. Są znane nazwiska, wszędobylski mrok, gatunkowy potencjał. Wszystko na pierwszy rzut oka się zgadza. Prawie dałem się nabrać. Prawie.

 

„Ciemno, prawie noc”
reż. Borys Lankosz
premiera: 22.03.2019