Oto nestor i jeden z prajaszczurów polskiego kina prezentuje rodakom film zaangażowany o wolności twórcy w czasach korpolęków, gdy młodsi artyści lękliwie unikają polityki i drażliwych tematów, drżąc o granty na swe gnioty. W tym celu nasz dzielny jaszczur sięga po sprawdzony za PRL-u, acz wytarty język ezopowy i akademicką formę filmową, choć (przynajmniej teoretycznie) niby majstruje biopic kultowego awangardzisty. „Powidoki”, ostatni głos Andrzeja Wajdy w sprawie polskiej, są pełne sprzeczności także i pod innymi względami.
Oto pokrótce fabuła: wybitny malarz i teoretyk światowej sławy budzi się w stalinizmie bez protezy ręki i nogi, za to z pokaźną armią nienawidzących go ludzi. Nie lubi go system, nienawidzi żona, złorzeczą mu mniej utalentowani wrogowie z artystycznego światka. Politycy chcą go wepchnąć pod tramwaj (do którego wciąż jednak wskakuje jednonożnie, by zaimponować młodym). Ba! Nawet córka ma do niego mieszane uczucia – za afekty, jakimi jest obdarzany przez studentki płci kruchej.
I choć artysta mógłby zrobić cokolwiek plugawego, aby ocalić talent (pierwszej wody przecie) – woli już raczej wszystko zniszczyć, niż się skurwić. Spuszcza zatem tęgie disy na łyse/łysiejące głowy urzędasów, opuszcza wykład z filozofii politycznego orientu z podniesioną głową i chmurnym czołem. I brnie przed siebie, zamykając oczy na nieubłaganie zbliżającą się ścianę cegłówek zmontowanych przez tych panów, którzy pozowali do „Podaj cegłę” Aleksandra Kobzdeja. A że istny z niego posąg, to czekamy na piękny, patetyczny huk marmuru o łódzki bruk.
Dlaczego tak staromodnie?
Podstawowym problemem „Powidoków” nie jest to, na ile to film, który można by spokojnie ometkować „directed by Andrew Wajda” i potraktować jako dobry towar eksportowy, a na ile zrobili go za niego asystenci, do których niechęci tak mocny wyraz dał ostatnio Bogusław Linda.
To raczej kwestia nieporozumienia związanego z pozorną niekompatybilnością tematu (żywota wielkiego awangardzisty) i wyrazu (zaiste banalnego). Jednak ta niedzisiejsza i pretensjonalna forma jest tylko logicznym wynikiem zasady swobodnego przepływu komunikacji. Wajda, aby skrytykować ohydę współczesnej polityki kulturalnej, ukierunkowanej na narracje patriotyczne, narodowo-tożsamościowe, kibolskie i rasistowskie (wstyd wymieniać patriotyzm obok rasizmu, no ale taki mamy tu klimat). A że miło jest, gdy szpilkę czuje ten, któremu ją wbijamy – Wajda musiał zdecydować się na możliwe durny formalnie i fabularnie film, godny co najmniej „Historii Roja”. Bo przecież „Powidokami” wymierza policzek adoratorowi cudem uratowanych kobiecych popiersi – ministrowi Piotrowi Glińskiemu, jego akademickim gustom, a szerzej: szydzi z reakcyjnej polityki kulturalnej naszego rządu.
Kino moralnego niepokoju: resuscytacja
„Powidoki” to typowy reprezentant kina moralnego niepokoju, na co zresztą wskazuje jednoznacznie Bogusław Linda. A reguły tej serii filmów bijących na etyczny raban mają to do siebie, że na fabułę trzeba patrzeć przez palce, wybierając co dorodniejsze kwiatki i odrzucając po drodze smaczne ziarna od skisłych plew.
Dlatego wszyscy ci, co wybiorą się na seans z myślą, że Wajda opowie im o ostatnich dniach z życia autentycznego malarza o imieniu i nazwisku (tu: Władysława Strzemińskiego), będą się śmiać z patetycznych, sztucznych i absurdalnych dialogów czy rejtanowskich scen naiwnego buntu przegranego artysty, a wyjdą przekonani, że widzieli najgorszy polski film A.D. 2017.
Strzemiński nie zainteresował jednak Wajdę jako konkretny człowiek, a raczej symbol artysty-męczennika zadręczonego przez władzę, która pragnie kontrolować sztukę i czynić ją użyteczną, a więc perswazyjnie oddziaływać nią na tępe masy. Dlaczego akurat na te tępe? Bo władza o zapędach autorytarnych nie ufa inteligentom i jakby nie do końca wierzy w ich przydatność. Stąd ci, którzy choć trochę ogarniają biografię Strzemińskiego, wyjdą z kina zdegustowani manipulacją faktów.
Zmarłego malarza wyróżniało jeszcze jedno, co spodobało się Wajdzie – mianowicie skłonność do tworzenia hermetycznych, acz wyrafinowanych teorii sztuki, w tym twórcę koncepcji unizmu. Jak podsumowuje ją Piotr Bosacki:
„[…] praktyczne zastosowanie teorii unizmu nawet przez samego jej autora budzi wiele wątpliwości. Ale proszę mi wierzyć, że nie piszę o tym, aby znęcać się pośmiertnie nad dziełem Strzemińskiego. […] Interesuje mnie o wiele ciekawszy fenomen. Fenomen nie tyle z zakresu historii sztuki, ile antropologiczny. Mianowicie: dlaczego Władysław Strzemiński, człowiek ponadprzeciętnie inteligentny i świadomy swych poczynań, zdecydował się sformułować teorię tak radykalną? […] Zdaje się, że zasadniczą ideą teorii unizmu jest wyzwolenie się od wszelkiej konwencji przedstawienia malarskiego. Strzemiński, by konwencję odrzucić, dąży więc do dwóch rzeczy. Po pierwsze, dąży do usunięcia nośnika informacji wizualnej, którym konwencje się posługują. […]. Po drugie, dąży do usunięcia konwencji u jej źródła, czyli chcąc nie chcąc, stara się zneutralizować świadomość wizualną malarza. Dąży de facto do zmarginalizowania roli malarza w procesie powstawania dzieła malarskiego”.
Dlatego tak bardzo krytyków bolą uszy, gdy wydaje im się, że słyszą wyimki z „Teorii widzenia” Strzemińskiego w filmie Wajdy. Co prawda autor tego traktatu kreślił teksty wyjątkowej urody, lecz przez swą tłustość i gęstość nie nadają się one za bardzo do deklamacji.
Odwołując się do tekstów nieczytelnych przez władze jako takich, warto nadmienić słów kilka o chińskiej przygodzie Devlina Deboree – alter ego Kena Keseya w opowiadaniu „Odnalezienie doktora Funga”. Dev wyrusza do ChRLD, aby przeprowadzić wywiad z zagadkowym filozofem, którego dzieła były tak niezrozumiałe dla aparatczyków, że nawet podczas antyintelektualnej histerii rewolucji kulturalnej nie znalazły się nigdy na cenzurowanym. Mistrz!
Dlaczego von Kobra taka nieobecna
Największa manipulacja „Powidoków” ma w sobie coś perwersyjnego, bo Wajda z premedytacją wybrał taki wariant opowieści o Strzemińskim, w którym nieobecna jest żona malarza – Katarzyna Kobro.
Ta wybitna rzeźbiarka przez dekady męczyła się w toksycznym związku małżeńskim ze Strzemińskim. Nasz bohater znęcał się nad nią psychicznie i fizycznie, posuwając się w finale tej gorzkiej tragikomedii do działań zgoła nikczemnych. Prawdopodobnie „dzięki” protestom Strzemińskiego Kobro nie otrzymała katedry rzeźby w łódzkiej WSSP. Co prawda zaprojektował salę neoplastyczną dla Muzeum Sztuki, do której trafiły prace małżonków, ale jej oczywiście nie zaproszono na otwarcie.
Gdy Strzemiński rozwiódł się z Kobro, próbował odebrać jej prawa rodzicielskie nad córką. „Sąd w pierwszej instancji przegrałem, ponieważ sędziną była kobieta, u której wystąpiły irracjonalne momenty solidarności kobiecej i całą sprawę wytłumaczyła jako dążenie ze strony von Kobry wymuszenie na mnie świadczeń erotycznych” – niedorzecznie pisał w oburzeniu do kumpla i poety Juliana Przybosia.
Osamotniona i ciężko chora, przygotowując się do kolejnych rozpraw, Kobro spisała niesławny „szary zeszyt” – to cała prawda o Władysławie S., której treść nigdy nie została ujawniona.
Nawet Nika, córka Kobro i Strzemińskiego – pomimo wykształcenia psychiatrycznego – nie była pewna, co ostatecznie sprawiło, że malarz tak głęboko znienawidził swą niegdyś ukochaną żonę. Być może zadecydował o tym po prostu jego wyjątkowo paskudny charakter i bycie skorym do wywoływania zgoła niepotrzebnych kłótni i awantur. Bo również na uczelni Strzemiński uchodził za pieniacza skłonnego boczyć się o każdy aspekt swojej (jedynej słusznej) koncepcji sztuki.
Dlaczego artysta nie ma penisa
Jeśli cofniemy się wstecz do telewizyjnego spektaklu „Powidoki” z 2009 roku, odkryjemy, że znalazło się tam miejsce zarówno dla Katarzyny Kobro, jak i ataków furii Strzemińskiego czy scen obrazujących miłostki do pięknych studentek. Być może wybielenie życiorysu Strzemińskiego przez Wajdę ma na celu ułatwić współczesnej publiczności przyjęcie malarza jako współczesny symbol. Trudno identyfikować się przecież z takimi obrzydliwcami.
Trochę bawi mnie jednak to, że Wajda, który ukochał twórczość Akiry Kurosawy, na ostatnim zakręcie twórczości popadł jakby niechcący w tak staromodny seksizm czy wręcz męski szowinizm, na jaki cierpiał japoński reżyser. Jego filmowy Strzemiński na próby adoracji przez piękną studentkę reaguje szyderczo – jakby sugerując, że penisa stracił wraz z ręką i nogą. Zbliża się tym sposobem do bezpańskich samurajów Kurosawy, którzy nigdy nie tracili czasu na kobiety – bo tak byli pochłonięci walką ze złem.
cytaty:
Piotr Bosacki „Krótko o unizmie Władysława Strzemińskiego”, „Kronos” 3/2015
Nika Strzemińska, „Sztuka, miłość i nienawiść. O Katarzynie Kobro i Władysławie Strzemińskim”, Warszawa 2001
„Powidoki”
reż. Andrzej Wajda
premiera: 13.01.2017
fot. Anna Włoch/Akson Studio