Archiwum
25.09.2020

Postać, potańczyć i skończyć

Antonina M. Tosiek
Teatr

Kiedy o twórcy pisuje się, że jest „najzdolniejszym reżyserem młodego pokolenia” (Maciej Stroiński o Radku Stępniu w „Przekroju”), wszyscy chyba czujemy pewną niezręczność i przewidujemy nadchodzący problem: co, jeśli zdarzy się temu młodemu wybranemu przestrzelić, nie trafić? Nie mam na myśli nietrafienia w gusty i guściki widowni teatralnej danego miasta wojewódzkiego, ale zwyczajnie chybiony pomysł; zbytnią wiarę we własną reżyserską intuicję. Czy jeśli stoi już jeden (a i jeden z drugim, bo przecież duet reżysersko-dramaturgiczny Stępień–Hetel zbierał laury ramię w ramię) na postumencie środowiskowych zachwytów, to niepochlebna recenzja narazi autorkę na zarzuty o złośliwość bez pokrycia? Wyłożę więc swoje argumenty, które każdy będzie mógł zweryfikować samodzielnie. Nie przeczę bowiem, że „Matka” wyreżyserowana przez Stępnia w Teatrze Nowym w Poznaniu znajdzie swoich entuzjastów. Możecie być Państwo zachwyceni, nikomu nie zabraniam.

Twórcy najmłodszej premiery Teatru Nowego zdecydowali się wyeksponować obecną w tekście Witkacego warstwę dramatu rodzinnego, tworzącą farsę toksycznych relacji pomiędzy matką i synem – Janiną i Leonem. Jak deklarował reżyser w krótkim nagraniu promocyjnym spektaklu dla portalu Kultura u Podstaw, w jego „Matce” potencjał społeczny i filozoficzny miał pozostać na drugim planie i być jedynie pretekstem do przekierowania uwagi na uniwersalną opowieść o destrukcyjnej sile rodzinnych więzi. Chyba właśnie tu leży najpoważniejszy błąd tej inscenizacji: ciekawie zapowiadającemu się pomysłowi zabrakło dramaturgicznej pary i uzasadnienia. „Matka” Stępnia to spektakl przegapionej szansy i niewykorzystanego, wielopłaszczyznowego potencjału zapisanego w Witkiewiczowskim dramacie.

Spodobała mi się decyzja, żeby Witkacego nie aktualizować, bo przecież wcale mu to niepotrzebne. Jego tekst sam w sobie brzmi współcześnie, jakby mówił o nas. Witkacego zaktualizowanego, a nawet ultra-uwspółcześnionego, bo transhumanistycznego, pokazał niedawno – z powodzeniem – Piotr Ratajczak w „Onych” (Teatr Polski w Warszawie). Tymczasem widzowi odpowiadać może gest spetryfikowania dramatu w estetyce bliskiej czasowi samego autora. Bohaterowie spektaklu Stępnia pojawiają się pośród realistycznej scenografii projektu Pawła Paciorka. Tworzy ona modelowy obraz lokum, które w końcu lat 20. ubiegłego wieku należeć mogło do mieszczańskiej rodziny z dobrym nazwiskiem, ale podupadłym budżetem. Są zatem wersalki, obrusy i wypłowiałe tapety, na których tle rozgrywa się ciąg scen obyczajowych: niespełniony filozof i społeczny reformator Leon dręczy i wykorzystuje swoją matkę, która z rozpaczy stacza się w powoli w obłęd i uzależnienia. I już. Wydaje się, że to materiał na spektakl-samograj; wystarczy sprawna obsada, a reszta się obroni. Tym większy zawód sprawiają reżyserska niekonsekwencja i rwane tempo, w którym na scenie Teatru Nowego w Poznaniu rozgrywa się „Matka”.

Rodzinna opowieść całkowicie zdominowana została przez wybiórczo wprowadzane wątki filozoficzno-ideowe, co znających tekst Witkacego wcale nie powinno zdziwić. Sfera niepokojących wywodów społeczno-politycznych młodego Węgorzewskiego stanowi przecież w dramacie rdzeń katastroficznych rozważań o końcu cywilizacji. Tym bardziej zaskakująco, wręcz kaskadersko, brzmiała reżyserska deklaracja o świadomym wyciszeniu sfery społecznej i ideowej poznańskiej inscenizacji. Kiedy Leon (Mariusz Zaniewski) otwiera poszczególne części spektaklu monologami na kształt fałszywych proroctw, dotyczącymi upadku humanistycznego świata i potencjalności sztuki, rozkłada akcenty zupełnie inaczej, niż wynikałoby to z założeń deklarowanych przez twórców. Widzowie stają się słuchaczami kolejnych wykładów prezentujących kontrowersyjne idee bohatera – to niezwykle mocne elementy inscenizacji Radka Stępnia. Ich energia wytracana jest jednak bardzo szybko – nie wybrzmiewa w pełni, zastępowana przez reanimowane wątki obyczajowe. Ani jedna, ani druga sfera nie jest zaznaczona dostatecznie wyraziście. Odmienne konflikty, rozgrywające się na liniach matka-syn, twórca-materia czy jednostka-wspólnota, są zaledwie migawkowo wskazane, nie doczekując się rozwiązania.

„Matka” Witkacego jest przecież farsą, jawną kpiną z mieszczańskiego teatru Strindberga i Ibsena, a także (może nawet: przede wszystkim) sztuką przełamującą założenia Czystej Formy i absurdu, co momentami jest po prostu zabawne (podtytuł dramatu Witkacego to „Niesmaczna sztuka w dwóch aktach z epilogiem”). Tymczasem Stępień zdecydował się poprowadzić swój spektakl bardzo serio, dociskając konwencję dramatu psychologicznego z welurem w tle. Treff (Dawid Ptak) i De Posk (Jan Romanowski) dwoją się i troją, próbując komizmem rozładować nieznośną powagę scen w mieszkaniu Węgorzewskich. Bez powodzenia – wypadają sztucznie i kabaretowo (w złym tego słowa znaczeniu).

Struktura spektaklu Stępnia jest sztywna i upozowana. Gra się tu szeroko, zamaszystym gestem kończącym się w wystudiowanej pozie. Zakładam, że to wynik koncepcji reżyserskiej, nie zaś intuicji aktorów, ponieważ ci, kiedy tylko mogą, próbują rozszczelniać zaduch scenicznej konstrukcji. Szkoda zupełnie niewykorzystanego potencjału Doroty (Marta Herman), która po zdawkowym podaniu kilku swoich (zbędnych niestety dla rozwoju akcji tej „Matki”) kwestii zastyga w malarskich pozach z nogami na którymś z mebli i z lufką w dłoni. A przecież postać służącej wprowadza do dramatu sferę konfliktu klasowego i specyfikę społecznych dysfunkcji, o których monologuje Leon. Stępień zupełnie to jednak pomija, nie wykorzystując szansy na ubogacenie i skomplikowanie relacji pomiędzy matką a synem. Pozwalając dramaturgowi Konradowi Hetelowi na pozbawienie Doroty kilku istotnych kwestii, zrezygnował z ważnej przeciwwagi dla narkotycznych dialogów „Aktu trzeciego epilogowatego”.

Szkoda mi energii, która pojawiła się na scenie po wykonaniu kokainistycznego tańca zjaw-mar w chińskich maskach i nie została spożytkowana. Skumulowane napięcie ulotniło się w chwili zalegnięcia wszystkich postaci w kątach scenografii oraz pod ekranami wyświetlającymi świetne wizualizacje Natana Berkowicza. Twórcy „Matki” zaproponowali zestawienia wytwarzające swoistą „poetykę styku”: styku szyderstwa z patosem (koszulka z logo Coca-Coli dla Zosi, wykrochmalony kołnierz i pantofle dla Doroty), styku realizmu z abstrakcją oraz – najbardziej w mojej ocenie nieuzasadnionego – styku perspektyw czasowych. Rozumiem przesłanki prowadzące do zmiany wymowy całości przedstawienia poprzez autorskie uzupełnienie dramatycznych zakończeń. Trudno mi jednak znaleźć wytłumaczenie dla osadzenia ostatniej sceny w konwencji jawnie współczesnej, napisanej młodzieżowym językiem i ubranej we współczesne kostiumy. Zaszkodziła ona całemu spektaklowi, infantylizując jego przekaz. Domyślam się, że miała stanowić uniwersalizującą puentę, doprowadziła jednak do zaprzepaszczenia wszystkich znaczeń i tropów otwartych przed widzem w scenach wcześniejszych.

Teraz czas wspomnieć o tym, co może (i powinno, ale autorytarne tony za bardzo są ostatnio w modzie, aby się tak bezczelnie rozsiadać także w tym tekście) się widzowi w „Matce” Stępnia podobać. To spektakl, w którym gra bardzo sprawna, świetnie dobrana obsada. Z przyjemnością oglądałam Plejtusa (Waldemar Szczepaniak) w drobnych ale sprawnych dialogach; którego niestety usadzono w kącie na większą część aktu drugiego. Karę odsiaduje także dyrektor teatru Cielęciewicz (Aleksander Machalica), którego postać została ograniczona do jednej sceny granej w duchu komedii pomyłek (nieznośne podnoszenie i opuszczanie okularów). Świetnie radzi sobie Edyta Łukaszewska. W epizodycznej roli Lucyny Beer – bogatej matrony utrzymującej Leona – udało się jej przełamać monotonię wcześniejszych dialogów i dodać całemu drugiemu aktowi żwawszego tempa. Na słowo uznania zasłużył także Jan Romanowski, który jako jedyny aktor w obsadzie próbuje wychwycić i ożywić wątki humorystyczne oraz estetykę absurdu. Romanowski broni się jak tylko może przed nadmiarem powagi, która dominuje w tej realizacji i chociaż jego wysiłek nie zawsze trafia w specyfikę napięć pomiędzy bohaterami inscenizacji, to scena, w której wciela się w postać ojca-wisielca, ewidentnie „zadziałała” na widownię. I proszę mi wierzyć, nie śmiały się filisterskie tłumy, ale ta garstka, która postanowiła zasiąść w teatralnych fotelach z maseczkami na twarzach i cierpliwie czekała, aż ktoś wykorzysta prześmiewczy potencjał wpisany przez Witkacego w opowieść „Matki”. Jaśniejszym punktem inscenizacji Stępnia jest także rola Zosi Plejtus (Malina Goehs) wprowadzająca w sceniczny zaduch sporo świeżości i naturalności. Goehs obdarzona jest takim rodzajem aktorskiej intuicji, który pozwala jej pojedynczymi kwestiami, nienachalnie zmienić klimat dialogu, przydając mu lekkości. Spory problem mam za to z rolą Leona, w którego wcielił się Mariusz Zaniewski. Zgodzą się ze mną zapewne stali bywalcy Teatru Nowego – Zaniewski to znakomity aktor o wybitnym warsztacie i ujmującej scenicznej wrażliwości. Jednak kreowany przez niego Leon jest irytująco jednowymiarowy – brakuje mu pęknięć i przełamań konwencji. Przecież to postać doszczętnie skompromitowana i obśmiana, która kryje potencjał wieloznaczności. Tymczasem Stępień zdecydował się poprowadzić Leona bardzo… zadaniowo. Tak jakby Zaniewski miał po prostu odhaczać poszczególne kulminacyjne punkty scen, niemal mechanicznie popychając akcję.

Najnowszą premierę Teatru Nowego warto jednak zobaczyć dla Antoniny Choroszy w roli Janiny. Zdaję sobie sprawę, że nie wszyscy cenią specyfikę scenicznej ekspresji aktorki (która również mnie wielokrotnie sprawiała problem). Tym razem jednak Choroszy mnie oczarowała. Rola matki, z całym jej bogactwem, rozmachem i – należy nazwać to po imieniu – przesadą, zdaje się napisana właśnie dla niej. Monolog otwierający drugi akt, w którym Janina ostatecznie traci wzrok, może stać się dla wielu widzów wystarczającym zadośćuczynieniem wcześniejszych potknięć inscenizacyjnych. Wynagrodziły je też zajmujące animacje Natana Berkowicza, w których kontury powoli się rozmywają, a kształty deseni na ścianach ulegają zmianom, kiedy Janina powoli odchodzi ze świata.

Na koniec pytanie graniczne: po co został zrobiony ten spektakl? Dla poszerzenia refleksji o katastroficznym lęku i potencjale jego wyrażalności poprzez sztukę? Może trochę, ale wybrzmiewa to bardziej w tekście dramatu niż na scenie. Dla sportretowania sieci toksycznych, a przecież niezbywalnych rodzinnych połączeń i ich znaczenia w procesie kształtowania się jednostkowej tożsamości? Może trochę, ale to nadal bardziej widzowska intuicja niż poparta sceniczną realizacją koncepcja. Może powstał w celu poszukiwania znaczeń i zabawy formą podczas mierzenia się z Witkiewiczowskim wyzwaniem? Problem polega na tym, że wszystkie „być może po…” padają spoza sceny. Bo i w teorii wszystko powinno działać. Zabrakło jedynie pomysłu, który pozwoliłby znaleźć uzasadnienie dla całego przedsięwzięcia.

 

Stanisław Ignacy Witkiewicz, „Matka”
reżyseria: Radek Stępień
scenografia: Paweł Paciorek
muzyka: Michał Górczyński
dramaturgia: Konrad Hetel
kostiumy: Aleksandra Harasimowicz
światła: Aleksandr Prowaliński
wideo: Natan Berkowicz
ruch sceniczny: Kinga Bobkowska
Teatr Nowy im. Tadeusza Łomnickiego w Poznaniu
premiera: 11.09.2020

fot. Monika Stolarska | źródło: teatrnowy.pl