Archiwum
16.01.2019

Jedną, zapewne najważniejszą kwestię, musimy ustalić już na wstępie. Nadal mamy wspólny, narodowy (bolesne, ale konieczne słowo) problem z opowiadaniem o historii, zarówno tej dotyczącej wielkich zwycięstw, jak i przegranych – do których popycha nas, tak dobrze wszystkim znana, romantyczno-ułańska fantazja. Trudność ta nie wynika jedynie z nieosądzonych win czy niejasnych motywacji wielu krwawych zrywów, ale też ze świadomego manipulowania narracją historyczną, które nie jest dziś niebezpieczeństwem hipotetycznym, a całkiem realnym.

Intuicja słusznie podpowiada więc Jakubowi Skrzywankowi (kolejny już raz!), że mówić o przeszłości trzeba inaczej niż dotychczas. Jeżeli chcemy reanimować pamięć o tym, co nas przez lata kształtowało jako wspólnotę, coś musi się zmienić w naszych słowach, gestach i manierach. Celowo unikam określeń „zachować”, „przekazać” czy „uczcić”, bo kojarzą mi się one z manią wielkości, pomnikami z piaskowca i ciążącymi na barkach, niezrzuconymi płaszczami poprzednich pokoleń. Pyta więc Skrzywanek, reprezentant najmłodszego pokolenia polskich reżyserów: jak w teatrze stworzyć przestrzeń dla dialogu pamięci i historii? Mam wrażenie, że nikt mu rozsądnie nie odpowiedział. Wielka szkoda.

Spektakl „27 grudnia” zapowiadany był jako „uniwersalna baśń dla młodzieży związana z Powstaniem Wielkopolskim”. Wspaniale! Powstanie wielkopolskie doczekało się ostatnio swoich medialnych pięciu minut. Nagle – po stu latach – awansowało w zbiorowej świadomości do rangi istotnego wydarzenia historycznego. Są więc pamiątkowe koszulki, magnesy na lodówkę i koncerty ku czci. Także twórcy kultury czerpią z potencjału powstania („Hiszpanka” Łukasza Barczyka czy najnowsza premiera Teatru Nowego – „Asymilacja” Piotra Kruszczyńskiego), co cieszy nie tylko dlatego, że to jedyny zwycięski zryw na taką skalę w historii naszego kraju, ale w dodatku dotycząca go dyskusja nie podsyca sporu po żadnej ze stron historycznej narracji.

Przedsięwzięcie zaplanowano z niemałym rozmachem. Zespół Teatru Polskiego połączył siły z zespołem Teatru Animacji i Fundacją Mili Ludzie (działającą na rzecz osób zagrożonych wykluczeniem społecznym), a całość wsparły Orkiestra Antraktowa Teatru Polskiego oraz poznańska młodzież. Premierę poprzedzały warsztaty z uczniami wielkopolskich szkół, w efekcie których młodzi aktorzy wcielili się w rolę Sztabu Generalnego. Skoro przygotowania odbywały się wraz z dziećmi, a spektakl dla dzieci jest przeznaczony, publiczność w wieku 11+ powinna śledzić akcję z pootwieranymi buziami. Niestety po pierwszych, bardzo dobrze zapowiadających się parunastu minutach tego przedstawienia obecni na premierze młodzi widzowie zaczęli wiercić się na fotelach i ziewać. Zacznijmy jednak od początku.

Pośrodku ustrojonej sztucznymi drzewkami ramy prosceniowej planowana jest „wielka rekonstrukcja”. Rama to odwołanie do naszej samoświadomości – płytkiej zapadki historycznej wyobraźni wraz z jej wszystkimi uprzedzeniami i schematami: gady prusacze knują tu przeciwko polskim patriotom, a ci naradzają się tylko z Bogiem. Porozumienia nie będzie, konieczna jest walka. Pruscy żołnierze występują przeciwko reprezentantom poznańskiego mieszczaństwa: uosabiającej folklor i najpolską polskość damie w wianku na głowie, dżentelmenowi we fraku i bardzo zachodniemu poecie-dandysowi. Prusaków załapaliśmy, noszą pikielhauby i krzyczą z twardym akcentem. Ale ich antagoniści? Ich przynależności, osobistych intencji ani wspólnych motywacji nikt widzowi nie tłumaczy. Wypowiadane kwestie mogłyby łączyć się w jakiś obraz albo chociaż świadczyć o zaangażowaniu konkretnych postaci w historię, a odbijają się głuchym echem od publiczności i scenicznych partnerów. Nie jest to wina aktorów. Barbara Krasińska i Jakub Papuga starają się jak tylko mogą utkać nić porozumienia i nakreślić intencje postaci, korzystając z napisanych dla nich kwestii. A te, niekonsekwentnie prowadząc wykonawców poprzez poszczególne wydarzenia, zdają się chaotyczne. Kuleje więc fabularna ciągłość, która w przedstawieniu kierowanym do młodszej widowni powinna raczej dążyć do klarowności, nawet jeśli ambicją twórców jest nowatorstwo.

Na scenie pojawiają się, wyczekiwani przez poznaniaków, Ignacy Jan i Helena Paderewscy (Wiesław Zanowicz i Kornelia Trawkowska). W białych futrach i z cukierkową manierą rozsyłania buziaczków ku widowni przypominają artystów taniego wodewilu. Tak prześmiewcze i irytujące przedstawienie Paderewskich nie wnosi nowej perspektywy; nie wspomaga opowieści, nie mówi nic ani o „tamtym”, ani „tym” czasie. A szkoda, bo Ignacego Jana Paderewskiego, który załatwił dla Polski trzynasty punkt traktatu wersalskiego, można by przedstawić jako naszego patriotycznego Bono, a nie stetryczałego ciamajdę. Państwu Paderewskim brakuje jasnych intencji, a ich działaniom – jakiejkolwiek celowości. Zanowicz z wdziękiem gra to, co w sposób niezbyt udany napisała dla niego Daria Kubisiak; Trawkowska zdecydowała się natomiast pójść w stronę topornego komizmu, który po pierwszych paru minutach bawi tylko nielicznych. Przerysowanie nie zdało tu egzaminu.

W trakcie spektaklu każda skostniała próba nieudolnego historyzowania przerywana jest przez dzieciaki ze Sztabu Generalnego, które domagają się opowieści uniwersalnej. Takiej, która mówiłaby też coś o nich samych. To trafny postulat, niestety zupełnie niespełniony. Postać Księcia Konrada (udana rola Konrada Cichonia) miała połączyć współczesność i rok 1918, ukazując tym samym aktualny charakter dziwności i rozterek drugiej dekady XX wieku. Zabieg ten nie przynosi jednak żadnych korzyści ani fabule, ani historii w makroskali. Wyrwanie opowieści o powstaniu z roku 1918 nie pomaga stworzyć uniwersalnej narracji mówiącej o wolności i wspólnocie.

Docenić należy nienachalne w swojej pedagogicznej retoryce sceny opowiadające o losach powstańców-obcokrajowców, w których udział biorą także dzieci. Dopowiadają one, zarówno ze sceny, jak i głosami z offu, czym jest równość i jak ważne, żeby czasem kogoś po prostu przytulić. Bardzo urokliwe są także lalki, którymi operują aktorzy Teatru Animacji wcielający się w role powstańców zza wielkich wód.

U ich boku pojawia się jeden rdzenny poznaniak, Franciszek Ratajczak – powstaniec-symbol, pierwszy poległy w tym zrywie, na który kraj czekał latami. Grający tę rolę Mariusz Adamski wkracza na scenę z realistycznie wyglądającą raną w brzuchu (czy raczej dziurą na wylot), z której sączy się krew. Jego status jest niejasny – żywy czy nieżywy? Do historii wolałby przejść za sprawą kabaretowego talentu, a nie poniesionej śmierci. Zmarł jednak podczas walk o niepodległość (jak co najmniej 2289 innych powstańców, o których spektakl nie wspomina). Kiedy Ratajczak rozsmarowuje swoją krew po twarzy Księcia Konrada, śmierć wcale nie zostaje oswojona, a gest ten okazuje się pusty (choć na scenie jest efektowny) – niczego nie opowiada, unosi się na powierzchni. Umiera także powstaniec włoskiego pochodzenia (Elżbieta Węgrzyn), który wjeżdża na scenę w trumnie na kółkach, w komediowym tonie lamentując nad własną śmiercią, podczas gdy zgromadzeni śpiewają mu żałobną pioseneczkę. A przecież śmierć w powstaniu to nie jest śmierć jak każda inna. Wspólne są dla nich tragedia, pustka i tęsknota, osobne natomiast poświęcenie. Spektakl zdaje się mówić niewiele o obu aspektach umierania.

Wiele scenicznych rozwiązań z pewnością przynosi frajdę młodym widzom. Bardzo ciekawy jest pomysł z symbolicznym „małym powstaniem” w brzuchu Bardzo Głodnego Skauta, choć nie wykorzystano w pełni potencjału fabularnego. Jakże szkoda, że zabrakło głośniejszego słowa o Helenie-sufrażystce na czele ruchu kobiet! Trójka skautów znakomicie czaruje, udanie wykonując na scenie przeróżne sztuczki ku uciesze widowni. Na wielkie brawa zasługuje Sylwia Koronczewska-Cyris, której scena z jawajką Czendefu urzekła zarówno mnie, jak i moich dziecięcych sąsiadów. Ciekawa jest scenografia Anny Marii Karczmarskiej i Mikołaja Małka (moim absolutnym faworytem jest namiot skautów), która przepoczwarza się i zmienia swoje funkcje wraz z biegiem wydarzeń, a jej abstrakcyjność wspomaga kolażową strukturę spektaklu. Orkiestra Antraktowa Teatru Polskiego zapewniła świetną oprawę muzyczną, momentami kradnąc show aktorom.

„27 grudnia” i jego „wiatr historii” miały szansę stać się niekonwencjonalną, świeżą opowieścią dla młodzieży o tym, co w historii powstania wielkopolskiego wspólnotowe i aktualne. Spektakl rozbudził moje nadzieje na alternatywną wersję zdarzeń, rodzaj uniwersalnej baśni o wolności. Aby jednak opowiadać dzieciom o historii (nawet w baśniowym anturażu), koniecznym wydaje się wyznaczenie punktów zaczepienia i pryncypiów. Wszyscy boimy się pompatycznej, martyrologicznej narracji, do której w opowieści o powstaniach i ofiarach próbowano przyzwyczajać nas przez lata. Konieczność poszukiwania nowego języka, zdolnego tłumaczyć dzieciom świat, współcześni twórcy teatralni rozumieją doskonale. Rozumie to także Jakub Skrzywanek. Wybrał jednak drogę na skróty, przepełnioną efekciarstwem, a ubogą w sens. W swoim wcześniejszym „Kordianie” wykazał się odwagą i brawurą, która zaowocowała spektaklem-portretem pokolenia urodzonego w latach 90. Wydaje się, że podczas tworzenia „27 grudnia” za mało uwagi poświęcił refleksji nad tym, co z historii powstania mogą wynieść główni zainteresowani – dzieci i młodzież. Świadomość historycznych przełomów i ciągłości dziejów? Ich wspólnotowe znaczenie? A może przeświadczenie o wartości płynącej ze wspólnoty, jedności i tolerancji? Wszystkiego po trochu. Dlatego żałuję, że twórcy nie rozwinęli potencjału kryjącego się w historii.

Zdaje się, że usilnie poszukiwana nowatorska forma przyćmiła intencje kryjące się pod jej powierzchnią. „27 grudnia” jest przecież spektaklem adresowanym do młodszej widowni, która może mieć trudności z połączeniem fabularnych strzępów i gagów w opowieść niezależnie od tego, czy jest to opowieść z powstaniem wielkopolskim w tle. Tym razem nie wszystko zagrało. Jestem jednak przekonana, że Skrzywanek jeszcze wielokrotnie powie nam coś ważnego o nas i naszych tożsamościowych obciążeniach. Może zdecyduje się ponownie reżyserować dla młodzieży. Oby tylko pamiętał, że aby kreować w ich głowach nowe perspektywy, trzeba spróbować wyjaśnić fundament, który organizował kolektywną świadomość przed laty. W innym wypadku traci się szansę na zmianę tego, co zmiany koniecznie wymaga.

 

Klaudia Hartung-Wójciak, „27 grudnia”
reżyseria: Jakub Skrzywanek

scenografia: Anna Maria Karczmarska i Mikołaj Małek
choreografia: Agnieszka Kryst
muzyka: Anna Stela
Teatr Polski w Poznaniu, Teatr Animacji w Poznaniu i Fundacja Mili Ludzie
premiera: 28.12.2018

fot. Magda Hueckel