Archiwum
14.07.2011

Poznań – poligon doświadczalny dla modernizmu

Piotr Marciniak Jakub Adamiak
Rozmowy

Z Piotrem Marciniakiem o jego książce „Doświadczenia modernizmu. Architektura i urbanistyka w czasach PRL” rozmawia Jakub Adamiak

Skąd wziął się pomysł Twojej książki?
To długa historia. Od końca lat 90. byłem w zespole nieżyjącej już profesor Jakimowicz, która badała architekturę i urbanistykę Poznania XX wieku. Zawsze interesowała mnie architektura najnowsza, więc temat ten był dla mnie stosunkowo najbliższy. Po upływie kilkunastu lat od upadku PRL-u, do którego mamy nadzieję nie wrócić, uznałem, że nadszedł czas, by podjąć pierwsze przymiarki do poruszenia tematu architektury modernistycznej ostatnich kilkudziesięciu lat, która na Zachodzie wzbudza o wiele większe zainteresowanie niż w Polsce. Książka jest więc, po pierwsze, pochodną mojej młodości studenckiej, pokłosiem wszystkich prac, które prowadziliśmy w zespole na politechnice, a po drugie – efektem systematycznych badań naukowych.

Czy zatem możesz określić, jak długo książka powstawała?
To była dość mozolna praca, która zaczęła się około roku 2000, czyli prace trwały ponad 10 lat. Po drodze pojawiły się inne książki. Po raz pierwszy udało się wprowadzić interesujące mnie obiekty do wydanego w 2008 roku „Atlasu architektury Poznania”, którego jestem współautorem. Myślę, że to ważna publikacja, bo sprawia, że pewne obiekty architektury zaczynają funkcjonować w obiegu, choć warto zaznaczyć, że w „Atlasie…” znalazły się również obiekty, które powstały po 1989 roku.

Wiele budynków, które powstały w PRL-u i były, w moim odbiorze, anonimowe, dzięki niej ożyło na nowo poprzez skojarzenie z ich autorami.
Na ten fakt zwróciła mi uwagę jedna ze studentek, która prosząc mnie o autograf, powiedziała: „Jak to fajnie, że można mieć zajęcia z wykładowcami, którzy piszą książki i realizują budynki”. Ja też miałem zajęcia z tymi, którzy projektowali i realizowali miasto. Z Jerzym Buszkiewiczem, Marianem Fikusem, Jerzym Gurawskim i Andrzejem Gałkowskim. Uświadomiłem sobie, jak bardzo mało wiemy, czym zajmują się ludzie, którzy są blisko nas i których dzieła szybko odchodzą w zapomnienie. Zawód architekta ma to do siebie, że efekt naszej działalności pozostaje na dłużej, ale jednak niewielu się tym interesuje. To był też jeden z powodów napisania tej książki. Chciałem ożywić, wskrzesić architekturę, która powstała, i złożyć ukłon w stronę tych, którzy nas tej architektury uczyli.

Jak docierałeś do materiałów, którymi się posługujesz w książce? Ich różnorodność zdumiewa.
Historie związane z przygotowywaniem materiału do książki są przeróżne i bardzo ciekawe. Nie jest łatwo je opisać, napotykałem rozmaite trudności. Łatwiej odnaleźć informacje o budynkach XIX-wiecznych niż o tych z minionej epoki. Czasami materiały wyciągałem wręcz ze śmietników. Ogromną pracę wykonała pani Adela Nowak, która pracowała na Politechnice Poznańskiej, zbierając wraz ze studentami na przełomie lat 70. i 80. plany ówcześnie realizowanych obiektów. Pomocne okazały się tzw. białe karty, czyli karty katalogowe złożone z fiszek, które studenci opracowywali pod kierunkiem wykładowców. Wielu studentów fotografowało budynki, które już dzisiaj nie istnieją. Pojawiło się też wreszcie archiwum Zakładu Historii Architektury, które obfituje w gromadzony przez lata materiał. Przyjąłem założenie, że nie będę się opierał wyłącznie na relacjach architektów żyjących, ponieważ są one bardzo subiektywne. W konsekwencji pojawiają się teraz głosy, że kogoś ująłem lub nie ująłem, że dana osoba się do czegoś przyznaje lub nie przyznaje. Starałem się opierać na materiałach obiektywnych, które są udokumentowane.

Czy spotykałeś się również z autorami projektów wtedy realizowanych?
Oczywiście, w miarę możliwości. Starałem się dociec, jak wyglądało to w czasach socjalizmu, czy istniały gotowe wzorce, którymi się posługiwali. Udało mi się porozmawiać z kilkunastoma działającymi wówczas architektami: Witoldem Milewskim, nieżyjącymi już Adamem Hanem i Zygmuntem Roszakiem; poprzez te rozmowy dowiadywałem się, jak pracowali. Mamy obecnie przesadne wyobrażenia na temat, jak się to odbywało, myślimy, że przychodziły do architektów konkretne dyrektywy, a wynik ich pracy był raczej kwestią klimatu, nastroju, pewnych wzorców, które obowiązywały. Twórcy również dostarczali mi dokumentację, zdjęcia.

W bibliografii możemy znaleźć informacje, że materiały pochodzą i z Politechniki Poznańskiej, i z Miejskiego Archiwum i innych – gdzie jeszcze szukałeś materiałów?
Jest kilkanaście różnych archiwów, łącznie z archiwum IPN-u, gdzie zachowały się projekty budowlane kościołów.

Jaka jest rola fotografii autorstwa Piotra Chojnackiego w Twojej książce? Nie zawsze pokazują one architekturę w korzystnym świetle.
Źle się stało, gdyż nie zostały one odpowiednio wydrukowane. Stąd też pojawił się pomysł zorganizowania wystawy tych zdjęć, które są przecież fenomenalne. Niektóre detale są tak dobrze sfotografowane, że trudno się domyślić, iż dotyczą one obiektów z Poznania. Naszym założeniem było ukazanie w książce budynków takich, jakie są one dzisiaj, ich współczesnego oblicza. Często pojawiają się na nich reklamy, podległy termomodernizacjom, niedostępne są nam ich pierwotne kolory. Z powodu siermiężności zadania pozostaliśmy przy czarno-białej fotografii po to, by ją ujednolicić. Uważam, że są to udane portrety poznańskich budowli. Jeszcze lepiej to widać na wystawie, gdzie są one odpowiednio eksponowane i ukazują obiekty w całości.

Obaj jesteśmy mieszkańcami Poznania, mamy zatem do wielu budynków osobisty stosunek, a jako architekci dodatkowo oceniamy ich walory estetyczne i funkcjonalne. Domyślam się, że niełatwo było znaleźć dystans, który pozwoliłby na opisywanie budynku bez oceny.
W trakcie badań w zespole, który poza mną tworzą Hanna Brendel, Grażyna Kodym-Kozaczko oraz Gabriela Klause, wydaliśmy książkę pt. „Prolegomena do ochrony obiektów architektonicznych i zespołów urbanistycznych Poznania XX wieku”. Staraliśmy się w niej zobiektywizować kryteria, jakimi można ocenić poszczególne obiekty. Emocje – owszem – pojawiały się, ale ocena odbywała się chłodnym okiem, poprzez szkiełko i oko historyka czy naukowca. Chcieliśmy wyłuskać te obiekty, które są warte pokazania, budzą niesamowite emocje do dzisiaj, jak choćby nieistniejące już kino Bałtyk, który nie było przykładem wybitnej architektury, czy też przebudowany budynek hotelu Merkury. Wypracowane zasady pozwoliły mi na wyselekcjonowanie obiektów, które przedstawiłem w książce. Najczęściej do tej pory wykorzystywane kryterium czasu nie wystarczało – pojawiły się kolejne: nowatorstwa, artystyczne, tradycji miejsca…

Czy zatem jako architekt podjąłbyś się oceny walorów artystycznych architektury modernizmu w Poznaniu?
Myślę, że architektura zawsze funkcjonuje w jakiejś relacji. W tym przypadku do wydarzeń, które miały miejsce w Polsce, ale i nie tylko. Chciałem się też odnieść do tego, co działo się w Europie, do realizacji europejskich. Wydaje mi się, że udało się udowodnić, iż one próbowały cały czas być na fali. Dzisiaj możemy nazwać to modą. Tak budowano Rotterdam, tak przebudowywano Londyn, Sztokholm, czy demoludy. Dla mnie to było odkrywaniem architektury. Na tę architekturę, która odchodzi w przeszłość, trzeba spojrzeć przez różowe okulary. Dla mnie takim świetnym przykładem, który zawsze pokazuję, jest m.in. zespół budynków „Centrum” przy ulicy Święty Marcin, ale również bardziej kameralny budynek Szkoły Podstawowej przy ul. Łukasiewicza. Mieszkałem nieopodal, więc doskonale go znałem. Gdy został wyremontowany, ocieplony z zachowaniem wszystkich jego detali, okazało się nagle, że jest to bardzo piękny budynek.

Jak PRL wpływał, według Twoich ustaleń, na architekturę? Z pewnością ustrój szkodził jej poprzez ubytki bazy materiałowej, ale jakie piętno wywarła na niej ideologia komunistyczna?
W mojej książce staram się udowodnić, że architektura modernistyczna Poznania jest mocno zideologizowana. Współgra z założeniem Gomułki po 1956 roku: nie tyle otwarcia się na zachód, ile obsesyjnej idei modernizacji – nie tylko przemysłu, ale i miast. Tragedią było spotkanie się totalitarnego systemu z totalnym spojrzeniem na przestrzeń przez architektów.
Tytuł książki jest przewrotny, początkowo miał brzmieć „Doświadczenie i doświadczanie modernizmu”, a to dlatego, że Poznań był poligonem doświadczalnym dla modernizmu. Kapitalnym przykładem tego jest dla mnie przebudowa śródmieścia, gdzie uwidacznia się obsesja modernizacji, zerwania z mieszczańską przeszłością, z XIX-wiecznym Poznaniem. Odnalazłem pewne zdjęcie, na którym ukazana jest ulica Święty Marcin jeszcze przed wyburzeniami, z kamienicami. Można więc było podjąć decyzję o odbudowie części budynków lub zdecydować się na ich likwidację. Stało się to drugie i, w moim przekonaniu, ta decyzja miała charakter czysto ideologiczny.

I ze względów ideologicznych architektura ta jest często odrzucana przez odbiorców.
Rzeczywiście. Jednak ja w zakończeniu książki piszę, że ten czas to ogromny wysiłek całego pokolenia architektów. Wyobraź sobie: pracujesz, nie możesz zmienić momentu, w którym żyjesz, możesz ewentualnie wyemigrować. Robisz coś dla swojego miasta najlepiej, jak tylko potrafisz… Myślę, że ta książka to ukłon w stronę tych architektów, którym przyszło działać w strasznie skomplikowanej rzeczywistości; nie zawsze chcieli być uwikłani ideologicznie, tylko dobrze wykonywać swój zawód.

Czy zatem uważasz, że modernizm architektury w Poznaniu rozwinął się w pełni?
Myślę, że tak. Po wydaniu książki dochodzę do wniosku, że wszystko, co się działo w przestrzeni miasta (może z wyjątkiem postmodernistycznych poszukiwań znaczeń lat 80.), było doświadczeniem modernizmu. Jak już wspominałem, Poznań był fantastycznym poligonem, czego świadectwem są, z jednej strony, nowe osiedla, takie jak Rataje i Winogrady, przebudowa Śródmieścia, a z drugiej strony – także hotele, obiekty sportowe, takie jak hala Arena czy pływalnia przy ulicy Chwiałkowskiego.
Każdy rozdział mojej książki otwiera rys historii polityczno-gospodarczej, który pokazuje, o jaki moment historii chodzi. Według mnie, każdy nowy okres rozwoju architektury wiązał się z istotnymi przemianami społeczno-politycznymi, z buntami z lat 1956, 1970, 1989.

Wspomniałeś wcześniej o szczególnym klimacie, w którym pracowali ówcześni architekci. Czy możesz opowiedzieć, jakie ograniczenia napotykało środowisko w latach 50.-90. ubiegłego wieku? Czy było tak, jak mówił architekt Bogdan Celichowski: „Chciałem zrealizować mój najlepszy pomysł, ale oni kazali mi zrobić inaczej”?
W drugim rozdziale mojej książki scharakteryzowałem środowisko i organizację pracy projektowej. Chciałem uzmysłowić pewne fakty. Na przykład to, że istniały tylko państwowe biura projektowe (m.in. Miastoprojekt, później również Inwestprojekt) oraz biura branżowe (np. Biuro Projektów Budownictwa Przemysłowego). W ich cieniu funkcjonowały małe pracownie, czy też osoby, które miały jakąś autonomię, pracujące na wyższych uczelniach, jak wspomniany Celichowski. Jest pewna różnica pomiędzy pracą indywidualną lub w zespole 5-, 10- czy 20-osobowym a pracują w biurze, które ma 600 pracowników; to narzuca odmienny rygor. Inną sprawą było szkolnictwo architektoniczne. Dzisiaj wiele rzeczy dyskutuje się na Wydziale Architektury. Można mówić, że jest on skostniały lub nie, ale zawsze można się do tej instytucji jakoś odnieść, wtedy zaś Wydział nie istniał. Jego rolę przejął SARP, który prężnie działał – chwała mu za to. Kolejnym istotnym elementem były uwarunkowania prawne. Nie zdajemy sobie sprawy, w jaki sposób gorset przepisów hamował twórczość architektoniczną. To, że trzeba było realizować osiedla, wynikało z rozporządzeń i dyrektyw, które mówiły, iż obowiązującą jednostką osadniczą jest osiedle mieszkaniowe, nie można było zaprojektować kwartału czy ulicy. Był akt prawny, który obligował do tego, żeby projektować w taki, a nie inny określony sposób. I bez uświadomienia sobie tych warunków nie można zrozumieć ówczesnych norm architektonicznych czy urbanistycznych.

Do kolejnych ograniczeń należały ograniczenia technologiczne i brak rynku. Był scentralizowany system, wykonawca narzucał warunki, a co więcej – technologie. I zostaje znowu decyzja polityczna o wyborze wielkich płyt. Nie chciałbym tu rzucać cyframi, ale znakomita większość budynków jest realizowana w tej technologii.

Istniał cały fatalny system, który ubezwłasnowolniał jednostkę w gąszczu przepisów, technologii, powiązań ludzkich, w pracy w wielkich biurach projektowych, powodował, że trzeba było mieć naprawdę bardzo silną osobowość, żeby się przebić i zrobić coś ciekawego. I dlatego – chwała architektom i ich realizacjom.



Z Piotrem Marciniakiem o jego książce „Doświadczenia modernizmu. Architektura i urbanistyka w czasach PRL” rozmawia Jakub Adamiak