Archiwum
26.04.2017

Z Jackiem Hajdukiem, filologiem, pisarzem i tłumaczem, autorem najnowszego przekładu Kanonu Kawafisa, rozmawia Aleksandra Wieczorkiewicz.

 

Roman Jakobson w szkicu „O językoznawczych aspektach przekładu” pisał: „poezja jest nieprzetłumaczalna ex definitione” i możliwa jest jedynie jej „twórcza transpozycja”. Jestem ciekawa, jak na takie stanowisko zapatruje się tłumacz poezji i to w dodatku poezji Konstandinosa Kawafisa. Warto przekładać poezję? Da się to robić?

Nie da się, ale warto, a nawet trzeba. A fakt, że poezja, a może nawet literatura w ogóle, jest nieprzekładalna, jest chyba właśnie najbardziej pociągający w całym tym przedsięwzięciu. Idealny, czyli idealnie wierny, przekład wiersza jest oczywiście niemożliwy, ale niemożliwy jest także idealny wiersz. A jednak poeci co najmniej od czasów Homera nie ustają w próbach zbliżania się do jakiegoś ideału. Literatura, w oryginale i przekładzie, tym różni się od innych dziedzin ludzkiej działalności, że jest, z całą pewnością, nie znającym końca rozpoczynaniem – po prostu nie da się stworzyć tekstu, który nie mógłby być choć odrobinę lepszy. Gdyby tak było, pewnego dnia należałoby po prostu przestać pisać i tłumaczyć. Ale tak się nie stanie.

W Polsce Kawafis znany był przez dekady w dziś pomnikowym już przekładzie Zygmunta Kubiaka. Ostatnie lata przyniosły prawdziwe translatorskie ożywienie wokół tej twórczości: w 2011 roku wydane zostały wiersze wybrane w przekładzie Antoniego Libery, w 2013 – nowego tłumaczenia z oryginału dokonał Ireneusz Kania. Z tłumaczeniem Libery polemizował Pan na łamach „Przekładańca”, z kolei przekłady Ireneusza Kani spotkały się z Pańskimi w „Kwartalniku Artystycznym”. Jaki jest Pański stosunek do poprzednich tłumaczy Kawafisa?

Kawafisa tłumaczyłem w atmosferze przypominającej trochę tę, w jakiej on sam pisał swoje wiersze. Na kilka długich miesięcy stworzyłem sobie własną małą Aleksandrię, do której starałem się nie wpuszczać nikogo ani niczego, co nie przynależałoby do świata kawafisowego. A tłumaczenia i tłumacze są już przecież z innego porządku. Ani przez moment nie próbowałem, nawet w wyobraźni, ustawiać się w jakimkolwiek stosunku do innych, którzy to, co ja, tłumaczyli wcześniej. Dla mnie ten przekład, jak moje książki, był projektem bardzo prywatnym. Przy każdym ze 154 wierszy Kawafisa myślałem tylko o tym, jak walczyć z gigantem, by nie polec. Jeśli polemizowałem, to raczej jako filolog, nie jako tłumacz, którym jestem przecież od niedawna i w raczej skromnym wymiarze. Nie utożsamiałbym jednego z drugim. Filolog ma pewne powinności wobec swojej dyscypliny, jest pryncypialny i stąpa twardo po ziemi; tłumacz natomiast odpowiada tylko przed tekstem i właściwie poza tekstem, z którym aktualnie pracuje, nie istnieje. Inna rzecz, że jako czytelnik jestem wielkim miłośnikiem przekładów Ireneusza Kani.

Kania we wstępie do tomu „Czekając na barbarzyńców” opisywał swoją drogę do poezji Aleksandryjczyka, która wiodła przez labirynt greckich uliczek i antykwariatów. A którędy Pan dochodził do Kawafisa?

Po raz pierwszy zetknąłem się z poezją Kawafisa na studiach, podczas zajęć z liryki nowogreckiej. Wcześniej nie znałem tego poety, toteż moje pierwsze z nim spotkanie było od razu spotkaniem z oryginałem greckim. Wiersze „Itaka”, „Czekając na barbarzyńców” czy „Bóg opuszcza Antoniusza”, zresztą do dziś najbardziej mi bliskie, tłumaczyłem sam (owszem, w pocie czoła i pod okiem prowadzącego), toteż Kawafis był dla mnie od zawsze moim Kawafisem. Próbki własnych przekładów odnalazłem kilka lat później w notatkach i uznałem to za dobrym omen, tym bardziej że od niedawna dysponowałem oksfordzkim, dwujęzycznym wydaniem Kanonu. Droga Ireneusza Kani, prowadząca przez labirynt uliczek i antykwariatów, jest z pewnością bardziej urokliwa. Ja dochodziłem do Kawafisa prostymi drogami filologii.

Najnowszy zbiór polskich przekładów Kawafisa ukazał się w 2014 roku pod tytułem „Kanon. 154 wiersze”. Wiemy, że chodzi o Kanon ustanowiony przez samego poetę – co jednak z pozostałymi wierszami? Nie czuł Pan pokusy, by przymknąć oczy na wolę twórcy i ustanowić własny „kanon tłumacza”?

Nie, nie miałem takiej pokusy. Może dlatego, że wiem, jak wielką wagę przywiązywał Kawafis do tego rozróżnienia: wiersze do wydania i wiersze do szuflady (była też grupa trzecia – do zniszczenia). Zresztą mój projekt, kiedy tylko nabrał już cech realności, został przeze mnie wyraźnie nakreślony: tłumaczę Kanon, 154 wiersze. Ani mniej, ani więcej. Gdyby miał powstać „kanon tłumacza”, mój kanon, to jego punktem odniesienia musiałby być jednak Kanon Kawafisa. Dokonałbym więc jakiegoś wyboru spośród owych 154 wierszy. Czy nieuwzględnianie pozostałych jest ich wykluczaniem? Chyba nie. Zwyczajnie, autor przewidział dla nich inny los. Bo przecież nie wszystko, co zostało napisane (nawet jeśli napisane zostało z wielkim kunsztem), trzeba koniecznie wydać, skatalogować, skapitalizować. Słowo pisane ma swoją wagę niezależnie od tego, czy dany tekst znany jest jednemu, czy milionom czytelników.

Jak twórczość Kawafisa miewa się w spotkaniu z polszczyzną? Dostarcza dowodów na nieprzekładalność poezji czy wręcz przeciwnie? Daje się tłumaczyć „słowo po słowie”, czy wymaga podejścia dynamicznego?

Z racji swojej rozbuchanej fleksyjności polszczyzna z pewnością nadaje się lepiej do tłumaczenia Kawafisa niż na przykład język angielski. Kawafis rozkoszuje się językiem, słowem, końcówkami. Eksperymentuje. Przesuwa granice, testuje możliwości powstającego właśnie nowogreckiego języka literackiego. Tłumaczenie „słowo po słowie”, o dziwo, sprawdza się w tym przypadku bardzo często. Powiedziałbym, że nadrzędną cechą stylu Kawafisa jest perfekcyjne przyleganie w jego wierszu formy słowa do jego treści. Kawafis unikał idiomów, słów niezrozumiałych albo wieloznacznych, problematycznych gier i figur; nie popisywał się, nie próbował zaskakiwać, zadziwiać, szokować. Przekład wierszy Kawafisa to zabawa ze słownikami, filologiczna dłubanina, a potem już niemal praca fizyczna – docinanie, szlifowanie, polerowanie.

Istnieje wiele nici wiążących poezję Kawafisa z kulturą Europy Zachodniej: on sam czytał Browninga i Baudelaire’a, jego z kolei czytali Auden, Eliot, Brodski. Czy któraś z tych nici wiedzie do Polski? Którzy z naszych twórców „przeczytali” Kawafisa? Herbert, Miłosz? Czy myślenie o takich powinowactwach ma jakieś konsekwencje dla przekładu?

Ma, i raczej niedobre. Pokusa, by tłumaczyć Kawafisa „Herbertem” czy „Miłoszem” nie przyniosła i nie przyniesie niczego dobrego. Kawafisa należy tłumaczyć albo usiłować tłumaczyć, po prostu, „Kawafisem”. Zresztą to powinowactwo Greka z polskimi poetami uważam za bardzo odległe i naciągane. Kawafisa przeżywają istotnie Francuzi i Brytyjczycy, bo jego wiersze mówią w dużej mierze o tym, jak intelektualista radzi sobie z myśleniem o przeszłości imperialnej. My, Polacy, zadajemy sobie inne pytania. Możemy Kawafisa czytać, podziwiać, uczyć się do niego i z nim dialogować, ale nigdy nie wrośnie głębiej w nasz narodowy krajobraz poetycki. Ale może się mylę?

W książce „Kawafis: świat poetycki” pisał Pan o kształcie dzieł Aleksandryjczyka: „nauczył się formować wiersz na wzór rzeźby – przystępnej i niedostępnej zarazem, niemej i wylewnej […], pięknej, doskonałej, potrafiącej uwięzić w swych kształtach czas”. Jak tłumacz może radzić sobie z oddaniem takiej perfekcji, „ambicji” formalnej?

Powinien zacząć od wyrugowania jakiejkolwiek ambicji własnej. Następnie obłożyć się słownikami, naostrzyć pióro i wyostrzyć zmysły. I wreszcie: pozwolić się w tym tańcu prowadzić autorowi.

Co najtrudniej „ocalić w przekładzie” poezji Kawafisa? Egzotykę, wielokulturowość, hybrydyczny język zawieszony między katarewusa a demotykiem, kunsztowną budowę, ironię, nastrój?

Z każdym wierszem jest nieco inaczej, każdy walczy z tłumaczem o zachowanie siebie w kształcie możliwie niezmienionym. Ale w pierwszej kolejności wskazałbym jednak język. Wspaniała greka Kawafisa jest zjawiskiem unikatowym i naprawdę fenomenalnym, bo właściwie taki język nie istniał i nie istnieje. Obok słów ówcześnie używanych trafiamy na takie, których znaczenie zdradzi nam tylko słownik greki antycznej albo bizantyńskiej. Tego się oczywiście w języku polskim oddać nie da. Bo słowa te nie występują u Kawafisa na prawach archaizmów czy stylizacji, one żyją. Muzami tego poety były słowniki, leksykony, dzieła dawnych historyków. Studiowanie tych wierszy, cyzelowanych przez poetę latami, daje poczucie dotykania doskonałości. A przy tym wszystkim język Kawafisa jest miejscami hiperpoprawny, co znaczy, że ociera się o błąd, brzmi nienaturalnie, wręcz sztucznie. I to także trzeba próbować przełożyć, bo Kawafis posługuje się językiem w pełni świadomie i każdy taki zabieg jest tu uzasadniony. Nie można zapominać, że Kawafis nie jest po prostu poetą języka greckiego; kodyfikuje on swoimi wierszami języki literacki współczesnej Grecji, używając go z rozmachem właściwym stwórcy. Przekład może być jedynie bladym odbiciem tego olśniewającego wielkiego wybuchu.

Twórczość Kawafisa, skoncentrowana wokół cielesności, przemijania, filozofii, historii, religii, przeszłości i codzienności, zdaje się tak wielowymiarowa jak jej mityczne miasto – Aleksandria. Kim musi stać się tłumacz Kawafisa: erudytą, myślicielem, czytelnikiem Biblioteki Świata, flâneurem?

Tłumaczem Kawafisa powinien być oczywiście sam Kawafis. To byłaby sytuacja optymalna. Ale wobec niemożliwości takiego rozwiązania pozostają tłumacze-substytuty. A spełniać tę funkcję, chociaż na pierwszy rzut oka poezja ta wydaje się prosta, naprawdę nie jest łatwo. Kawafis był tym, kogo w starożytności określano mianem poeta doctus, poeta uczony. Z pewnością więc ten element wiedzy, myśli, uczoności gra w pracy przekładowej ważną rolę. Kawafis sam mówił o sobie, że jest poetą historycznym. I ten pierwiastek, to jest historia, jest, jak sądzę, jądrem jego poezji. Ciało, miasto, pamięć, czas, religia – wszystkie te tematy, krążąc wokół owego jądra jak planety wokół Słońca, podporządkowane są nadrzędnej refleksji dziejowej. Nawet erotyki Kawafisa trudno uznać za poezję liryczną – są to raczej zmysłowe obrazy z przeszłości, czasem bliskiej, czasem bardzo odległej. Druga cecha, którą przypisałbym uczciwym tłumaczom Kawafisa, to pokora i powściągliwość w posługiwaniu się słowem. Pomysł, by w przekładzie próbować powiedzieć coś lepiej niż Kawafis, coś do jego wiersza dodać, coś z niego wyciąć, uważam za szalony.

Kim jest Konstandinos Kawafis dzisiaj, dla nas? Poetą bliskim, czytanym, obecnym w szerszej refleksji czy raczej „wielkim nieobecnym”, którego znają wszyscy, ale nie czyta nikt? Jak wygląda recepcja autora „Czekając na barbarzyńców” i najnowszego przekładu jego Kanonu?

Jak wiadomo, klasycy to autorzy, których wszyscy znają, ale nikt nie czyta. A Kawafis, cóż, jest wielkim klasykiem. Ale w tym bon mocie jest oczywiście sporo przesady. Bo, owszem, co prawda nie wszyscy czytają Kawafisa, ale też nie wszyscy czytają poezję i w ogóle dzieła, które – jak powiedział Jerzy Stempowski – mogłyby być miarą dla innych dzieł. A jednak Kawafis ma u nas swoich czytelników, zarówno dawnych, jak i zupełnie nowych. Jeśli mój przekład przyczynił się do większego zainteresowania tą poezją, to jakoś swoje zadanie wypełniłem.

 

 

Jacek Hajduk znalazł się w gronie nominowanych do Nagrody – Stypendium im Stanisława Barańczaka. Ogłoszenie laureata – 19 maja 2017.