Archiwum
20.10.2018

Po drugiej stronie tęczy

Marek S. Bochniarz
Film

„Nina” zrobi dobrze każdej widzce i widzowi, których wycieńczyło do cna kino nasze wielkie, narodowe i husarskie. Jeśli nie mieliście czasu ogarnąć, który film o dywizjonie 303 jest tym właściwym, macie dość przerysowanych aż-po-groteskę opowieści o wiecznie pijanych polaczkach-cebulaczkach, rzeczy o wsi strasznej naszej niewesołej, tych realistycznych szaroburych moralniaków społecznie piętnujących; jeśli jałowe dzieła dawnych mistrzów marzy się wam obrócić w proch aż po ostatnią kopię na becie, to uczyńcie sobie dobry uczynek i idźcie do kina na debiut Olgi Chajdas.

I. to, co lesbijskie

Żeńskość jest bardzo specjalną cechą. Podporządkowana w relacji z męskością, jest paradoksalnie istotniejsza aniżeli męskość jako podstawa dla «poprawnego funkcjonowania» kultury męskocentrycznej. Kobietą być to specjalnie zadanie, które jest oparte na byciu żoną i matką […] Choć [macierzyństwo] jest wyjątkowo silne w mojej ojczyźnie, Polsce, zwykle to nie ono jest główną funkcją każdej kobiety w każdej lokalności zdominowanej przez mężczyzn, lecz bycie obiektem męskiego pożądania – i jako taki pozbawiony możliwości podejmowania seksualnej inicjatywy czy działań na własną rękę. I tu wkracza lesbijka. […] Jako bezpośredni intruz «systemu», lesbijka musi być wyśmiana, spatologizowana, zanegowana i/lub uciszona. Stąd bierze się zbiór stereotypów związanych z nieheteroseksualną aktywnością kobiet, ich zachowaniem i obrazem*.

Nina nie ogarnia. Że nie można licealistów deprawować polską sztuką feministyczną (w ramach lekcji francuskiego, hihi). Dobrze przecież wiemy, co nam grozi na przykład za umieszczanie fekaliów na symbolach katolickiego kultu – i takie widmo spirali konsekwencji roztacza nad córką matka, dyrektorka liceum i bezpośrednia przełożona, a mimochodem strażniczka obecnego porządku. Nina nie ogarnia też, że w małżeństwie z misiowatym Wojtkiem jest już nie tylko nudno – zrobiło się wręcz beznadziejnie, mimo najszczerszych chęci towarzyszących poszukiwaniom surogatki (trzeba dobić tę pożal-się-boże miłość – zdają się sugerować scenarzystki). Nasza Nina żyje też trochę poza rzeczywistością, więcod pewnego czasu nie ogarnia również tego, że życie w bańce klasy wyższej nie tylko wieje klasizmem – potrafi smagać do bólu rutyną zamknięcia się w kilku przestrzeniach, pomiędzy którymi podróżuje się solidnym samochodem. Nina przede wszystkim jednak nie ogarnia tego prostego faktu, że rzadko kto jest literalnie heterycki. Wtedy w jej życie wpada pierwsza-lepsza-naiwna – Magda. I zaczyna się robić ciekawie, bo wychodzimy poza złudzenia heteronormy.

Debiut Chajdas definiuje przede wszystkim to, jak bardzo odstaje on od rodzimego kina, a przystaje do światowego, dlatego etykietkę „pierwszy polski film lesbijski” uzasadnia od biedy jego język, obecność polskiej sztuki feministycznej, kobiecej, polskich, postkomunistycznych plenerów stołecznych, lecz nie jego wyszukana forma i cytaty obce. Punkty odniesienia dla reżyserki pochodzą z kultury francuskiej i amerykańskiej, jak sama mówi: „Wprawdzie największą inspiracją filmową do «Niny» była «Pogarda» Jean-Luca Godarda, to od początku chodziło za mną «High Art» Lisy Cholodenko. Film kultowy pod każdym względem, wizualnie i aktorsko niejednoznaczny i piękny”.

„Nina” nie byłaby jednak tak dobrym filmem, gdyby nie zanegowano w niej męskości na wszelakich polach i frontach. Obraz określa autorstwo kobiety i otwartej lesbijki, zaskakująco dobry scenariusz (jak na polskie poletko słynące z drętwych dialogów i głupawych kalek), napisany przez kobiecy duet Chajdas/Konarzewska, dwie wyjątkowe, główne role żeńskie (Julia Kijowska jako Nina i Eliza Rycembel jako Magda) czy sceny erotyczne, które przechodzą celująco przez coś, co nazywam testem Kałużyńskiego (Zygmunt Kałużyński, pisząc o „Bez końca” Kieślowskiego, załamywał ręce nad żenadą scen seksu, od których chciało mu się paść na kolana i zapłakać).

Przez dwie godziny zachłystujemy się światem, w którym Chajdas demonstruje nam, co się dzieje, gdy metodycznie i stopniowo wyrugujemy z filmu męski punkt widzenia, męskie narracje i temu podobne rzeczy przynależne płci brzydkiej, symbolizowane w fabule przez Wojtka – nudnego i ponurego męża, monotonnego kochanka, obleśnego świntucha i nadal jakoś tam przydatnego dla rozwoju fabuły ktosia, bo całkiem dobrego mechanika.

I tu się zbuntuje męska część publiczności i zakrzyknie: „ale jak to tak, że bez nas, no przecie «nic o nas bez nas»? halo, my tu jesteśmy, i potrząsamy naszą męskością, na wzór której zbudowano Lumière’owski kinematograf, bez nas ten świat się skończy, przecie wyjaśnił to już raz, a dobrze Mistrz Machulski w «Seksmisji», że kobiety pozostawione same sobie to fe, parodia człowieka, a nawet apokalipsa”. Nie ma niestety na to domaganie się przez mężczyzn ich obecności wszędzie ‑ nawet tam, gdzie nikt ich nie prosi ‑ żadnych paragrafów i skutecznych barierek, ale są za to określenia, świadectwa i kompromitujące mężczyzn archiwa filmowe.

II. poza gapiostwem mężów stanu

Myślę, że jestem lesbijką. Czy ja wiem – to nie jest tak, że zadurzyłam się w dziewczynie czy coś. Wiem, że jestem jeszcze młoda. Mam dwanaście lat. Czasem, gdy jestem z pewnymi dziewczynami, czuję się bardziej [nimi] zainteresowana. Czy ja wiem. Chłopcy mnie po prostu nie interesują. To zabrzmi bardzo głupio, ale mam jedną naprawdę dobrą przyjaciółkę. Gdybym jej to powiedziała, nie wiem, jak by to przyjęła. Co by powiedziała. Nie wiem. Naprawdę się tego boję**.

„Ninę” poprzedzała w polskim kinie etiuda szkolna Filipa Gieldona „Pocałunek”, w której mieliśmy do czynienia ze stereotypami i sztampą tyczącymi się obrazu lesbijek w kulturze (oraz źle poprowadzonymi aktorkami, paskudnie wykładającymi fatalne dialogi). Przychodzi mi też do głowy „Lato miłości”, zrobione na brytyjskim uchodźstwie przez Pawła Pawlikowskiego. Oba demonstrują podstawowy problem kina lesbijskiego: to, że często za jego kamerą stoją faceci, a dominacja mężczyzn w kinie przekłada się również na ich silną pozycję w filmach LGBT, przez co geje też kręcą filmy na ten temat (Todd Haynes i „Carol” jako herstory, Gus Van Sant i „Tylko kowbojki mogą marzyć” jako lesbijski western). W przeszłości temat nieheteronormatywnych kobiet był też pretekstem to wojerystycznego kina kierowanego głównie do panów, w jakim lesbijki ukazywano jako dewiantki („Morderstwo siostry George” Roberta Aldricha). I nie wiem do końca, dlaczego, ale zwykle w takich chwilach myślę o „Pannie Nikt” Andrzeja Wajdy. To film zrobiony przez już podstarzałego Mistrza, a tyczy się świata nastolatek, o jakim ten staruszek nie mógł mieć pojęcia czy wówczas już choćby podstawowych zdolności do ogarnięcia tematu, bo ukazał dorastające dziewczyny w osobliwym, patologicznym oświetleniu.

Tak bardzo, jak złe są te filmy, tak bardzo dobra jest „Nina”. Streszczenia filmu Chajdas nie wyjaśni nam jednak jego niepośledniej jakości, bo składają się na jego wytworność: dobrze pojęta nuda ponaddwugodzinnej opowieści (nuda to zjawisko dość obce polskiej kulturze, a więc niezrozumiałe i niechciane), w jakiej jest miejsce na szereg pozornie nieistotnych zdarzeń, nanizanych na nici historii; organicznie spięte z narracją i atmosferą scen, fizjologiczno-zmysłowe zdjęcia Tomasza Naumiuka, w których operator nie stroni od paru zabaw formalnych; minimalistyczna elektroniką Smolika czy wreszcie kreacje aktorskie, czas ekranowy dedykowany postaciom granym przez Kijowską i Rycembel ‑ ich codzienności, wspólnym rozmowom, zabawom i intymności.

Te zalety sprawiają, że zupełnie się nie dziwię, iż „Nina” miała swoją międzynarodową premierę na festiwalu w Rotterdamie – moim zdaniem jest na tyle zdecydowanym i osobnym, autentycznym głosem jej autorki, że naturalnie lokuje się między różnymi odkryciami z tegorocznej edycji o wyraźnym podpisie: genialnym filmem montażowym „Gwiazda” Johanna Lurfa, zbierającym sceny z widokami nieba z historii kina; „Oczami ważki”, które słynny artysta wizualny Xu Bing zmontował w oparciu o zapisy wideo kamer przemysłowych w Chinach czy wreszcie etiudami: „Jestem potworem” Tanguya De Dondera, w jakim cała opowieść snuta jest na tle pustych przestrzeni pozbawionych ludzi, i abstrakcyjnego migacza „Momentum 142310” Manuela Knappa.

Dlatego podczas seansu „Niny” czułem się trochę oderwany od ohydy Polski A.D. 2018, w której politycy chcą odmawiać kobietom prawa do decydowania o własnym ciele: już nie tylko osaczać je wzrokiem, ale i kontrolować niczym w PRL. I choć film Olgi Chajdas polityczny nie jest, to zapewnia nam chwilowe odprężenie od paskudnej rzeczywistości, mimo i na przekór nawet temu, że szkaradzieństwa męskości są w nim nadal obecne. Kino kobiet trochę te chore, społeczno-polityczne sytuacje w naszym malutkim, prowincjonalnym i dyszącym od kompleksów kraju uzdrawia. W „Ninie” możemy się też zanurzyć podobnie, jak robi to tytułowa bohaterka, gdy wkracza do „Rodziska” ‑ pracy Natalii Bażowskiej, instalacji skonstruowanej na wzór kobiecego łożyska. W tej miękkiej sferze można sobie uciąć całkiem niezłe pogaduchy i trochę pobyć sobą.

 

Cytaty

* Marta Olasik „Location, Location: Lesbian Performativities That Matter, or Not”, [w:] „Lesbian geographies : gender, place and power”, red. Kath Browne and Eduarda Ferreira (2015).

** „Out”, reż. Denis Parrot, Francja 2018.

 

„Nina”
reż. Olga Chajdas
premiera: 5.10.2018