Piosenki o miłości utrzymane w intymnym, sypialnianym klimacie. Na okładce, na ciepłym, beżowym tle delikatny rysunek całującej się pary, jakby wyjęty z pamiętnika pensjonarki: ona – (oczywiście)eteryczna blondynka w bluzce w kwiatki, on – (obowiązkowo) brunet. Poniżej tytuł: „Crush Songs” z dorysowanym na końcu sercem. Nie dajmy jednak się zwieść pozorom.
Autorką albumu jest Karen O, ważna postać nowojorskiej sceny alternatywnej. Ultraekspresyjna, rozszminkowana i zwykle ekstrawagancko ubrana wokalistka, doskonale odnajdująca się w okołopunkowej estetyce. Artystka ma na swoim koncie współpracę z ikoną niezależnego kina, Davidem Lynchem, oraz z tytanem amerykańskiej rockowej awangardy, Michaelem Girą – artystami eksplorującymi raczej te mroczne, niepensjonarskie zakamarki ludzkiej natury.
Debiut jej macierzystego Yeah Yeah Yeahs był mocny i wyrazisty. Na „Fever To Tell” znalazło się 12 chwytliwych, nieskomplikowanych piosenek, które szybko podbiły serca Amerykanów prostotą, energią i bezpretensjonalnością, zgarniając między innymi nominację do Grammy i tytuł płyty roku według „New York Timesa”. Ograniczony skład zespołu współgrał z surowym brzmieniem i oszczędnymi kompozycjami. Miało być mocno i krótko. I było: długość niektórych utworów nie przekraczała minuty i pięćdziesięciu sekund, zamieniając piosenki w muzyczny sprint.
Kolejne krążki utrzymywały temperaturę i zadziorność debiutu, choć mocno ewoluowały – brzmienie stawało się gładsze, bardziej dopracowane, utwory dłuższe, a kompozycje bardziej melodyjne. Stopniowo dochodziły kolejne instrumenty: bas, syntezatory, trąbki, saksofony. Zmiany zapowiadał już drugi album, „Show Your Bones”. Płytę „It’s Blitz” z kolei promował utwór „Heads Will Roll” – ejtisowy, syntezatorowy i roztańczony. Na pierwszy singiel zeszłorocznego albumu „Mosquito” wybrany został „Sacrilege”, zwieńczony rozentuzjazmowanym chórem gospel.
„Crush Songs” wydają się z tego punktu widzenia nawiązywać do początków Yeah Yeah Yeahs. Wskazywałoby na to przede wszystkim minimalistyczne instrumentarium. Przy nagrywaniu „Fever To Tell” zespołowi wystarczyły tylko perkusja, przesterowana gitara i wokal. W solowym debiucie Karen O idzie krok dalej, uzupełniając swój głos jedynie o brzmienie akustycznej gitary i, z rzadka, automatu perkusyjnego. Nie ma kombinowania – jest kilka prostych ogniskowych akordów, a piosenki są jeszcze krótsze niż na „Fever To Tell” – kończą się czasem po kilkudziesięciu sekundach.
Choć niektóre utwory wydają się nagrane serio, trudno nie traktować płyty w kategoriach wygłupu. Artystka raz wyśpiewuje urocze banały o miłości („Love is soft”), innym razem jęczy niemiłosiernie jak kot mordowany ze szczególnym okrucieństwem. Kląska niczym rasowy koń, pieje, popiskuje, wrzeszczy opętańczo, a zaraz potem podśpiewuje sobie o śmierci Michaela Jacksona („King of pop is dead and gone”).
Prowokacja? Prawdopodobnie tak, choć jest to tylko jedna strona tej płyty. Drugą są szkice zapowiadające wcale udane piosenki. Zrealizowanie nagrań w konwencji lo-fi sugeruje, że piosenki zostały zarejestrowane na szybko, uchwycone w momencie ich powstawania, bez aranżacyjnego ciągu dalszego. Zdradzenie kulis warsztatu będzie pewnie dla jednych ciekawym zabiegiem, dla innych zwykłym niedbalstwem lub oznakami wyczerpania się pomysłów i zjadania własnego ogona.
Karen O w ramach jednej płyty wydaje się wchodzić w konwencję dziewczyńskiej piosenki miłosnej i szydzić z niej (siebie?), budować kompozycje i niszczyć je, urywając powstający utwór, nim ten zdąży się rozwinąć. Tytułowe crush songs to jednocześnie piosenki o zauroczeniu i piosenki zmiażdżone, zdławione.
Na deser warto rzucić okiem na teledysk-niespodziankę, którą w tajemnicy przed Karen O wyreżyserował Spike Jonze. Występująca w nim Elle Fanning przechadza się, kokietuje i improwizuje wygłupy. Jest tu wszystko, co znajdziemy na „Crush Songs”: dziewczęcy urok, łagodne szyderstwo i spontaniczność. Z Nowym Jorkiem w tle.
Karen O, „Crush Songs”
Cult Records
2014