Steven Spielberg sięgnął „Lincolnem” po gatunek biografii, zazwyczaj pogardzany przez krytyków, lecz uwielbiany przez widownię. Jego portret ulubionego polityka Amerykanów ma wszystkie wady i zalety narodowego mitu. To pełna rozmachu, patriotycznych uniesień i społecznych poruszeń serca opowieść o tym, jak Pan Prezydent walczył o wolność czarnych Amerykanów. Wielką historię, politykę i moralne powinności równoważy intymność życia prywatnego Lincolna. W tle brzmią fałszywie ostatnie akordy wojny secesyjnej, uzupełnione scenami równie odpychającymi, co brutalnymi i widowiskowymi. Łatwo rozpoznać w nich autora „Szeregowca Ryana”. Na szczęście, brakuje wampirów.
Spielberg, świadom pamięci swych rodaków, którzy od dziecka i od początku edukacji poznają ważniejsze fakty z życia swego bohaterskiego prezydenta i śledzą jego losy na srebrnym ekranie, począwszy od kina niemego, unika reprodukcji wielokrotnie „zekranizowanych” faktów historycznych i biograficznej wylewności. Losy Lincolna rozpoczynają się więc in medias res: gdy jego bohater to zmęczony wieloletnim konfliktem „starzec”, a zwycięstwo w wojnie z konfederatami jest tylko kwestią czasu. Paradoksalnie, sukcesy militarne prezydent ocenia negatywnie – kończąc konflikt, odsuwają one zarazem możliwość pozytywnego przegłosowania w kongresie ustawy o wyzwoleniu niewolników, jego ukochanego dziecka. Lincoln musi zatem, grając nieczysto, wykorzystać ostatnie dni. Póki trwa wojna, a czarni żołnierze są potrzebni, istnieje dla prezydenta nadzieja, że zapisze się w historii USA tak, jak tego by sobie życzył.
Spielberg poruszając ponownie kwestię niewolnictwa, powraca do poetyki „Amistadu”, w którym główni bohaterowie, prawnicy, przez sporą część czasu ekranowego wygłaszali kwieciste mowy, walcząc słowem o ocalenie grupki czarnoskórych przed szubienicą. Z dużą stratą dla filmu, reżyserowi nie udało się wtedy nakłonić do występu Denzela Washingtona (ten, co zrozumiałe, nie chciał „wdziać kajdan”). Problemy obsadowe są również bolączką „Lincolna” – świata białych na czele z Danielem Day-Lewisem nie równoważą złożone postacie grane przez czarnych aktorów. Spielberg nie potrafi wydobyć ich głosu z cienia. Pomimo tego, że otwiera swój film rozmową ciemnoskórych żołnierzy – wyzwolonych niewolników z prezydentem, a co jakiś czas pojawiają się ciekawe postacie żeńskie (służąca prezydentowej pary, kochanka jednego z prawników Lincolna), Afroamerykanie są w „Lincolnie” pozbawieni psychologiczną głębi i charyzmy. Czując te spore braki, można w czasie seansu zatęsknić za „Chwałą”, opowiadającą o losach czarnego regimentu piechoty, w której Denzel Washington i Morgan Freeman intrygującymi kreacjami aktorskimi doskonale wyrównali laurkowe zapędy Edwarda Zwicka.
W „Lincolnie” ciężar odpowiedzialności spadł z łoskotem na odtwórcę roli prezydenta, któremu udało się jednak utrzymać wysoki poziom, wyznaczony przez Henry’ego Fondę w filmie Johna Forda „Młodość Lincolna” z 1939 roku. Podobnie jak jego poprzednik, Day-Lewis stara się uniknąć patosu i skupić się na oddaniu złożonego charakteru swej postaci. Dzięki jego staraniom nawet najgorsze kwestie ze scenariusza brzmią o wiele lepiej, nawet gdy towarzyszą im potoki frazesów postaci drugoplanowych, nagryzmolone przez Tony’ego Kushnera („Monachium”). Słynne dykteryjki Lincolna aktor wypowiada z dużą dozą swobody, która ogrzewa świat idealnych zdjęć Janusza Kamińskiego, kontrapunktując perfekcyjną inscenizację ciepłem bohatera, z uroczym zawstydzeniem starającego się ukryć przed własnym mitem. Lincoln Spielberga opowiadając z rozbawieniem o początkach elekcji, gdy amerykańska arystokracja polityczna żywiła wobec niego – prostego prawnika– pogardę, równocześnie precyzyjnie montuje zaplecze dla przegłosowania swojego projektu w kongresie. Przypomina ponadto widowni o dwóch obliczach bohatera z „Młodości Lincolna”, postaci o szlachetnej prostocie, która jest skłonna do lirycznych wzruszeń, odważnych gestów czynionych bez lęku o śmieszność, lecz potrafi także wykazać się wirtuozerią jako prawnik przeprowadzający do ostatniej chwili w ukryciu swoją złożoną grę, by porazić w finale wszystkich tych, którzy wieszczyli mu przegraną w procesie. „Lincoln” powtarza ten amerykański mit – prostego człowieka, który znikąd wędruje na szczyt władzy, kierując się po drodze wrodzonym talentem i instynktem walki. Dzięki pochodzeniu nie zapomina o losie biednych i wzgardzonych – ci zawsze mogą liczyć na salomonową mądrość Abrahama.
Trud legislacyjny, prywatny wizerunek męża stanu, dręczonego konfliktem z żoną i starszym synem stają się w „Lincolnie”, wbrew presji wielkiej historii, tematami wiodącymi. Zamiast ponownie dręczyć widownię tym, co ta musiała już obejrzeć, Spielberg wchodzi za kulisy i z tej perspektywy obserwuje XIX-wieczną Amerykę, dręczoną wojną domową, której pozostaje wierny do końca. Szczególnie oryginalne jest ukazanie zamachu na prezydenta. David W. Griffith w „Narodzinach narodu” oferował teatralność godną groteskowej rekonstrukcji śmierci rewolwerowca z „Zabójstwa Jesse’ego Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda” Andrew Dominika. Gdy Griffith ponownie odtwarzał tę scenę w swoim jedynym dźwiękowym filmie, „Abrahamie Lincolnie”, robił to już subtelniej – w stylu, który bardziej odpowiadałby widowni Spielberga. Autor „Szczęk” stara się jednak uniknąć kolejnej, jeszcze lepszej rekonstrukcji, decydując się na subiektywny punkt widzenia. Przemilczenia i „opuszczone sceny” powodują, że biopic Spielberga nawet dla historyków może się okazać interesujący przez skłonność twórcy do eksponowania epizodów i mniej znanych detali. Równie zaskoczony może być każdy, kto spodziewa się bezustannego ziewania po ponad dwugodzinnej biografii męża stanu, skupiającej się na zawiłej rozgrywce legislacyjnej.
Ograniczanie, zawężanie i zmiany perspektywy w obrazie powodują, że „Lincoln” jest tak samo osobliwym i oryginalnym spojrzeniem na historię powszechną jak „Monachium”. Ta decyzja jest być może w równej mierze efektem świadomości bogatej tradycji kinematograficznych portretów amerykańskiego prezydenta, co wyzwaniem, które rzuciła swobodna wariacja na temat losów Lincolna w horrorze „Abraham Lincoln: Łowca wampirów”. Dążenia Spielberga i Daniela Day-Lewisa do tego, by uciec od podręcznikowej sztampy, nasycić doskonałość inscenizacji niezdarnością człowieka, a pełne patosu słowa zderzyć z tym, co prywatne i jednostkowe, powodują, że „Lincoln” to dojrzały film biograficzny i oryginalne dzieło.
„Lincoln”
reż. Steven Spielberg
premiera: 1.02.2013