Brytyjscy post punkowcy ponownie w natarciu. Nowy album, po prawie 35 latach, to nie lada gratka, ale i zaskoczenie, wynikające z faktu, że nagrawszy tylko dwa albumy („Y” w 1979 roku i „For How Much Longer Do We Tolerate Muss Murder” rok później) zespół rozpadł się raptem po 4 latach swego istnienia, w międzyczasie zyskawszy spore grono oddanych fanów i krytyków. Czy „Citizen Zombie” to comeback po latach do panteonu dinozaurów nowej fali i punka przełomu lat 70. i 80.?
Dobiegający prawie sześćdziesiątki członkowie kwartetu z Bristolu w 2010 roku powrócili do działalności koncertowej: przedsmakiem nowego albumu – także dla mieszkańców naszego kraju – mógł być występ na Off Festival w 2013 roku, podczas którego Mark Stewart i brygada pokazali, że muzyczna hibernacja przez lata zakonserwowała nie tylko siłę i witalność dawnych punkowców, ale również ciągle nonkonformistyczny przekaz. To był jeden z lepszych koncertów festiwalu, a obecnie – już po odsłuchu „Citizen Zombie” – mogę stwierdzić, że studyjne nagrania również trzymają poziom.
Nowy album, który ukazał się 23 lutego, nagrany został w oryginalnym składzie, we współpracy z Paulem Epworthem jako producentem, odpowiedzialnym za sukces między innymi Adele, Bloc Party czy Rapture. Smaczku dodaje jeszcze, wyreżyserowany przez Asię Argento, córkę legendarnego mistrza włoskiego horroru Dario, teledysk do „Mad Truth”, który promuje album. Ponadto data wydania „Citizen Zombie” zbiegła się z pojawieniem się na rynku polskim książki Simona Reynoldsa pod tytułem „Podrzyj, wyrzuć, zacznij jeszcze raz”, w której autor rozbiera na czynniki pierwsze ruch kulturowy, jakim był, szeroko rozumiany, post punk.
Słucham nowego Pop Group, czytając książkę. Reynolds szeroko kreśli obraz swoistej rewolucji, jaka dokonała się w Wielkiej Brytanii w końcówce lat 70.: z obecnej perspektywy zapamiętana została jako apogeum punk rocka, ruchu, który stał w zdecydowanej kontrze do ówczesnego establishmentu i polityki Margaret Thatcher, w okresie, kiedy rosły bezrobocie i inflacja. Kontekst tych lat tworzyła także obecność mieszanki kulturowej (gł. z Indii i Jamajki), która na dobre zadomowiła się i odcisnęła swe piętno w ówczesnej muzyce. Lata 70. i 80. na Wyspach to rozkwit nie tylko punka, który był odpowiedzią białych środowisk na mieszczański posthippisowski idealizm swych rodziców, ale także rozwój gatunków takich jak reggae i ska, a także funka, mającego swe korzenie w brzmieniu soul lat 60. i rytmicznej psychodelii, czy dubu, będącego swoistym eksperymentem estetycznym muzyków reggae (i rastafarian). Krajobraz Wielkiej Brytanii przełomu tych dwóch dekad to także, z jednej strony, popularność muzyki elektronicznej z disco i synth-popem oraz new romantic na czele, a z drugiej – jakże biegunowo odmiennej – zimnej fali i gothic rocka. Wszystkie te gatunki mielił swoisty kombajn, który mieszał style: punkowców z Buzzcocks, The Fall czy Gang of Four, poubieranych w czarno-białą szachownicę rudeboy’ów ze Specials i Madness, łączących garażowe brzmienie gitar z dubem The Clash czy Little Annie, na zespołach klasycznego reggae i całej kulturze sound-systemów kończąc. Z tej szerokiej gamy Reynolds zestawia Pop Group z The Slits i jest to porównanie słuszne – oba zespoły połączy nie tylko mieszanie brzmień garażowych gitar z jamajskim brzmieniem, ale choćby projekt New Age Steppers, w którym spotkali się później Ari Up i Mark Stewart.
To właśnie przywołany na początku punk był kluczowy dla powstania Pop Group. Jak po latach w wywiadach wspomina Stewart, to jeden z koncertów Sex Pistols w Bristolu ukierunkował działania grupy. Kolejnym czynnikiem była specyfika rodzinnego miasta muzyków z Pop Group – to właśnie w tej nadmorskiej miejscowości w latach 80. popularność zyskał hip-hop ze Stanów Zjednoczonych. Wild Bunch, sound-systemowy kolektyw znany później z tego, że w swych szeregach zrzeszał członków Massive Attack, ściągał kasety z undergroundowym rapem z USA, granym następnie w najważniejszych bristolskich klubach.
Kiedy zawiązał się Pop Group, muzycy mieli już przygotowany grunt: wzięli brud punkowców, dub i reggae od rastafarian, funk od czarnych. Tym, co wyróżniało zespół na scenie post punkowej, było także nasycenie muzyki free-jazzem (głównie na debiutanckim „Y”). Mieszankę tę artyści okrasili wyjątkowym przesłaniem, zawartym w lirykach: stricte antykapitalistyczny przekaz przedstawiał obraz bankierów-pijawek, żerujących na społeczeństwie oraz jego zdobyczach. Wszystko to spowite poczuciem paranoi i przekonaniem, że światem rządzą nowoczesne technologie w rękach wojska i rządu, które w zaciszu swych gabinetów szykują system doskonały, kontrolujący każdy krok człowieka. Czas Armagedonu nadciąga.
Na najnowszej płycie grupa z Bristolu udowadnia, że wciąż wkurza ich ten system. „Citizen Zombie” to ciągle stary, dobry Pop Group. W kolejnej inkarnacji próżno doszukiwać się estetycznych rewolucji – z głośników wylewa się więc mikstura zmieszana z ciężkiego dubu i funku, nowofalowych gitar, przyprawiona masą elektroniki i przesterowanych wokaliz. Nad całym albumem unosi się ciągle duch apokalipsy, którą podkreślają neurasteniczne teksty. Owo wrażenie potęgują także melancholijne partie pianina w otwierającym, tytułowym utworze oraz zamykającym album „Echelon”. Dalej jest już zgodnie z tradycją: funkująca gitara i falset Stewarta w „Mad Truth”. Album rozkręca się z utworu na utwór, by swe apogeum osiągnąć przy „Immaculate Deception” oraz w następującej po nim „S.O.P.H.I.A.”. Superfunkowy bas zamienia tę piosenkę w prawdziwy parkietowy hit. Najbardziej w pamięć wbija się jednak post-Suicide’owy „Nations”, którego brzmienie żywcem przypomina minimal-synth’owe brzmienie lat 80. Leniwa, rozjechana gitara á la Wipers jest tu tłem dla monologu wokalisty. Przed wyjęciem krążka z odtwarzacza warto zawiesić jeszcze ucho na „Age of Miracles”, jednak to zamykający album „Echelon” wprowadza słuchacza w nastrój totalnej bezradności i beznadziei, podkreślony smutnymi partiami klawiszy i lamentem wokalisty.
Chwali się, że Pop Group nie poszli na łatwiznę i nagrali album-wehikuł czasu, który pozwolił grupie bezboleśnie przeskoczyć z lat 80. do współczesności. Z drugiej strony, nie usłyszałem na „Citizen Zombie” niczego, czego nie znałbym z wcześniejszych dokonań grupy lub choćby twórczości samego Marka Stewarta, którego solowe produkcję bardzo chwalę i polecam uwadze czytelnika. Nie jest to album zły, jednak nie powoduje on szybszego bicia serca. Za to zdecydowanie warte uwagi są koncerty grupy, gdyż jest to ekstraklasa sama w sobie.
Pop Group „Citizen Zombie”,
Freak R Us
2015