Urszula Putyńska: „Świat ciemnieje” napisała Pani we wstępie do zbioru felietonów „Mistyka i mistyfikacje”. W ostrych słowach punktuje Pani tytułowe mistyfikacje rzeczywistości, niejednokrotnie bezpośrednio związane z aktualną sytuacją polityczną w kraju. To odpowiedź na rozczarowanie światem?
Anna Sobolewska: Wiele tekstów, które znalazły się w książce, pierwotnie publikowałam w czasopiśmie „Charaktery”; jednak większość z pierwszego rozdziału „Hotel Polonia” powstała później, właściwie gdy już przestałam pisać do tego pisma. Nie tylko zdecydowałam się włączyć nowe felietony do książki, ale też zaostrzyć wtórnie wymowę kilku napisanych wcześniej – szczególnie z rozdziału „Głos niepoprawny politycznie”.
„Charaktery” nie mogły publikować tekstów politycznie zaangażowanych, w których bez trudu dałby się rozpoznać głos autorki czy autora, a ja, obserwując zmiany zachodzące w Polsce, poczułam potrzebę osobistej, bezpośredniej i krytycznej reakcji. U jej źródeł jest oczywiście rozczarowanie – i nie myślę tu tylko o sytuacji w kraju, cały świat zmierza w stronę populizmu, autorytaryzmu, lekceważenia demokracji, wrogości wobec jednostkowego bytu. Wartości leżące u podstaw klasycznej filozofii czy psychologii społecznej niszczone są dziś z premedytacją.
Pewne niepokojące zjawiska nasiliły się do tego stopnia, że – będąc dawniej marginesem – stały się nagle mainstreamem: dominującą, a przy tym niebezpieczną i niszczącą formą percepcji świata jako spisku wrogich sił. Okazało się więc, że niektóre z publikowanych już tekstów, w których wyrażałam swój niepokój czy niezgodę wobec otaczającej nas rzeczywistości, zyskały dzisiaj na aktualności. Niestety.
Opisuje Pani jednak także tę jaśniejszą i mniej oczywistą stronę rzeczywistości – podróże duchowe, sny, niezwykłe zdarzenia nazywane przez Panią „cudami powszednimi” – tam dominuje łagodniejszy ton, inny język.
Przez wiele lat moje felietony ukazywały się pod wspólnym tytułem „Mapy duchowe”. I tak je rozumiałam – jako przestrzeń do opisu doświadczeń wewnętrznych: kontemplacji, przeczuć, jungowskiej symultaniczności, zjawisk, które uchylają się od jednoznacznego, racjonalnego wyjaśnienia, jak choćby déjà vu czy prekognicja.
Znalezienie formy dla opisu tego typu przeżyć również nie było łatwe, dążyłam do języka przezroczystego, który nie osuwałby się w ton egocentryczny. Ale właśnie ten język – związany z dawną rzeczywistością dającą poczucie bezpieczeństwa – okazał się niewystarczający do opisu świata, który obserwujemy dzisiaj. Rzeczywistość nie pozwala cieszyć się tym dawnym wymiarem doświadczeń wewnętrznych, pewnego rodzaju luksusem życia na uboczu, w duchowym odosobnieniu.
Moje poszukiwania ścieżki duchowej zaczęły się wraz z okresem kontrkultury, w latach 70. – i przez te wszystkie lata, nawet w bardzo trudnych czasach, udało się tę wewnętrzną ciszę zachować. Aż wreszcie przyszły czasy najgorsze: fundamentalizm religijny i polityczny, zagrożenie demokracji, łamanie praw człowieka, a zwłaszcza praw kobiet. Trudno rozmawiać o wyborze ścieżki medytacyjnej, gdy ograniczana jest wolność w najbardziej podstawowym wymiarze.
Z tej perspektywy śmieszne wydają się dawne przepowiednie filozofów i teologów: Francis Fukuyama, zapowiadając koniec historii, prorokował, że narody i państwa będą dążyć do demokracji liberalnej; równocześnie (w atmosferze decyzji Soboru Watykańskiego II) występujący z pozycji religijnej teolog Karl Rahner i ojciec Jan Andrzej Kłoczowski, a także André Malraux – z perspektywy świeckiej – twierdzili, że wiek XXI będzie wiekiem mistyki. Przepowiednie nie sprawdziły się w sposób dramatyczny, świat poszedł w zupełnie innym kierunku.
W dzisiejszych systemach religijnych nie ma miejsca na mistykę, jednak – choć nigdy nie wierzyłam, że mistyka może uratować świat – nurt kontemplacyjny będzie obecny nawet w najciemniejszych czasach. A prywatnie mogę mieć tylko nadzieję, że wraz z powrotem do doświadczeń wewnętrznych wróci klimat indywidualnych poszukiwań duchowych i wieloreligijności.
Praktyka medytacji, doświadczenie ciszy wewnętrznej nie odejmują ciężaru sprawom, nawet jeśli dotkliwym, to jednak bieżącym?
Zaciemnienie świata i związane z tym rozczarowanie nie dotyczą tylko spraw politycznych – zawsze może dojść do sytuacji, gdy władzę przejmuje grupa antydemokratyczna. Szczególnie bolesna była dla mnie również świadomość, że doświadczenia wewnętrzne nie chronią przed tym złem atakującym z zewnątrz.
Okazało się, że kraje, które traktowaliśmy niemal jak zrealizowane utopie, wieloreligijne Indie czy buddyjska Birma – dzisiaj Mjanma – także zmierzają w stronę odwrotu od demokracji. Na co dzień dochodzi tam do zjawisk dobrze nam znanych: łamania konstytucji, posługiwania się obcym jako szkodnikiem i wrogiem. Ani w płaszczyźnie społecznej, ani na poziomie indywidualnym nie znajduję więc tego, w co wierzyłam w czasach kontrkultury.
Nie sposób dziś wierzyć, że doświadczenie jedności, medytacji, ciszy czy – co bardzo ważne – wieloreligijności, rozumianej jako otwarcie na inne religie, ma moc zmiany paradygmatu kultury i porządku społecznego. Paradygmatu, w ramach którego obowiązuje realna dowolność wyznania, a porządek społeczny nie uznaje żadnego z wierzeń za „Najwyższą Prawdę” i sacrum. W tej chwili byłabym nawet skłonna wyznać, że jedynym sacrum stały się dla mnie prawa człowieka i obywatela.
Rozczarowanie dotyczy też samych szkół i ścieżek medytacyjnych. I tutaj nie widzę dzisiaj powszechnej w latach 70. bezinteresowności: w znacznej większości szkoły i kursy zostały skomercjalizowane, celem nadrzędnym, a niejednokrotnie jedynym, jest korzyść materialna nauczyciela. Niełatwo znaleźć grupę, która – w najlepszym razie – nie byłaby wolna od konformizmu, a w najgorszym – od popierania autorytarnej władzy. Niepokoi mnie również, że wiele osób medytujących dziwnie łączy doświadczenie medytacji z ksenofobiczną postawą i sprzyjaniem polityce wykluczenia oraz wiarą w fantastyczne teorie.
Opisując swoje doświadczenia z okresu kwarantanny w tekście „Z dziennika czasu zarazy. Początek”, wspomina Pani, że zyskujące na popularności w ostatnich miesiącach teorie spiskowe związane z epidemią docierały właśnie od osób praktykujących medytację.
Wstąpienie na jakąkolwiek ścieżkę duchową nie daje, niestety, gwarancji mądrości, okazuje się natomiast, że może doskonale współistnieć z zabobonem najgorszego rodzaju [śmiech]. Antysystemowość sprzyja czasem oddalaniu się od racjonalności.
Samo wkroczenie na określoną ścieżkę duchową wcale nie jest jednoznaczne z przekształceniem osobowości: osoba narcystyczna czy złośliwa, niezależnie od stażu praktykowania medytacji, taką osobą może pozostać. Chociaż miałam okazję być świadkiem pozytywnych zmian będących konsekwencją praktyk medytacyjnych, nie wierzę dziś w możliwość łatwej ścieżki samorozwoju.
Temat współczesnego zabobonu pojawia się także w książce, poświęca mu Pani miejsce w felietonie „Kult demonów”, w którym określa Pani siebie jako osobę „obecną w sposób letni w trzech religiach naraz”.
Ta deklaracja miała charakter nieco żartobliwy, związany z nieufnością wobec żarliwości religijnej wszelkiego rodzaju. Moje doświadczenie religijne nie jest synkretyzmem, nie polega na wygodnym łączeniu atrakcyjnych elementów filozofii i praktyk różnych grup. Zależy mi na tym, by – po wyborze własnej ścieżki medytacyjnej – zachować otwartość na doświadczenie ciszy, którą odnaleźć można przecież w wielu miejscach: w meczecie w Stambule, w warszawskiej synagodze… Od wielu lat praktykuję jedną formę medytacyjnej jogi, ale nie widzę przeszkód, by medytować z buddystami, bardzo dobrze wspominam też chrześcijańskie sesje medytacyjne w Lubiniu, na które jeździłam z mężem Tadeuszem i córką Cecylią.
Warto korzystać z duchowej gościny różnych religii, bo właśnie na tych stykach, w dialogu, można odnaleźć źródło wewnętrznego bogactwa. Bliskie jest mi myślenie Gianniego Vattima czy księdza Wacława Hryniewicza, dla których sacrum objawia się na przecięciu, na skrzyżowaniu ścieżek, a nie w ortodoksyjnym zamknięciu, podobnym do duchowego lockdownu.
W podróżach duchowych doświadczamy głębi własnej medytacji czy własnej religii, co przecież równie dobrze może prowadzić do odejścia od jogi w stronę chrześcijaństwa. Ważne, by za tymi wyborami stały właśnie wewnętrzna cisza i otwartość. Gdybym dzisiaj, po długim czasie poszukiwań i wieloletnim praktykowaniu medytacji, miała określić, co jest mi najbliższe, byłaby to jednak idea panteizmu – obecna zarówno w filozofii europejskiej, jak i w filozofii Dalekiego Wschodu.
Bo zakłada otwartość, chroniąc przed „duchowym lockdownem”?
Tak, ale – co jeszcze istotniejsze – panteizm łączy się z racjonalizmem. Racjonalizm nieobcy jest zresztą klasycznej jodze indyjskiej, tutaj wiąże się również z intuicją – inaczej niż w kulturze europejskiej, w której zakorzenił się twardy podział na rozum („mędrca szkiełko i oko”) i serce (intuicję i emocje).
Pojęcie intuicji, w Europie tak silnie przeciwstawiane rozumowemu doświadczeniu, w klasycznej jodze Patandźialego jest błyskiem światła, które rozdziera zasłonę mai, rozświetlając umysł. Doświadczenie mistyczne jest więc pójściem nieco dalej, niż prowadzi nas racjonalne myślenie, nie jest to krok w przeciwną stronę, lecz ruch do wnętrza.
To samo odnajduję właśnie w idei panteizmu, która – co warto podkreślić – ma również rodzime korzenie: postawa panteistyczna, wywodząca się między innymi z filozofii Edwarda Abramowskiego, była niezwykle popularna w Polsce lat 30. XX wieku. Nazwałabym ją świecką – nieortodoksyjną i niekatolicką – religią wielu przedstawicieli ówczesnego środowiska intelektualnego. Panteistyczna perspektywa percepcji świata daje o sobie znać w powieściach, traktatach, pamiętnikach wielu polskich pisarek i pisarzy.
Wspomniałabym tu „Choucas: Powieść internacjonalną” Zofii Nałkowskiej, w której opisuje uczucie duchowej jedności z jaskółkami, a także książki dla dzieci Janusza Korczaka – współodczuwanie Maciusia tak z dobrem, jak i ze złem w „Królu Maciusiu na wyspie bezludnej”, w „Kajtusiu czarodzieju” jest to droga wtajemniczenia bohatera od magii do mistyki poprzez wcielenia w pieska, w drzewo, odwiedzanie więzień. Tego rodzaju duchowość widzę też w „Pamiętniku”, w którym Korczak jest pełen empatii wobec niemieckiego wartownika.
W „Dziennikach i wspomnieniach” Anny Iwaszkiewicz również znajduję opis przeżyć, które można by skojarzyć z myśleniem panteistycznym, z kolei Jarosław Iwaszkiewicz doświadczeniem mistycznej jedności ze światem obdarza swoich bohaterów. Ostatnim przykładem niech będzie „Wieczna przemienność”, zbiór filozoficznych aforyzmów Jerzego Kuncewicza – prawdziwego panteisty.
A może ta niedoceniona polska tradycja filozoficzna mogłaby stać się inspiracją dla duchowych poszukiwań młodych ludzi?
Według tego samego klucza czytać można obecne w Pani tekstach dowartościowanie codziennych doświadczeń, dostrzeganie znaków w drobnych zdarzeniach, nawet dla krytycznych refleksji związanych z bieżącą polityką punktem wyjścia niejednokrotnie stają się sny. To uważność wypracowana na drodze medytacji?
Medytacja to ścieżka, która prowadzi do doświadczeń wewnętrznych w sposób zdyscyplinowany i systematyczny. Dzisiaj modne jest raczej poszukiwanie nagłych przebudzeń, spontanicznego otwarcia umysłu. Związane z praktyką mojej ścieżki jest studiowanie tekstów klasycznej jogi indyjskiej i poezji mistycznej, a więc sięganie do korzeni, poznawanie tradycji.
Medytację określiłabym jako przekroczenie strumienia świadomości, doświadczenie, które daje dostęp do głębszej, ukrytej warstwy rzeczywistości, niemożliwej do zdefiniowania za pomocą codziennego aparatu myślowego.
Ta podszewka rzeczywistości ujawnia nam się w subtelnych znakach: jako zjawisko déjà vu, symultaniczności czy doświadczenie ciszy wewnętrznej w najmniej oczekiwanych, a nawet tragicznych momentach. Jest to dla mnie ważniejszy argument za istnieniem niewidzialnego świata niż głosy autorytetów, wielkie dzieła, święte księgi.
Ważne, by nie zmarnować tych doświadczeń na spełnianie egocentrycznych potrzeb – przekonanie, że posiadam wyjątkową intuicję i mądrość, bo Bóg wybrał mnie do roli tłumacza wysyłanych na ziemię znaków. Zamiast wzmacniać ego przy pomocy niezwykłych przeżyć, warto po prostu wpisać je w naturalny bieg życia i patrząc na świat, dostrzegać również jego mniej oczywistą formę. O tych dwóch aspektach rzeczywistości pięknie mówił Jego Świątobliwość XIV Dalajlama, twierdząc, że tworzą ją świat materialny i rzeczywistość ostateczna, czyli pustka.
Tej dwupoziomowości szuka Pani również w sztuce, uznając, że sama historia nie wystarczy – musi być „wyposażona” w wymiar paraboliczny.
Tak, analogię do tego typu doświadczeń odnajduję na przykład w kinie dokumentalnym – nie trzeba szukać daleko, wystarczy sięgnąć po twórczość autorów Polskiej Szkoły Dokumentu. Dwuaspektowość, o której mówimy jest w tych filmach bardzo czytelna: nad rzeczywistością przedstawioną zawsze nadbudowuje się warstwa symboliczna.
Natychmiastowym skojarzeniem jest tu „Rodzina człowiecza” Władysława Ślesickiego – film, który patronuje jednemu z rozdziałów Pani książki.
Ten katalog można od razu poszerzyć, wymieniając choćby „Siostry” czy „Taką historię” Pawła Łozińskiego, dzieła Marcela Łozińskiego – modelowym przykładem byłby tu dla mnie dokument „Poste restante”, w którym „dzieje” niedoręczalnych listów stanowią metaforyczne przedstawienie ludzkiego losu. Nawet w filmografii Kazimierza Karabasza, który tak bardzo uciekał od metafor, znajdziemy tytuł „Portret w kropli” – i już mamy podszewkę rzeczywistości.
To samo odnajdziemy w literaturze – w powieściach Olgi Tokarczuk, nowelach Jarosława Iwaszkiewicza, w dziełach Tomasza Manna, Hermanna Hessego… Z tą różnicą, że w kinie często naddatek znaczeniowy jest bardziej czytelny, bo ujęty w obrazach, w symbolice samych kadrów, której nie sposób zignorować. W powieściach tę symboliczną nadbudowę czytelnik może przeoczyć, może ją też oczywiście odrzucić, koncentrując się jedynie na śledzeniu fabuły. I niekoniecznie będzie miał poczucie niezrozumienia czy straty.
A ostatni czas – przymusowe ograniczenie kontaktów ze światem zewnętrznym – sprzyja wyciszeniu i uważności, zwróceniu się „do wewnątrz”, w stronę przeżyć duchowych?
Tu muszę zaznaczyć, że moje doświadczenie nie jest doświadczeniem powszechnym i trudno byłoby mi prognozować w tym kontekście kondycję duchową polskiego społeczeństwa. Może właśnie w takiej sytuacji ludzie będą mieli potrzebę zwiększonej konsumpcji, ignorując szansę na spotkanie ciszy, docenienie drobnych zdarzeń codziennych?
Wcale nie mam przekonania, że to zamkniecie będziemy umieli, jako społeczeństwo, wykorzystać. Być może właśnie doprowadzi to do pogłębienia dążeń autorytarnych, wydobędzie zło, wzmocni postawę ksenofobiczną. Jednych pewnie skłoni do kontemplowania dnia powszedniego i ucieczki od zgiełku, a innych – przeciwnie.
Jednak w tym mniejszym, rodzinnym światku sytuacja zamknięcia stworzyła lepszą przestrzeń do kontemplacji i medytacji – odkryłam wraz z Tadkiem i Celą przyrodę „nie na wakacjach”. W czasie wakacji wszyscy jesteśmy uwrażliwieni na piękno, na przyrodę, chętnie podziwiamy zachody słońca i kwitnące łąki. A ostatnie miesiące skłoniły do odkryć bliższych, nie mniej satysfakcjonujących, choć nie wykraczały poza drogę do sklepu czy na przystanek.
Okazuje się, że możliwa jest kontemplacja kwiatków na trawniku lub na śmietniku przy torach. Czytałam, że Japończycy potrafią tak uważnie żyć, zachwycając się jednym kwiatkiem. Przypominam sobie piękny tekst o roślince, zwanej „nazuza”, rosnącej pod płotem. Podziwiałam to w kinie.
Z pewnością córka Cela z zespołem Downa bardzo mi w tym czasie pomogła – musiałam myśleć, jak uchronić ją przed melancholią, jak zainteresować tym przestrzennie ograniczonym światem, by nie zaczęła żałować, że nie może uczestniczyć w zajęciach warsztatu terapii, w próbach teatralnych. Kwarantanna pozwoliła się wykorzystać pozytywnie. Sprawdziły się codzienne spacery wokół domu. Obostrzenia zostały wstrzymane, a my wciąż krążymy, gromadzimy kolejne zbiory do naszego zielnika, kolekcjonujemy kamienie.
Gdy myślę o życiu rodzinnym, to nam na pewno ten czas nie zaszkodził. Cela odkryła nowe zainteresowania, a my z mężem piszemy, pracujemy – intensywnie jak wcześniej, choć bywa to trudne. Żałuję tylko, że Tadek ze swoją chorobą Parkinsona za długo siedział przy komputerze, zamiast kompletować zielnik z Celą. Na domowych relacjach okres zamknięcia nie zostawił niedobrych śladów.
Niejednokrotnie ta najbliższa, domowa przestrzeń staje się w Pani tekstach tłem czy punktem wyjścia dla ogólniejszych rozważań, a w naturalny sposób – Cela jest jedną z bohaterek felietonów. Jednak w szeregu tekstów, pisanych często tym drugim, mniej łagodnym językiem, odnaleźć można tematy, którym poświęciła Pani dużo uwagi w bardzo ważnej dla wielu książce „Cela. Odpowiedź na zespól Downa”.
Od momentu urodzin Celi jest to sfera mojego całożyciowego zaangażowania. Przez lata działałam w różnych stowarzyszeniach, do dzisiaj piszę artykuły dla pisma „Bardziej kochani”, w którym publikuje również Cela. Niezależnie od formy, jaką ostatecznie przyjmowała refleksja na te tematy, zawsze opierałam się na własnym doświadczeniu i swoich obserwacjach.
Zespół Downa wiąże się oczywiście z ograniczeniami zarówno dla samego dziecka, jak i rodziców. Ale nie mam wątpliwości, że osoby z zespołem Downa, choć nie są samodzielne, mogą żyć wspaniałym i pełnym –twórczym, kulturalnym, towarzyskim – życiem.
Dla Celi płaszczyzną twórczego zaangażowania stał się Teatr 21, wielkim rozczarowaniem natomiast była szkoła integracyjna. Niestety, po wielu latach różnych doświadczeń nie wierzę w pełną integrację – ani szkolną, ani społeczną. Przynajmniej w naszych warunkach. A może po prostu odzywa się tu natura ludzka? Przecież my też nie ze wszystkimi czujemy się tak samo dobrze, nie z każdym możemy wejść w bliski kontakt czy zbudować zażyłą relację. W dwóch szkołach integracyjnych Cela czuła się samotna, dopiero w szkole specjalnej znalazła przyjaciół, poczuła się u siebie.
Utkwił mi w pamięci fragment, w którym pisze Pani, że na osoby z zespołem Downa spojrzeć można jak na osobne plemię „innych”, któremu poza prawem do pełnego uczestnictwa w kulturze należy się właśnie prawo do inności.
Uważam, że ignorowanie czy zaprzeczanie odmienności przynosi szkodę właśnie osobom z zespołem Downa. Z jednej strony traktuje się je jak „wieczne dzieci”, nie licząc się z ich głosem, odbierając wartość ich przeżyciom, wrażliwości, potrzebom, a z drugiej zmusza do wysiłku ponad stan.
Błędy pedagogiczne mogą wynikać zarówno ze złej woli czy braku refleksji, jak i z najlepszych intencji. Co z tego, że zapewnimy tym osobom prawo do czegoś, z czego one nie są w stanie korzystać? W moim odczuciu wiele błędów wynika właśnie z utopii pedagogicznej, z wyobrażenia, że osoby niepełnosprawne intelektualnie mogą wejść w społeczeństwo w sposób bezkolizyjny, że automatycznie zostaną zaakceptowane.
Błędy popełniają również sami rodzice, którzy nie są w stanie pogodzić się z faktem, że ich dziecko jest niepełnosprawne intelektualnie. Wchodzą więc na karkołomną ścieżkę „naprawy” własnego dziecka. Na tej niezgodzie rodziców i potrzebie „wyleczenia” dziecka żerują najróżniejsi szarlatani. Choć ich teorie i metody terapii są często absurdalne i nie mają nic wspólnego z nauką, znajdują licznych klientów – gotowych płacić za niemożliwe.
A wracając do osobistych doświadczeń – po tym naszym początkowym poczuciu rozczarowania i nieszczęścia Cela w naturalny sposób stała się ośrodkiem życia naszej rodziny, źródłem szczęścia i siły. Choćby w tych ostatnich miesiącach zamknięcia: nie mogliśmy się poddać, wpaść w marazm i przygnębienie, ale musieliśmy organizować codzienność tak, by każdy dzień niósł nowe zadania, nowe odkrycia.
Chociaż życie nie wróciło jeszcze w pełni do dawnego rytmu, Cela – jak wszyscy w naszej rodzinie – jeśli na coś mogłaby narzekać, to na brak czasu [śmiech].