Najnowszy film Wesa Andersona powstał z wewnętrznej misji stawiania pytań o ludzką tożsamość w dobie gwałtownych konfliktów, rozpadu struktur i głębokiego rozczarowania państwem. Zrealizowana techniką animacji poklatkowej „Wyspa psów” okazała się najbardziej politycznym filmem tegorocznego Berlinale. A zarazem dziełem najbardziej ludzkim.
Być może „Wyspa psów” wydaje się tak ludzka przede wszystkim dlatego, że potężny kinowy potencjał lalek pozwala widzom przejrzeć się w nich. Film Andersona zaczyna się od emocji właściwych opowiastce dla dzieci, ale nie wypranych z tematów dla dorosłych. Oto za siedmioma górami, za dwadzieścia lat, które mają nadejść, tajemnicza epidemia psiej grypy pustoszy japońskie Megasaki. Skorumpowany burmistrz Kobayashi ogłasza więc stan wyjątkowy, wprowadzając kwarantannę i odcinając czworonożnych pupilów od reszty społeczeństwa. Wszystkie psy trafiają na pobliską wyspę, która służyła dotąd za wysypisko radioaktywnych śmieci. Jakie wyzwania czekają tam na „najlepszych przyjaciół człowieka”? Do bajkowego świata zwierząt przedostają się samotność, przemoc, cień depresji. Watahy zdziczałych psów obsesyjnie tropią jadalne odpadki, zaglądają do kontenerów, chodzą po wysypiskach, gdzie rozkłada się jedzenie, którego nikt nie zebrał. Część z nich w końcu nie wytrzymuje i wiesza się na własnej smyczy. Na wyspie psów dominują skundlona estetyka i brzydota, bylejakość i barbarzyństwo. Właśnie tam rozpocznie się walka o prawa tych, którzy stali się dla władzy potencjalnym zagrożeniem.
W sensie formalnym „Wyspa psów” to coś w rodzaju futurystycznej fantazji na temat oświeceniowej bajki niby o zwierzętach, a tak naprawdę o ludziach. Wymieszanej z teatrem kabuki i poszatkowanymi wersami japońskiego haiku. Film Andersona przepełniają nawiązania, obrazy pełne duchów. Nawiedzają je widma wielkich kinowych mistrzów i wzorów, a przede wszystkim powidoki „samurajskiego” Kurosawy i przypowieści o japońskich banitach. To dzieło zanurzone w mitach o kinie jako opowieści o uniwersalnych wartościach z pogranicza przyjaźni i lojalności, ale zarazem obfitujące w kinofilskie guilty pleasure. „Wyspa psów” jest nośnikiem emocji, które Anderson – jak sam twierdzi – zna z dzieciństwa.
Fakt, że reżyser na powrót odnalazł w sobie młodzieńczą spontaniczność i entuzjazm, służy nie tylko dobrej zabawie. Niepozbawiona inteligentnego i cierpkiego humoru opowieść o kundlach z amerykańskim akcentem nabiera niesamowitej wymowy. U Andersona animacja poklatkowa jest tylko konwencją, zaś powtarzalność charakterystycznych motywów staje się odkryciem. Zwróćmy uwagę: przewrotność „Wyspy psów” polega na zastosowaniu maksymalnie infantylnej formy i aktorskiej mozaiki do powiedzenia rzeczy wyrafinowanych. W żadnym innym gatunku wyobraźnia Andersona nie mogłaby dokonać tak swobodnego przejścia między abstrakcją i błyskotliwą charakterystyką społeczeństwa klasowego. Nawet gdy reżyser operuje z pozoru zużytą, niekiedy prymitywną techniką, mnoży ekscentryczne postaci, pisze opętane dialogi i monologi dla tytułowych psów, pozbawiając tym samym głosu ludzi, to tak naprawdę opowiada o strachu oraz nienawiści roztaczanych przez elity sprawujące władzę.
Aby uzasadnić poetykę tego politycznego koszmaru – będącą zapisem psychologii i struktury władzy – Anderson czerpie z pojęć takich, jak „klasa” czy „naród”. W istocie występuje przeciwko władzy jako takiej, ale nie zatrzymuje się na jej dosłownej rekonstrukcji czy historii, która jest „jak prawdziwa”. W świecie, gdzie zmyślony news ma większy wpływ na rzeczywistość niż solidnie przygotowane wystąpienie, a polityka sączenia jadu i obrażania kogo popadnie zmusza ludzi do walki o swoje podstawowe prawa, Anderson sięga po właściwe sobie ostrze satyry. Tym samym z ożywczych analogii między pieskim życiem a totalitarną codziennością reżyser zbudował symboliczną ikonosferę swoich czasów – nie Kraju Kwitnącej Wiśni widoczną na ekranie, a podzielonej na pół Ameryki. Miejsca paradoksów, uprzedzeń, społecznych anomalii.
„Wyspa psów” to zatem film powstały z wewnętrznej misji stawiania pytań o ludzką tożsamość w dobie gwałtownych konfliktów, rozpadu struktur i głębokiego rozczarowania amerykańskim państwem. Wkraczając na obszar obcej sobie kultury, reżyser nie usiłował wcale naśladować realiów Dalekiego Wschodu, lecz ograniczył się do wachlarza luźnych ekscytacji, wyobrażeń, symboli. Dalekie to jednak od krzywdzących stereotypów. W przypadku „Wyspy psów” typowe zarzuty, dotyczące instrumentalnego wykorzystania wizualnego imaginarium Japonii, sygnalizują tak naprawdę myślowe lenistwo. Odmalowując obraz groteskowo-karykaturalnej Japonii, Anderson skonstruował wszak kinofilską metaforę świata, która staje się tylko pretekstem do postawienia diagnozy na temat społeczeństw pędzących ku katastrofie. Co ciekawe, poza konkretnym czasem i przestrzenią, historią i geografią, toposami i artefaktami dalekowschodniej tradycji i wbrew najoczywistszym pomówieniom o kulturowej kolonizacji.
Żeby spróbować zrozumieć interwencyjny wydźwięk sztuki filmowej, Anderson musiał zrzucić na chwilę okulary, przez które zazwyczaj patrzy na świat. W metaforycznej reprezentacji doświadczeń pokolenia hejtu Donalda Trumpa, w której reżyser po raz pierwszy ciska gromami w ludzi próbujących przeforsować własne prawa, udało się mu jednak uniknąć śrubowania gniewu i frustracji. Koniec końców reżyser potwierdza, że w czasach nietolerancji musi istnieć jakiś ruch oporu, dzięki któremu prawdziwe wartości, na przekór wszystkiemu, zwyciężają. W rezultacie Anderson stworzył film wyjątkowy, pełen nadzwyczajnej wrażliwości, a zarazem demonstrujący szczere przywiązanie do wartości, takich jak szacunek, walka o wolność i godność. Według twórcy „Wyspy psów” wszyscy powinniśmy mówić o uprzedzeniach i dyskryminacji otwarcie, żeby każdy z nas mógł wejść w dialog. Żebyśmy byli, w końcu, razem. „Kim jesteśmy? I kim pragniemy być?” – pyta na koniec dwunastoletni chłopiec, obrońca wygnanych czworonogów. To piękne pytanie; zapewne z prostoty, z którą Anderson je zadaje, wynika siła tego filmu.
„Wyspa psów”
reż. Wes Anderson
premiera: 20.04.2018