Kiedy myślę o twórczości Natalii Malek, trudno jest mi oprzeć się wrażeniu, że mam do czynienia z poetyką niebywale odmienną od poetyk współcześnie popularnych w polskiej liryce. Oczywiście już w pierwszych tomach autorki „Karapaksu”, wydanego niedawno nakładem wydawnictwa WBPiCAK, można znaleźć sporo poetyckich nawiązań, technicznych rozwiązań, ale i kontekstów pochodzących z różnych prądów poetyckich – szczególnie wiele powiedziano na temat widocznej w jej wierszach spuścizny anglojęzycznych pisarzy. Malek jednak nie posługuje się nimi w celu powielania wcześniej wynalezionych technik literackich. Drąży raczej skałę własnych poszukiwań językowych, a wszelkie skojarzenia z formalistycznym ciosaniem, rzeźbieniem czy szlifowaniem nie będą tu od czapy. I właśnie dlatego same wiersze okazują się ostatecznie przybierać niepodobną do innych formę.
Zaczęłam od uderzenia w wielki dzwon podziwu dla poetki, ale trzeba uczciwie przyznać, że pierwsza konfrontacja z jej utworami do łatwych nie należy. Wyraźnie pamiętam swój wzrok rozlatany między wersami jakiegoś wiersza z „Kordu”. I równie dobrze pamiętam próby uchwycenia strzępków znaczeń między poszczególnymi frazami i następujący chwilę później zdecydowany werdykt: „nie rozumiem”. To nie są utwory, które chwytają od pierwszego wersu (co nie oznacza, że czegoś im brak) po to, by podmiot liryczny gładko przeprowadził czytelnika przez wyraźne krajobrazy, myśli i odczucia. To wiersze-arystokraci wymagający od czytelnika specjalnego traktowania. Żeby je poczuć (specjalnie nie mówię o „zrozumieniu”), należy zainwestować w nie swój czas, uważność, cierpliwość. Często każą na siebie czekać – oczekują pauz, powtórnego czytania (po kilka razy), a niekiedy też dostępu do słownika. Są przy tym humorzaste – z wiersza na wiersz zmienia się styl, a często także w trakcie jednego utworu czytelnik doświadcza wielokrotnego przetasowania napięć i estetyk.
Czytelnikowi, który zainwestował swoją uważność w wiersze zarówno z „Kordu”, jak i „Karapaksu”, ukazuje się surrealistyczny obraz świata poniekąd znajomego, a jednak przekrzywionego. Nie są to jednak widoki senne czy zawieszone w próżni historycznej, bo z całą pewnością Malek pisze o współczesności. Już w „Kordzie” wyraźnie czuć, że wiersze należą do konkretnego momentu dziejowego, mimo że nie oblepiono ich jednoznacznymi kontekstami teraźniejszości. Czytając Karapaks można natrafić na kilka utworów opatrzonych konkretną datą (wiersze: „Owocostany”, „Historia budek telefonicznych”, „Odwiedziny”), ale też posiadających sugestywne temporalnie tytuły („’18”, „’19”, „’20”). Poza tym część wierszy oddaje nastroje społeczno-polityczne ostatnich kilku lat lub wcześniejsze („O zakładaniu”, „Demokracja, harmonia interesów”). To nie jest jednak poezja rozliczeniowa. Malek nie wskazuje sprawców ani ofiar, nie stawia werdyktów, nie prawi morałów. Jej podmiotki liryczne uważnie obserwują otoczenie oraz kolekcjonują fragmenty rzeczywistości, by potem złożyć je w niespójną, ale wymowną całość. To zjawisko dobrze ilustruje utwór pod tytułem „Wiersz”, będący swoistą ars poetica autorki „Karapaksu”. Wynika z niego, że obserwowanie i nazywanie detali świata jest początkiem tworzenia:
[…]
Wiersz zaczyna się od żmudy, otuchy,
lawendowego pokoju, przez gawry, heksagony,aż do szpitalnej Sali, gdzie kroją żylaki.
Wiersz zaczyna się od przesyłki konduktorskiej,ktoś wiezie worek włosów, plaster dla Heleny,
psałterz i żołtarzy, lecz bardziej żołtarzy niż psałterzy,w takiej jesteśmy niewoli.
Wiersz zaczyna się od przerzutnej uwagi,nieznośnego zajzeru, i trwa przy wzniosłych
trunkach, nie kończy się we śnie.Wiersz zaczyna się. (s. 36–37)
Brak widocznej potrzeby robienia podsumowań względem obserwacji dokonywanych przez osoby mówiące w wierszach powoduje, że kreowany przez Malek obraz teraźniejszości wydaje się „obiektywny”. Poetka nie pozbawia przy tym swoich podmiotek lirycznych osobistego głosu. Dzieje się tak przez zmieszanie tonacji poszczególnych fraz, które czasem brzmią potocznie, a innym razem dekoracyjnie migoczą. Co istotne, Malek udaje się uniknąć intelektualnego wydumania, jakie często skrywa się za utworami po królewsku dopieszczonymi stylistycznie. W porównaniu z podmiotkami z „Kordu”, które często skupione są na innych osobach, te z najnowszego tomu Malek częściej skupiają się na sobie. Dzielą się skrawkami wspomnień i dostrzegają wynikające z upływu czasu zmiany (lecz bez popadania w sentymentalizm). Ten aspekt dobrze widać w wierszu „Jeszcze nie mieszkałam w swoim głosie”:
Jeszcze nie wchodziłam w mirty, cicho.
Jeszcze mnie lód nie niósł,niezręczniej.
Jeszcze nie miałam pod palcami ciemienia.Jeszcze nie czułam palącego pragnienia.
Jeszcze nie siedziałam na dachu,ciemniejąc
nad wyspą orzechów. Jeszcze mnie słońce lizało (s. 38).
Mirty, gwajaki, solitery. A także pnącza fasoli, pomidory, liście bobkowe i jesiony. Sporo w „Karapaksie” terminologii botanicznej i zoologicznej (piżmaki, żertwy). Już w poprzednim tomie poetka poukrywała mniej popularne wyrazy, lecz w „Karapaksie” czyni to wręcz nagminnie. Nie postrzegam tego zabiegu jako popisu erudycji, lecz wyczuwam w nim autorską fascynację językiem. Wyobrażam sobie, że poprzez swoje wiersze Malek dzieli się prywatną kolekcją ulubionych lub intrygujących ją wyrazów. Eksponuje je w swoich utworach jak wartościowe, rzadkie okazy, które domagają się ochrony przed wyginięciem.
Zainteresowanie językiem ujawnia się także we wrażliwości związanej z brzmieniem słów. Wiersze autorki „Karapaksu” warto czytać na głos, bo łatwiej wówczas o docenienie rytmicznej konstrukcji utworów, a także wyeksponowanie wieloznaczności ukrytej w składni oraz złożeniach poszczególnych wersów. Ponadto warto wspomnieć o przykuwających ucho słowach, dźwięczących czasem szorstko i głośno, raz jako „piżmaki i żeliwo” (s. 38), innym razem jak w wierszu „’19”: „Tego lata żertwą staną się wakacje, / a żercą dom i jego zakamarki” (s. 41). Wibrujące i szemrzące „ż” pojawia się w tym tomie nader często i przypuszczam, że nie jest to przypadek ani maniera autorska, ale echo niezrealizowanego pomysłu na tytuł całego tomu. Nim „Karapaks” otrzymał swój finalny tytuł, funkcjonował pod roboczą nazwą „Rż”. Być może zatem Malek próbowała jeszcze silniej niż w poprzednich książkach podkreślić brzmieniową naturę wiersza. Poza nagłymi wibracjami ż-literowych wyrazów w tomie zamieszczono także sporo słów wprowadzających nagłe wyciszenie. W „Pasażu piżam” dwa pierwsze wersy przytłumione zostały miękkimi jednosylabowymi wyrazami „koc” oraz „walc” („O moim chłodzie – koc / O twoim głodzie – walc”, s. 8).
Malek interesuje się także wieloznacznością wyrazów i w „Karapaksie” często z nią igra. Wyraźnie widać to w wierszu „Soliter”, w którym pojawia się ciekawe napięcie semantyczne wokół tytułowego wyrazu:
W malarstwie i poezji – spodziewał się czegoś innego.
Gmach obłożony piaskowcem i stróżówka, z której odchodziłzapach cytryn i głos radia,
też go zaskoczyły. Stanął w bramie – dalej kładł się pleczystysoliter.
W. przełknął ślinę. Włosy zwinęły mu się (s. 29).
Soliter to drzewo lub krzew rosnące pojedynczo na otwartej przestrzeni, ale brzmienie tego wyrazu podobne jest do słowa solitaire, „pasjans”. Na ile mamy tutaj do czynienia z rozkładaniem/kładzeniem gałęzi, a na ile kart – czy zatem Malek kontynuuje budowanie architektoniczno-roślinnego obrazu, czy jednak tym punktowym wyróżnieniem słowa umyka w jakieś mniej oczywiste sensy – to już kwestia czytelniczej interpretacji. Ale tak jak w cytowanym wierszu, jak i innych wierszach z tomu, takie „punktowe” rozproszenia towarzyszą nam nieustannie, ciągle rozkręcając naszą wyobraźnię, a przy tym podkręcając potencjalne znaczenia wiersza.
Chociaż rozszyfrowywanie tego typu zagadek, których Malek porozrzucała w różnych wierszach „Karapaksu” bardzo wiele, jest zabawą wartą uwagi, to jednak w trakcie lektury wierszy najlepiej postawić na swobodne (lecz nadal czujne!) podążanie za ciągiem nieoczywistych skojarzeń i pozornie niepasujących do siebie fraz. Bez nastawienia, że skrywają za sobą konieczną do rozszyfrowania tajemnicę. Tropienie sensów w wierszach może, ale nie musi prowadzić do jakiegoś semantycznego olśnienia. Równie dobrze możemy pozostać na poziomie pewnego ekstatycznego wrażenia, kiedy nie do końca jasne jest „co” zostało powiedziane, ale wyraźnie czuć, że wiersz napisano dokładnie tak, jak powinien być napisany – bez presji odnalezienia w nim przesłania. Jeśli wiersz po prostu „działa” – to dobrze, to wystarczy. Mam tak podczas konfrontacji z wierszami Malek, niezależnie, czy mowa o jej najnowszym tomie poetyckim, czy tych poprzednich (może jednak z lekkim przechyleniem szali mojej sympatii na rzecz „Kordu”). Lubię to poczucie, że nie zawsze „rozumiem” te wiersze, ale za to bardzo dobrze je „czuję”. A w tym, jak sądzę, tkwi swoista wartość poezji Natalii Malek.
Natalia Malek, „Karapaks”
Wielkopolska Biblioteka i Centrum Animacji Kultury w Poznaniu
Poznań 2020