Jan Piszczyk. Syn damskiego krawca. W wykonaniu Bogumiła Kobieli raczej spadkobierca Chaplina. Trochę slapstickowy, tragikomiczny. Narzeka na „zezowate szczęście”. W istocie to konformizm jest jego losem. Wstępuje do organizacji ONR, by zdobyć posadę korepetytora. Wstępuje do podchorążówki w czasie II wojny światowej, bo w przyzwoitym mundurze łatwiej o atencję niewiast. Trafia do obozu, bez udziału w żadnej bitwie. Tam udaje bohatera. I tak jeszcze wiele, wiele razy będzie Piszczyk fikcjonalizował swoją biografię, uelastyczniał detale, łasił się do niełaskawego ducha dziejów i zawsze będzie na końcu pochodu, zawsze ostatni, posądzany o konspirację, agenturalną przeszłość. A im częściej będzie oskarżany, tym gorliwiej będzie się starał systemowi przypodobać. Redagować socjalistyczne gazetki ścienne, powielać propagandowe hasła. Daremnie.
„Jesteśmy odpadami historii. Nawet nie odpadami, tylko pyłkiem” – mówi kelner do swego współwięźnia, Jana Piszczyka tym razem we wcieleniu Jerzego Stuhra. Osadzony w areszcie czuje się bezpiecznie. Wie jak funkcjonować, wszystko postanowione jest za niego, przepisuje gorliwie treści propagandowe dla społeczności więziennej. Lubuje się w nowomowie. Zwolniony w 1955 roku zostaje uznany za bohatera i „ofiarę sfingowanych oskarżeń”. Znowu zostaje wtrącony w kolejne warianty własnej biografii. Zniewieściały, naiwny w najważniejszych momentach dziejowych bierze udział niechcący, przypadkiem. Ankieter Wydziału Urzędu Bezpieczeństwa, uczestnik demonstracji prowolnościowych, na pytanie: „Idziesz w lewo czy w prawo?” odpowiada: „Nie wiem”.
„On nie przeszedł do historii, to historia przeszła się po nim” – pada ze sceny poznańskiego Teatru Polskiego. Stop-klatka. Piszczyk powraca i dziś.
Najpierw słyszymy chór głosów próbujący ustalić spójną wersję biografii Piszczyka. Panuje chaos, każdy wie swoje. Rodzice, koledzy, żona i kochanka. Czujemy się trochę jak na pogrzebie, podzwonne dla Piszczyka czas zacząć. Kanalia, donosiciel, nieodżałowany mąż, dobry człowiek. Co wynika z tego zbiorowego curriculum vitae?
Odrodzony jak feniks z popiołów, powraca człowiek bez właściwości, gładko zaczesany konformista. Wchodzi na scenę prosto z widowni. Everyman na miarę naszych możliwości. Bohater naszych czasów. Troszkę nadwyrężony kolejami losu, troszkę oburzony niepochlebnymi opiniami na swój temat, ale jednak w formie, gotów znów wykrzykiwać te bardziej z poręczniejszych hasła.
Mamy lata 90. Piszczyk reinkarnuje się jako były działacz, niewinnie osądzony solidarnościowiec, neokapitalista, biznesmen, zdobywca Lauru Biznesu, copywriter, polityk. Andrzej Lepper, Janusz Palikot i… Andrzej Talar niekończącego się serialu dziejów.
Sztuka Jana Czaplińskiego i Piotra Rowickiego „Piszczyk” stara się dopowiedzieć nam, uspójnić narrację postniepodległościową. Jest ważnym głosem w obliczu deficytu opowieści o czasie przełomu. Otrzymujemy remiks ostatnich dwóch dekad. Przemówienia Jana Pawła II, Jóżefa Cyrankwicza, Władysława Gomółki przetykają melodie disco polo. Popkultura jak zwykle okazuje się niezawodnym sejsmografem współczesności. Karykaturalnie, przesadnie, ale zawsze na bieżąco rejestruje estetykę zachodzących przemian. Remiks, teledysk, chocholi taniec – w takt muzyki każdy tańczy nową demokrację jak potrafi (niezawodny ruch sceniczny w reżyserii Arkadiusza Buszki). „Mury” Jacka Kaczmarskiego zestawione z cytatami z „Czaru par”, „Koła fortuny” stają się kolejnym sloganem, pustym semantycznie znakiem.
Jan Piszczyk jest postacią, która nie mówi własnym językiem. Zawsze zapożycza go od innych. Czy krzyczy: „Żydzi na Madagaskar!”, „Każdy plemnik to podatnik!”, czy „Na Kowno!” – nigdy nie przemawia swoją dykcją. Nieustannie upaja się frazesem, najchętniej zapożyczonym z martyrologii narodowej.
Postać w wykonaniu Łukasza Chrzuszcza nie jest przeszarżowana. Dzięki temu wszystkie osoby obecne na scenie awansują do rangi głównych bohaterów. Piszczyk istnieje o tyle, o ile jest postrzegany przez innych, świeci blaskiem odbitym. W konkursie na swojego sobowtóra bez trudu znajduje kandydatów. Piszczyk jest w nas, mówi nami i to my jesteśmy jego nieślubnymi dziećmi. Sądząc po doborze cytatów muzycznych („Księżycowa piosenka” Varius Manx, „No limit” 2 Unlimited, „King” T.Love), spadkobiercami bierności głównego bohatera są współcześni trzydziestolatkowie.
Paraboliczność tej postaci powoduje, że jest i zawsze będzie nośną metaforą Polaka. Krzykacza, kabotyna, konformisty. Piszczyk jako student prawa nie przestaje wysługiwać się historii. Jest Stanem Tymińskim, nieudolnym Dyzmą, ziszczonym mitem męża opatrznościowego, skarlałym herosem, człowiekiem znikąd, zbiegiem okoliczności. Ale i Anastazją P. – stręczycielką dziejów.
„Piszczyk” jest sztuką świetnie rozpisaną na rytmy. Ogląda się to dobrze, dynamicznie, narcystycznie ciesząc się z rozpoznanych przez siebie aluzji intertekstualnych. Aktorzy grają rzecz lekko, płynnie, sami rozsmakowując się w dramaturgicznej materii. Może za mało gra scenografia, może puenta jest przydługa i odrobinę łopatologiczna, ale całość robi wrażenie sprawnie działającej maszyny, maszyny dialogowej najwyższej próby.
„Momento mori” – mówi Jan Piszczyk z przesadną emfazą. Lapsus językowy jest specyficzną antycypacją jego losów. Choć jest na moment, nie umrze jak wszyscy. Przeminą okoliczności. Zbieg pozostanie.
Jan Czapliński, Piotr Rowicki, „Piszczyk”
reżyseria: Piotr Ratajczak
opracowanie muzyczne: Piotr Ratajczak
scenografia: Matylda Kotlińska
kostiumy: grupa Mixer
Poznań, Teatr Polski
prapremiera: 25.05.2013