Trzymanie się za dłonie to jeden z wielu drobnych gestów będących oznaką intymnej zażyłości – dla jednych jest to swoisty emblemat życia uczuciowego, dla innych świadectwo otwarcia na potrzeby drugiego człowieka i pierwotnej potrzeby współzależności. W „Ana, mon amour”, najnowszym filmie Calina Petera Netzera, ten skromny, delikatny odruch zostanie szybko zastąpiony nienaturalnym chwytem za nadgarstek, mającym więcej wspólnego z obsesyjnym pragnieniem przetrwania niż z oznaką zaufania. Obraz kurczowego trzymania się drugiej osoby, który pojawia się w materiałach promocyjnych filmu, będzie w tym przypadku zapowiedzią piekła nieporozumień na ekranie – toksycznego układu zależności przytłoczonego ciężarem oczekiwań odłożonych w dzieciństwie, różnic klasowych będących dziedzictwem rządów Nicolae Ceauşescu, a także codziennych pretensji przysłaniających radość płynącą z bycia razem. „Ana, mon amour” zawiera raczej elementarz kłujących w oczy znaków zapytania o istotę przywiązywania i rozstawania się we wszystkich swoich odmianach, który rumuńscy nowofalowcy lubią najbardziej.
Tomę (Mircea Postelnicu), niespełnionego pisarza, męża i ojca poznajemy, gdy leży na kozetce u psychoterapeuty. Usiłuje zrozumieć podłoże zauroczenia, związku i małżeństwa z Aną (Diana Cavallioti), którą dziesięć lat wcześniej poznał na studiach. Ale jak się okazuje, ich relacja nie przetrwała próby czasu. Od tej pory oczami mężczyzny będziemy odkrywali kolejne – skomplikowane za sprawą porzucenia chronologii – rozdziały ich związku obezwładnionego przez czas, chorobę i zakulisowe nieporozumienia. Poczynając od pierwszego, namiętnego zbliżenia w akademiku, a przy tym przełomowego odkrycia emocjonalnych problemów i choroby psychicznej partnerki, przez szukanie ratunku w farmakologii, terapii oraz poświęcenie mężczyzny rozciągnięte między bezwarunkowym oddaniem a poczuciem obowiązku, aż po opowieść o rozstaniu, stracie, przemijaniu i bezskutecznych próbach utrzymania przy sobie tych, na których obecności, mimo wzajemnie wyrządzonych krzywd, wciąż nam zależy. Fakty, sytuacje, luźne wspomnienia i wyzwania partnerstwa biegną u Netzera dwoma równoległymi torami – z jednej strony są plastrem na ranę z czystej potrzeby serca, z drugiej – wikłają w rozpaczliwą siatkę nieodwzajemnionych zależności. Albo więcej: ukochanego partnera przeistaczają w opiekuna medycznego. Czuć to zwłaszcza w słowach ojca Tomy, które zdają się przekraczać granicę rodzicielskich wskazówek: „Odkąd ją poznałeś, straciłeś rozum. Zamiast zająć się sobą, tańczysz, jak ci zagra. Powiedz, czemu chcesz się dać ukrzyżować jak Jezus?”. W tym ojcowskim zarzucie nie ma nic naiwnego, raczej mistrzowsko oddają one meandry toksycznego związku.
„Ana, mon amour” nie szczędzi widzowi tonów stricte męczeńskich, gdzie – paradoksalnie – w buty „ofiary” wyniszczającej relacji nie wchodzi bezradna, obezwładniona lękami i fobiami kobieta, a przyjmujący rolę obrońcy mężczyzna. W obu biografiach skołatanych bohaterów widać rozpaczliwe wołanie o odrobinę wsparcia, jednak psychologiczna tkanka zostaje konsekwentnie przełożona na męski, zdaje się, że dla reżysera ciekawszy punkt widzenia. Netzer oddaje głos i opowiada się tylko po jednej stronie, szczegółowo portretując jej fizyczne i emocjonalne osuwanie się na dno, a drugą traktując poniekąd jako niewygodny, pasożytujący na otoczeniu problem. On dla ratowania życia ukochanej rezygnuje z kariery literackiej, co zostaje ukazane poprzez proste obrazki porządkujące oś czasu, czyli większą ilość papierosów gaszonych w popielniczce czy przerzedzającą się fryzurę. Z kolei ona, napędzana stopniowym wychodzeniem z choroby, wspina się po zgiętych plecach partnera, wyzwala się z impasu, rozkwita. Jedną z najważniejszych scen w filmie jest sen Tomy, w którym dochodzi do feminizacji perspektywy, załamania patriarchalnego porządku i przejęcia sterów przez bohaterkę. „Wreszcie mogę żyć jak normalny człowiek – pracować, wychodzić na miasto. Musiałam wiele wycierpieć, aby się rozwinąć. Szkoda, że nie zrobiłeś tego ze mną, tym bardziej że nie chcę być już zależna od nikogo, kto będzie mnie hamował” – mówi. W tej sytuacji małżonkowie mogą jedynie zawzięcie polerować wzajemne pretensje, uwięzieni po różnych stronach niewidzialnej bariery, która wznosi się pomiędzy ich światami. A widz poczuwa się do obowiązku odpowiedzenia na pytanie, kto powinien się czuć tutaj winny?
W tym na pierwszy rzut oka ospałym, pozbawionym energii filmie Netzer nie boi się odważnie odwracających perspektywę sekwencji, oskarżeń o niepoprawną w wielu kręgach perspektywę, według której kobieta w oczach mężczyzny przyjmuje ostateczną pozę wampira potrafiącego napsuć sporo krwi. To siłowanie się z odpowiedzialnością bohaterów, granie o wysokie stawki ich zachowań jest więcej niż niekonwencjonalne i więcej niż celnie uchwycone. Kalejdoskop wydarzeń przeszłych, teraźniejszych i przyszłych fantastycznie eksponuje obraz upadku związku w całej swojej złożoności, przy czym nie tracimy z oczu magnetyzmu początkowego uczucia. Choć w trakcie seansu wciąż mamy przeświadczenie, że każdy związek prędzej czy później przykryje kurtyna kariery, rozwodu, indywidualnych planów na przyszłość i błędów, a sam Natzer nie czaruje i nie przekonuje, iż prawdziwa miłość i młodzieńcza wyobraźnia mogą góry przenosić, to „Ana, mon amour” nie daje się całkowicie pochłonąć fatalistycznej nieodwracalności – to byłoby zbyt proste. Weźmy finał, w którym Toma w geście rozpaczy szuka w oczach terapeuty zrozumienia dla wizji odbudowania małżeństwa, pochylmy się nad retrospekcjami, w których kiełkuje miłość bohaterów uczących się siebie nawzajem. Owa empatia i zainteresowanie, jakie reżyser gotów jest poświęcić swoim postaciom, ostatecznie nie pozbawia widza nadziei. Wprost przeciwnie: pokazuje, że to, co niegdyś zamknięte na cztery spusty i zostawione za plecami, właściwie nigdy nie przestanie, z jednej strony boleśnie zaprzątać, z drugiej – co istotniejsze – mile przypominać się w naszych głowach. Skromne, autentyczne, trącące emocjonalne struny kino.
„Ana, mon amour”
reż. Calin Peter Netzer
premiera: 20.10.2017