Koniec października jest porą, kiedy spacerując ulicami miasta, marzy się dużo częściej niż latem, by usiąść w jakimś ciepłym miejscu i pogrążyć się w literaturze. Dla mieszkańców i gości Krakowa doskonale się składa, bowiem o tej porze już po raz siódmy do miasta zjeżdżają się pisarze z całego świata, znawcy literatury i filozofowie, oraz ci, którzy chcą czytać, słuchać, rozmawiać i myśleć „pod prąd” – bo tak brzmiało hasło tegorocznego Festiwalu Conrada. Mnóstwo wspaniałych spotkań, bardziej lub mniej burzliwych dyskusji, wystawy, wydarzenia dla dzieci – przy takiej intensywności programu nie sposób uczestniczyć we wszystkim. Pozostaje wybrać i przybliżyć najważniejsze fragmenty tej fascynującej podróży pod prąd, która mogłaby się nie kończyć.
Niezwykła intuicja organizatorów Festiwalu Conrada pozwoliła jego uczestnikom dostąpić zaszczytu nie lada –Kraków odwiedziła zaledwie jedenaście dni po ogłoszeniu werdyktu przez Akademię Szwedzką Swietłana Aleksijewicz. Spotkanie z nią stało się niejako wielkim otwarciem i inauguracją tegorocznej edycji krakowskiego festiwalu.
W rozmowie z Wacławem Radziwinowiczem autorka mówiła o swoim pisarstwie jako o dziele polifonicznym – symfonii, skomponowanej z wielu dźwięków czy witrażu, składającym się z wielu odłamków szkła. W jej twórczości reportażowej każdy fragment rzeczywistości, każdy głos i każda postać mu przynależna występują we własnym imieniu – niezakryte autorskim komentarzem, odsłonięte, osobiście świadczące o swoich historiach. „Obecność autora nie powinna ujawniać się w komentowaniu, ale w idei, kompozycji i wyrazie dzieła” – mówiła Aleksijewicz, podkreślając, że najważniejszym momentem twórczym jest dla niej rozmowa, nawiązanie kontaktu z innym, przejście granicy, za którą ludzie przestają być sobie obcy i wzajemnie się na siebie otwierają. „Wielka tragedia rosyjska to lęk przed rozmową – przekonanie, że nie wolno być szczerym wobec nikogo, bo szczerość i otwartość są niebezpieczne”. Zamknięte drzwi mieszkań obcych ludzi z początku tylko się uchylają, przez szparę wyglądają zalęknione oczy – rozmowa zaczyna się przez próg, lecz kiedy drzwi otworzą się szerzej i próg zostaje przestąpiony, obcy staje się rozmówcą, człowiekiem, który pragnie opowiedzieć swoją historię i wypowiedzieć swój ból.
„Ból jest stałym stanem rosyjskim – mówi pisarka. – Rosjanie nie mogą odnaleźć się w kapitalizmie, który jest sprzeczny z rosyjskim charakterem”. Sowietyzm, dopuszczając się strasznego eksperymentu na naturze ludzkiej, wycisnął na niej niezatarte piętno i skutecznie „przekuł” człowieka w „człowieka sowieckiego”, homo sovieticus, który wciąż traktuje ideologię jak religię. „Sowietyzm pasuje do mentalności rosyjskiej, ponieważ człowiek nie ponosi w nim żadnej odpowiedzialności za własne życie: obowiązuje ta sama życiowa droga dla każdego, panuje równość społeczna i istnieje jedna wspólnota. Rosjanie to romantycy niewolnictwa” – dodaje Aleksijewicz, opowiadając o dzisiejszej rewitalizacji ideologii, odradzaniu się groźnego, rosyjskiego nacjonalizmu, rozbudzeniu narodowej dumy, wzroście ambicji imperialistycznych i rozkwicie propagandy.
Aleksijewicz mówiła też o własnej wierze w socjalizm, z której skutecznie wyleczyło ją to, co zobaczyła w Afganistanie: Jej twórczość jest trudna dla samej autorki, bo nie zwalnia z odpowiedzialności i nie oczyszcza, a zarazem jawnie głosi to, o czym wielu chciałoby nie mówić, nie myśleć i nie pamiętać. „Po otrzymaniu Nagrody Nobla straciłam wielu przyjaciół – mówi pisarka. – Słyszałam już o sobie, że jestem zdrajczynią, że «wzięłam nagrodę z rąk wroga», że przyjmując nagrodę sama stałam się wrogiem”. I dodaje: „Teraz jest czas zmierzchu. Zło jest nazwane dobrem, a ludzie są zranieni kłamstwem, które biorą za prawdę”.
Na przekór i pod prąd tegorocznym tematom Festiwalu Conrada („przemoc – naród – fikcja”) do Krakowa przybył Wiesław Myśliwski, pisarz doskonale osobny, doskonale obojętny na to, co bieżące, tym silniej zakorzeniony w świecie, im bardziej oderwany od światowości. Autor „Kamienia na kamieniu” mówił w rozmowie z Jerzym Franczakiem: „Wie pan, najlepiej czuję się odcięty od rzeczywistości. Gdy żyje się osobno, można skupić się nad życiem, nad istnieniem”. Natomiast istnieć można tylko w słowie.
Myśliwski, pytany o swoją zasadę twórczą i cel pisania, podkreślał, że nie jest ani rekonstruktorem, ani „pisarzem cmentarzy kultur”: „Nie stawiam sobie żadnego zadania, żadnej tezy. Staram się po prostu stworzyć jakiś rodzaj własnego świata. Mnie wystarczy pierwsze zdanie i to zdanie mnie prowadzi, jest jak drogowskaz bez nazwy i bez odległości: nie wiem, jak długo będę iść, nie wiem, dokąd dojdę. Gdybym wiedział, o czym i jak będę pisać, to nie pisałbym wcale. Piszę, bo nie wiem”. Pisanie jest więc dla Myśliwskiego poznawaniem, jest formą życia, sposobem na odkrywanie świata i siebie. Jest też stawianiem pomnika mowie ludzkiej, podążaniem za duchem języka, duchem mowy, który każe gubić się wątkom opowieści, rwać się materii narracji. „Siedzę pusty nad białą kartką papieru” – to pierwszy etap duchowego ćwiczenia, jakim jest pisanie. Potem rozpoczyna się stopniowe ogradzanie świata słowami, tak jak grodzi się pola i pastwiska. Słowo, jak ziemia, wydaje owoce, zdania zaczynają wzrastać powoli i rodzi się opowieść.
Dla autora „Ostatniego rozdania”, który – jak sam przyznaje – przeczytał dzieła Marcela Prousta w całości i to dwa razy, jedynym materiałem, z którego można wysnuwać opowieści, jest czas miniony. „Istnieje tylko przeszłość, przeszłość jest naszą teraźniejszością, przyszłość należy bowiem do fantazji” – mówi Myśliwski i dodaje kategorycznie: „Pisanie o przyszłości nie jest literaturą, ponieważ nie jest sprawdzalne z ludzkim doświadczeniem”.
Nie tylko słowa – żywe czy pisane – ważne są podczas Festiwalu Conrada: swoje stałe miejsce w programie wydarzeń posiadają też obrazy, zarówno te ruchome, którym poświęcone jest pasmo filmowe, jaki i te utrwalone – na płótnie, tkaninie, czy kliszy fotograficznej – z którymi można spotkać na licznych wystawach czy happeningach. W tym roku za najciekawszą z festiwalowych odsłon obrazu trzeba uznać wystawę „Gisèle Freund. Sceny fotograficzne i portrety” w krakowskim Muzeum Narodowym pod kuratelą Janosa Frecota i Gabriele Kostas.
Kolorowe fotografie pisarzy i artystów wykonane przez Gisèle Freund znane są na całym świecie, nawet jeśli nieznana pozostaje postać i historia ich autorki, ukrytej po drugiej stronie obiektywu. Urodzona w Berlinie w żydowskiej rodzinie zamożnego kupca bławatnego, Freund przed wybuchem II wojny światowej wyjechała do Paryża, by rozpocząć pracę nad doktoratem w dziedzinie fotografii. Tam powstawać zaczęły jej słynne fotografie, uwieczniające zwyczajne sceny z życia ludzi pióra, natomiast poszczególne portrety i ujęcia składają się w barwne opowieści, w których nie pada ani jedno słowo.
Oto James Joyce na słynnym portrecie fotograficznym, ubrany w aksamitną marynarkę w odcieniu czerwonego wina. Siwe włosy gładko zaczesane do tyłu, oczy spuszczone za grubymi szkłami okularów, szczupłe palce trzymają małą lupę nad książką – wielki pisarz u kresu życia, niemalże ślepy, czytający poezję w zaciszu biblioteki. Obok inny obraz: Joyce w ogrodzie, siedzący na ogrodowej leżance z wnukiem Stephenem na kolanach: chłopiec uśmiechnięty, elegancki, Joyce skupiony i poważny, w kapeluszu na głowie – kraciasty wzór na krawacie pisarza doskonale powtarzają kraciaste skarpetki, widoczne u dołu kadru. Inny obraz: Simone de Beauvoir na czarno-białej fotografii, jej piękna twarz o dojrzałych, pociągających rysach zwrócona do widza profilem, promienie słońca wpadające przez okno wydobywają z czarnego tła czoło, nos, usta i brodę. Na kolanach trzyma brulion, pisze coś w skupieniu, ręce i pióro odcinają się jasną plamą od czerni spódnicy. Krok dalej: znów ona, uśmiechnięta, w świetle lampy, podnosząca do ust filiżankę kawy, może herbaty, drugą ręką, trzymającą porcelanowy podstawek, zarysowuje w powietrzu rozmazaną smugę. I dalej: Simone de Beauvoir i Jean-Paul Sartre na ulicy, on pali papierosa, ona trzyma jasną torebkę ze skóry – starsi państwo, którzy wybrali się na przechadzkę. Następnie Leonard i Virginia Woolf, siedzący na kanapie w ich mieszkaniu w Londynie, pomiędzy nimi czarny spaniel z aksamitnymi uszami; pisarka patrzy w obiektyw z łagodnym uśmiechem na szczupłej, pomarszczonej twarzy.
Freund w jednej ze swoich publikacji o fotografii pisała: „Dobry fotograf musi czytać twarz jak książkę, musi wyłapać wszystko to, co znajduje się między wersami, musi czuć i rozumieć formę, aby oddać jej ducha poprzez światło i cień. Zbliżyć od siebie ludzi – to dla mnie najwartościowsze zadanie fotografii”.
Tłumy zgromadziło spotkanie z tegoroczną laureatką Nagrody Nike – Olgą Tokarczuk. Spotkanie dotyczące „Ksiąg Jakubowych” odbyło się już podczas zeszłorocznego Festiwalu Conrada, krótko po jej wydaniu. W tym roku jednak, krótko po nagrodzie oraz burzy w mediach, jaką rozpętała pisarka wypowiedzią na temat swojego dzieła, publiczność stawiła się równie licznie, by ponownie posłuchać o historii frankistów, zadać pytania oraz, być może, opowiedzieć się po stronie autorki.
Tokarczuk wspomniała, że powieść historyczna zawsze mówi coś ważnego o czasie, w którym powstaje, jest pewnego rodzaju projekcją, interpretacją historii. Stwierdziła również, że każde pokolenie powinno pisać własną powieść historyczną. O czym jest więc ta? Z pewnością o gniewie, poczuciu niesprawiedliwości oraz o rebelii, która wydaje się tematem bliskim Tokarczuk. „Rebelia przesuwa punkty widzenia” – tłumaczy.
Tokarczuk na prośbę jednej z uczestniczek spotkania wyjaśniła istotę lawiny, jaka potoczyła się po jej wypowiedzi w mediach. Zaczęło się prosto – od streszczenia w paru zdaniach tego, co najważniejsze w nagrodzonej powieści. Jak tłumaczyła pisarka, to streszczenie ujawniło materiał wybuchowy zawarty w książce, który zaczyna być widoczny dopiero w takiej kondensacji. Autorka „Ksiąg Jakubowych” ze wzruszeniem przyznała jednak, że wsparcie, jakie otrzymała, przewyższa nawet falę krytyki i gróźb.
Pisarka opowiadała także o swoim dążeniu do formy totalnej i wprowadzeniu do powieści czwartoosobowego narratora. Prowadzący spotkanie Darek Foks zapytał pisarkę o to, jaki jest jej Bóg. Autorka nie uchylała się od żadnego pytania, choćby najtrudniejszego. Na końcu zapowiedziała, że drugi raz nie zamierza już się mierzyć z powieścią historyczną, ale zdradziła, że gdyby miała to zrobić, napisałaby o arianach.
Długie, siwe włosy i zmierzwiona broda. A przy tym ogromny autorytet, wiedza i pewnego rodzaju aura. Nic dziwnego, że Tadeusz Sławek wśród studentów Uniwersytetu Śląskiego nosił przydomek „Bóg”. Filozof mówił o swojej najnowszej książce „U-chodzić”.
Co oznacza tytułowe „u-chodzenie”? Pierwsze dwie książki: „U-bywać” i „Ujmować” miały swoich bohaterów, a zarazem mistrzów – Williama Blake’a i Henry’ego Davida Thoreau. „W trzeciej książce – powiedział autor – wiatr wywiał bohaterów i zostałem sam”. Chodzi więc o pewną redukcję, „odchudzanie” relacji ze światem, zarazem odkrywanie prostych, zapomnianych prawd. Jest też uchodzenie od ciągłego mówienia, w stronę „wielkiego milczenia, które jest w nas”, ponieważ trzeba się umniejszać, chcieć raczej mniej niż więcej. A jeśli mówić, to od siebie, a nie o sobie.
Spotkanie z Tadeuszem Sławkiem różniło się od innych tym, że autor ze wszystkich sił starał się ujść na plan drugi, dając pierwszeństwo myśli. Nikogo też nie dziwiło, skąd przezwisko „Bóg”. Jak ktoś powiedział „z Bogiem się nie rozmawia, Boga się słucha”.
Reportaż jest zapisywaniem świata, ludzi, przedmiotów, szczegółów. „Wszystko musi być zapisane” – powiedziała Hanna Krall na początku spotkania w Pałacu pod Baranami, siedząc pomiędzy Mariuszem Szczygłem i Wojciechem Tochmanem. Chwilami było to bardzo poważne spotkanie, chwilami po sali rozbrzmiewały salwy śmiechu, bo Krall, Tochman i Szczygieł potrafią się szczerze śmiać z samych siebie, przekomarzać niczym pobłażliwa mistrzyni z niesfornymi uczniami.
Rozpoczęto jednak od najważniejszego – od spotkania z tekstem, odczytanym na głos obszernym fragmentem najnowszej książki-rozmowy, w której „Wojciech Tochman rozmawia z Hanną Krall, a do szuflad jej biurka zagląda Mariusz Szczygieł”. Żeby dostać się na to spotkanie, nie wystarczyło przyjść godzinę przed jego rozpoczęciem: zajęte były wszystkie miejsca siedzące i stojące, ludzie siedzieli na podłogach, parapetach, stali na korytarzach przed salą, wszędzie tam, gdzie tylko dochodził głos rozmawiających. Nic dziwnego, nikt bowiem tak jak reporter nie potrafi opowiadać o świecie. Choć spotkanie miało dotyczyć książki „Krall”, sama Krall wyraźnie nie chciała być główną bohaterką tego wieczoru – wykręcając się nieco kokieteryjnie od następnej odpowiedzi, stwierdziła, że każdy reporter woli się schować za tymi, o których opowiada. Opowiadała o swoim lęku przed dosłownością i z ulgą mówiła, że nie było dosłowności w rozmowie, która toczyła się pomiędzy nią a Tochmanem podczas podróży do miejsc jej bliskich – Milanówka, warszawskiej Pragi – ponieważ często spotykała „duchy miejsc”: „Tam było tylko powietrze i pamięć, pamięć i nieistnienie. Zdziwiło mnie, że czegoś może tak bardzo nie być” – mówiła o kępie drzew znajdujących się w miejscu domu, w którym kiedyś mieszkała. Szczygieł i Tochman zadawali pytania, lecz tak naprawdę to ona decydowała o kształcie tego wieczoru. Nie mówiła o niczym, co uznałaby za niepotrzebne.
Nie zamierzała mówić długo o przytoczonym liście Leszka Kołakowskiego, zamiast tego opowiedziała o niezwykłym wydarzeniu podczas ich wspólnego wyjazdu w Tatry. Wspominała, jak prowadzili rozmowę, a ich córki bawiły się razem na polanie, gdy nagle z lasu wyłonił się stary mężczyzna w góralskim stroju i zapytał Kołakowskiego: „Czy jest Bóg?”. Kiedy ten chciał się uchylić od odpowiedzi, góral spuścił głowę i powiedział: „Ach, czyli pan uważa, że Boga nie ma. To przepraszam”. I odszedł. Długo zastanawiali się, kim mógł być ten człowiek, zawsze jednak utrzymywali całkiem na serio, że tam, w Bukowinie, spotkali Boga. O podobnych wspomnieniach Krall mówi zawsze prosto i wzruszająco, potrafi odnaleźć właściwe słowa. Najlepiej jednak czuje się mówiąc o doświadczeniu i pisaniu. O formie, bez której smutek jest czymś bezwstydnym, oraz o niestosowności słów, bo tak łatwo o niestosowność, kiedy się pisze o doświadczeniu wojny. Oraz o skracaniu i ściszaniu. Za najbardziej udany reportaż uważa taki, w którym na małej przestrzeni zmieściło się najwięcej. „Ryszardzie, rozumiesz mnie jak nikt – powiedziała, spoglądając na siedzącego na widowni Krynickiego. – Bo coraz więcej jest takich słów, które się do niczego nie nadają”.
Conrad Festival
Kraków, 15–25.10.2015
Fot. Tomasz Wiech