Homoseksualiści i lesbijki w polskim kinie to rzadkość. Dominacja z góry określonych genderowych wzorców to polska tradycja ekranowa. Bardzo rzadko zdarza się, żeby bohaterowie wychodzili poza swoją płeć. Naiwnym wydaje się ciągłe odwoływanie się do przykładu „Psów” Pasikowskiego jako symbolu filmowej mizoginii, kiedy triumfy na rodzimym rynku święcą filmy Marcina Wrony. W świecie tego reżysera bezpieczeństwo i spokój bohaterów zapewnia ortodoksyjny podział na panów i panie, w którym jakiekolwiek „aberracje” są po prostu niemożliwe i wręcz nienaturalne. Bywa tak niestety nie tylko u Wrony. Bywa tak coraz częściej i nikt nie zwraca na to uwagi.
Jacek Kochanowski w swoim tekście: „Czy gej jest mężczyzną? Przyczynki do teorii postpłciowości” tłumaczy punkt po punkcie, na jakiej zasadzie działa płeć jako „instancja kulturowej przemocy”: „Najpierw strażnikami naszej poprawności płciowej są najbliżsi, którzy przyuczają nas do tego, co oznacza być dziewczynką, a co chłopcem. Potem rolę tę przejmuje grupa rówieśnicza, a potem już jesteśmy wystarczająco przyuczeni, by strzec samych siebie. Potem już „wiemy”, co przystoi mężczyźnie, a co kobiecie”. Dziś niby już każdy doskonale wie, na jakiej zasadzie działa ten genderowy kaganiec, ale jakoś tak dziwnie bywa, że polska kinematografia nadal broni się rękami i nogami przed jakimikolwiek pęknięciami na polu tej skomplikowanej materii. Jeśli zdarza się już jakaś próba przełamania tego „niewygodnego impasu” i w polskim społeczeństwie na ekranie pojawia się „ktoś inny” (z naciskiem na inność), to koniec końców i tak ortodoksyjny, patriarchalny, mizoginiczny i homofobiczny układ zwycięża. Tak jakby istnienie „tych spoza” w polskim społeczeństwie było po prostu… nienaturalne i niemożliwe.
W „Płynących wieżowcach” Tomka Wasilewskiego „zwykły” chłopak z Warszawy niby przypadkiem odkrywa w sobie coś „niepokojącego”. W trakcie z wernisażu wpada mu w oko przystojny rówieśnik. Jakaś niewidzialna, choć momentami niezwykle romantyczna siła przyciąga Kubę (Mateusz Banasiuk) do Michała (Bartosz Gelner). Kuba ma niby wszystko poukładane. Na co dzień pływa. Pływanie jest sensem jego życia. Na dodatek jeśli utrzyma formę, prawdopodobnie czeka go kariera sportowca. Nie chce stracić takiej szansy, więc po cichutku połyka jakieś małe, białe tabletki z menzurki w szatni po treningach. W domu czekają na niego matka i dziewczyna. Panie, rzecz jasna, nie darzą się sympatią i rywalizują o względy Kuby. W wyniku „pęknięcia” w życiorysie Kuby ich relacja przejdzie również metamorfozę. Wszystko ułoży się dokładnie tak, jak w klasycznej genderowej tragedii, w której przed patriarchatem nie ma ucieczki.
Wasilewski decyduje się uzależnić uczucie i pożądanie swoich bohaterów od ich najbliższych. Pieczołowicie buduje kalki rodzinnych kłopotów różnych warstw społecznych. Co ciekawe, podziały klasowe w jego filmie to jakiś kosmiczny układ. Z jednej strony, samotna matka pływaka czy raczej matczyna figura (Katarzyna Herman) marząca o nauce japońskiego, przebrana jak na orientalną wariatkę przystało, która na dokładkę uzależnia swojego syna także na poziomie cielesnym. W filmie widzimy sceny kąpieli, w których Kuba zgrabnie rozmasowuje plecy „pani mamy”. To taki ich wspólny rytuał, który ma na celu uświadomienie widowni, że ta pani jest pozornie tolerancyjna. Ojca brak i naprawdę trudno oprzeć się wrażeniu, że w świecie Wasilewskiego to jest spory problem.
Z drugiej strony, dama z idealnie upiętymi włosami (Iza Kuna), matka Michała, która nawet po swoim eleganckim mieszkaniu chodzi w szpilkach. Potwornie boi się swojego męża, który terroryzuje rodzinę milczeniem. Syna kocha nad życie, ale jego comming out to dla niej osobista tragedia. Kiedy przy stole, w trakcie rodzinnej kolacji, panowie rozmawiają, rzecz jasna o piłce nożnej, pada nagle obrazoburcze zdanie o odmiennej orientacji seksualnej – wszyscy zmieniają temat. W bogatych domach tolerancja nie gości, przynajmniej do czasu.
Kosmiczne, binarne opozycje rządzą światem Wasilewskiego. Nie ma to żadnego znaczenia, jak w Polsce dzieje się „naprawdę”, bo jeśli nawet polski krajobraz miał być jakimś konkretnym odniesieniem w „Płynących wieżowcach”, to w efekcie końcowym przypomina coś w rodzaju przypowieści, która staje się karykaturą. Gdyby jeszcze była w tym wszystkim szczypta ironii i niezgody na otaczającą nas rzeczywistość byłoby o czym dyskutować. Brak konsekwencji w kreacji świata w „Płynących wieżowcach” to podstawowy zarzut wobec tego filmu. Niby realistycznie, bo przecież co jakiś czas uderza nas z ekranu ostra dawka warszawskich, industrialnych i nie tylko, plenerów, ale z drugiej strony, na każdym kroku króluje niezniszczalna metafora. Sam tytuł filmu wywodzi się z męskiej przypowieści o dzieciństwie. Tak jakby odmienna orientacja wiązała się zawsze z jakimś doświadczeniem sprzed lat, a figura ojca była kluczowa w diagnozowaniu takiej „odmienności”.
Relacja Michała i Kuby dojrzewa na tle tej chaotycznej i nieskoordynowanej wizji gadżetów, figur, szablonów i ludzików z papieru wypluwających swoje wydumane kwestie. W niektórych scenach trudno znieść sentymentalizm, bo przecież kiedy dwójka luźnych chłopaków wskakuje do wagonu pędzącego pociągu towarowego, a jeden z nich przez przypadek rani się w głowę, drugi reaguje natychmiast – zamartwia się. I wtedy następuje zgrzyt – jest za wcześnie na zbliżenie, więc strapiony ranny sięga do pudeł na stanie wagonu i wyciąga banana. I to byłoby na tyle, później jest już tylko głębokie patrzenie sobie w oczy. Wasilewski kompletnie nie ma pomysłu na inscenizację poszczególnych scen. Wykorzystuje efekt zatrzymania postaci na tle dziwacznych tapet, pustych przestrzeni. Dzięki temu chce uwypuklić samotność w życiu bohaterów i nic poza tym. Reżyser ma dobre intencje, próbuje uciekać od stereotypów, usiłuje wykreować nowatorskie dla polskiego kina postacie. Koniec końców relacje jego bohaterów to zbitka wykalkulowanych, przewidywalnych sytuacji, w trakcie których chodzi tylko o to, żeby jak najszybciej wrócić do status quo. Bo przecież inaczej się nie da.
Najbardziej rażąca w całym tym układzie jest scena seksualna między Kubą i Michałem. Trzeba uczciwie oddać Wasilewskiemu, że jak na polskie warunki w tej kwestii ryzykuje. Nie ma mowy o delikatnych, odpowiednio markowanych pieszczotach. Wszystko jednak odbywa się „w ukryciu”, przy bramie, prawdopodobnie gdzieś na podziemnym parkingu. Nie ma siły, żeby bohaterowie wyszli z klinczu upodlenia ze względu na swoją orientację seksualną. Sami doskonale wiedzą, że warto się schować.
W filmie Wasilewskiego podobnie zresztą, jak w filmie Katarzyny Rosłaniec „Bejbi blues”, chodzi przede wszystkim o ludzi młodych. To kino jest adresowane do nich i prawdopodobnie ma być o nich. Jeśli rzeczywiście taka interwencja artystyczna w polskiej kinematografii miałaby przynajmniej odrobinę potencjału emancypacyjnego, byłoby o co walczyć. Niestety, dosyć, że „światy” Tomasza Wasilewskiego przypominają raczej zderzenie współczesnej „Pani Dulskiej” i serialowej „Plotkary” (Warszawa z czyjegoś, amerykańskiego snu), to na dokładkę hołdują płciowej poprawności. Dokładnie rzecz biorąc: odmienna orientacja seksualna u Wasilewskiego to zaburzenie, które domaga się kary. Można o nim jedynie zapomnieć albo przepaść. W zniknięciu pomagają agresywni dresiarze, których rzeczywiście ma się ochotę zetrzeć w pył, ale jak można w nich uwierzyć, kiedy panowie, mimo ostrej stylizacji na lokalnych gangsterów, zamieszkują szklane wieżowce, w samym centrum stolicy.
I na koniec rzecz o kobietach. Kagańca patriarchatu często pilnują kobiety. Dziś to zdanie to frazes, ale w „Płynących wieżowcach” „naturalnie” skłócone matka i dziewczyna głównego bohatera w momencie ostatecznego starcia stają ramię w ramię, aby uchronić Kubę przed wspominanym pęknięciem. Przyzwyczajenia matki dziedziczy przyszła żona. Bronią jest esencja kobiecości w tym smutnym, patriarchalnym, mizoginicznym i homofobicznym układzie. W końcu najświętsze jest nowe życie. Reszta nie ma żadnego znaczenia.
„Płynące wieżowce”, reż. Tomasz Wasilewski
premiera 22.11.2013