Archiwum
22.09.2020

Piromantki

Marcin Stachowicz
Film

„Gdy za dużo gadasz, stajesz się przezroczysty” – słowa Pabla Larraina, reżysera „Emy”, mógłbym sobie wydziabać na plecach. Proszę bardzo, może być nawet na czole. Złotą czcionką i struną od gitary. Bo w narcystycznym przegadaniu świata, gdzie każdy czuje się zobligowany do oplucia drugiej osoby własnymi myślami, porozumienie bez słów waży więcej od papierów wartościowych Amazona. I chociaż wszyscy mamy na ustach „wspólnotę”, zdolność do najprostszego „bycia razem” już dawno umarła i nawet od kina oczekuje się wykładu: prawda ma być dostępna w dialogach, przemilczenia i nieścisłości to niemile widziane wylinki po XX-wiecznej awangardzie. Scenariusz, scenariusz i jeszcze raz TRADYCYJNY scenariusz! A jeśli nie, to zaraz sprowadzimy was do parteru – oskarżeniami o mętność, „teledyskowość”, brak pomysłów. Mniej więcej coś takiego stało się z „Emą”, która niby się podoba (bo „piękna wizualnie”), ale polska krytyka już marszczy noski, że w sumie to jakiś taki „dziurawy film”.

Istotnie, Mariana di Girolamo – odtwórczyni tytułowej roli u Larraina – raczej działa niż paple wycyzelowane linijki tekstu. Jej akcje są impulsywne i naładowane uliczną energią, bo Ema tańczy reggaeton – tę, jak mówi jej mąż Gaston, awangardowy choreograf, „muzykę nadającą się do słuchania w pierdlu”. A jednak rewolucja – prywatna, choć o wspólnotowym potencjale – nie bierze się tutaj z przypadku. Plan Emy jest misterną łamigłówką, tyle że przeprowadzoną w duchu oczyszczającego anarchizmu – w pragnieniu puszczenia z dymem starego świata oraz wszystkich jego badziewnych norm, przemocowych rytuałów i napuszonej kultury. Ale nade wszystko – w kontrze do tradycyjnych więzi rodzinnych, które wykluczają międzyosobniczych pośredników innych niż geny, stawiając „matczyną miłość” ponad „zwykłą przyjaźń”, „biologię” wyżej od „romantycznego przywiązania”, rodzicielstwo ponad inne formy opieki. Brzmi to może dziwacznie, ale właściwym celem Emy jest zanegowanie udupiających „podziałów miłości” i wydzierganie – na gruncie cielesności, seksu, tańca – maksymalnie patchworkowej tkaniny relacji, która zmieściłaby wszystko i wszystkich: dzieci adopcyjne, biologiczne, siostrzeństwo, małżeństwo, przyjaźń, płynne tożsamości seksualne i tak dalej. Bez gotowych formułek i paternalistycznych ocen reżysera-faceta, lecz raczej – jak pisze Agnieszka Jakimiak – w ramach „pewnej możliwości, potencjału istniejącego w systemie, który przyjmujemy za oczywisty i bezsprzeczny”.

Żywiołem tego filmu jest w równym stopniu konfrontacja – międzypokoleniowa oraz na linii jednostka–system – co zacierające granice własnego Ja współbycie z innymi. Zaczyna się od przygrzmocenia głową w mur: Ema i Gaston oddają do adopcji chłopca, którego sami przyjęli pod swój dach ledwie rok wcześniej. Teraz Ema – z tlenionym włosem i w obszernych dresach – dopada na ulicy urzędniczkę opieki społecznej i próbuje maglować: gdzie jest Polo, z kim mieszka, jak się czuje, czy jest szczęśliwy. W odpowiedzi dostaje litanię obelg: takie jak ty – dziwne, cudaczne – nigdy nie będą matkami, sama jesteś dzieckiem, wracaj do swoich tańców, „kup sobie lalkę i ubranka dla niej”. Wahanie, porażka, błąd, słabość – to wszystko nie mieści się w normach. Nie można jednocześnie chcieć i nie chcieć, nawet jeśli własny syn budzi w tobie ambiwalentne uczucie miłości oflankowanej atawistycznym strachem. Reakcją Emy na tyranię zero-jedynkowości jest zatem wyjście na zewnątrz, ucieczka w świat – ku jeszcze radykalniejszym „ćwiczeniom” z ulicznej choreografii; ku zatarciu cielesnych granic i brutalnej przebudowie porządku społecznego, bez pytania o zgodę tych, którzy staną się „ofiarami” owej mikrorewolucji. Piromania bohaterki – łącząca, jak sama to nazywa, muzykę „grającą orgazm” z autentycznymi aktami podpaleń – ma odczarować gniew jako wehikuł rozkoszy. Wydobyć destrukcyjny afekt, z którego rodzi się inne życie – nieuznające kompromisów, skupione na wspólnej walce o świat wolny od spojrzenia innego, nieoceniający, usuwający grunt pod nogami samozwańczych arbitrów dobrego smaku i protekcjonalnych emancypatorów, którzy wiedzą lepiej, do czego kobietom wypada tańczyć. Można się z takim radykalnym, czasami wręcz – radykalnie egoistycznym – postawieniem sprawy głęboko nie zgadzać, pluć na nie, zwalczać – u Emy można w zasadzie wszystko.

Wybór reggaetonu jako lejtmotywu filmu także nie wydaje się przypadkowy. Uliczna materia tej muzyki – jej „tłustość”, która wybrzmiewa najlepiej na tle podświetlonych nocnych boisk, parkingów, fluorescencyjnych kolorów miasta Valparaiso, mekki chilijskich artystów – doskonale wydobywa clou obecnego w „Emie” konfliktu pokoleniowego. Gaston, dwanaście lat starszy mąż bohaterki, wchodzi w rolę mędrca-demistyfikatora i obnaża przed reggaetonowym siostrzanym teamem bolesną prawdę o ukochanym gatunku: „ktoś wam wmówił, że jak ruszacie bioderkami, to jesteście wolne – a jest wprost przeciwnie, to kultura przemocy”. I jest to ostateczny gwóźdź do trumny wkurwu: brodaty bóg zstępuje z niebios, żeby nauczać maluczkich, co jest poprawne, estetyczne, zgodne z benedyktyńsko wypracowaną „teoretyczną normą” wolności. Jak działać, drogie roszczeniowe dzieciaczki, żeby osiągnąć zamierzony cel, bez znaczenia: rewolucyjny czy kontrrewolucyjny. Jak żyć, żeby stać się autonomicznym podmiotem w morzu niesprzyjających okoliczności. Tak, jako (prawie) rówieśnik filmowej Emy, mogę powiedzieć z pełnym przekonaniem – protekcjonalna życzliwość wujów i ciotek to najgorsze, co nam się przytrafiło. Na poczucie bezsilności, wywołane owym powszechnym „dobrodziejstwem”, mogę tylko odparować: ***** *****, przestańcie moje życie prześladować! Nie mówcie, jak protestować, co nosić na głowie, do czego tańczyć, z kim spędzać życie, jak bardzo być lub nie być anarchistką, konformistką, mężczyzną. Młodzieńcza punkowość to dzisiaj jedna z nielicznych wizji wartych obrony. A jak nie wierzycie – po prostu spójrzcie na „Emę”.

 

„Ema”
reż. Pablo Larrain
premiera: 11.09.2020