„Natura musi istnieć, aby ją można było gwałcić!” – czy nie takim chlapnięciem potrafił popisać się Pablo Picasso? Takim. A też: „Precz ze stylem! Czy Bóg ma styl? Stworzył gitarę, arlekina, jamnika, kota, sowę, gołębicę! Tak jak ja. Słoń i wieloryb – niech będzie, ale słoń i wiewiórka? Prawdziwa zbieranina! Stworzył coś, czego nie ma. Ja też”. Widziałem ostatnio wiewiórkę w masce uszytej z chusteczki, za którą (zwisającą jako śliniak z okraszonego nastroszonymi sztućcami obłoku) chwycić, żeby wydobyć się z bajora, pragnął swego czasu Tantal. Tak się składa, że syn Tantala miał wbudowaną łopatkę wziętą od słonia po tym, jak jego ojciec sporządził z niego pieczeń i podał goszczonym przez siebie bogom, przy czym jedna z bogiń (Demeter) była do tego stopnia zafrasowana, że obgryzła wyżej wymienioną kość nieszczęsnego bohatera potrawy, impreza przemieniła się w drakę; Zeus Tantala, fruuu, do bajora, z którego nie może sięgnąć, czego mu się chce, a co tak przed nosem zwisa; zaś synkowi jego, zgodnie z boską projekcją, wbudowano łopatkę ze słonia, powrzucano kawały rozczłonkowanego chłopca do kotła i dalej tam gotować je (nakazał Zeus), aż się na nowo zlepią w całość, a ona, zaczerpnąwszy odpowiednio wagnerowskich zachcianek, które bąbelkowymi walkiriami wleką projektor siebie, wałkujący ją (tę całość), jak to zwykle bywa, zmoczy się kiedyś od przedawkowania tego, co w woli słabo jasne. Więc „zygu-zygu” panu Picassowi, chciałoby się niniejszym pokazać, ponieważ, co widać już chyba perfidnie rentgenowsko (całkiem-całkiem), wiewiórce do słonia w wielu kształtach ogromnie blisko. Ale mniejsza z tym jednym, wróćmy do tamtego pierwszego chlapnięcia, OK?
Pytam międzynarodowym slangiem, ponieważ zagabuję moją asystentkę głosową. I tu zdziwienie! Nie uzyskuję żadnej reakcji, zaklęty w mojej Nokii Banan duszek uprawia milczenie samochodowe, ponieważ jego głos obawia się, że jest zakażony. Na co ja: whoops! Wykonuję niezgrabny piruet do kieszeni wewnętrznej, szybciutko. Mam to głębokie przeżucie serducha, że należy w moim wypadku stuningować dramatyzację chusteczki. Po wszystkich podpatrzonych w kinie, teatrze, brazylijskich telenowelach – gruźliczych dramatyzacjach chusteczki, powinienem tę jedną rzecz umieć. Opieram się o zawieszoną w powietrzu chustkę niczym śpiewak operowy o gigantycznej klacie, jednak wcale nie będę się produkować, nic z siebie nie wypuszczę, nic, co kruczkiem nakłania do metamorfoz. Nawet świdrując śpiewaczym wzrokiem bladerunnerowskie słońce, nie otworzę twarzy, nie pośpiewam mu / nie będę go zjadać.
Mój wewnętrzny konflikt demona Produkującego z demonem Pożerającym[1]♥ przenosi się jak gdyby za parawan, oddziela mnie od niego znienacka widzenie całości miasta poddanego kwarantannie[2]☼. Opierając się na chusteczce, podnoszę przez nią swoją Nokię Banan i umieszczam w odpowiednim kuble, dedykowanym podejrzanym powierzchniom. Odchodzi do lamusa komunikacja, podczas której zachodzi konieczność naciśnięcia czegoś i mówienia czegoś, co zawiera ewentualność śladu pozostawionego przez chuch. Trenuję wymowę spojrzeń. I idę (np. miastem), idę być może ostatni raz.
À propos natury (patrz chlapnięcie nr 1), bladerunnerowskie słońce wisi mi pod nosem, trudno go nie chapnąć czy nie poświęcić mu samochodowego murmurando. NARODY MÓWIĄ O JEDNYM! MONOTEMATYCZNOŚĆ NARODÓW – bez żadnych podtekstów wyśrubowują larum nagłówki drukowane na niebie przez bezrobotne jumbo jety. Zatrudnione do tego przez władze ze szczebla komiwojażerskiego, aby nie trzeba było wychylać się za drzwi do kiosku po najnowszy „Fakt”. Kilka moralizatorskich adzia! (redagowanych przez maestrów samowitości) prosto z rury wydechowej pykającej aromatem turbopaliwa, po czym rzeźbiona w chmurze, laboratoryjnie obliczona doza golizny, w śliniaku i z nastroszonym sztućcami, ślinka jej cieknie na widok struktury domostw, dopakowanej populacją na skalę anty-bezludności całkowitej, zgromadzonej już nawet nie przy, lecz w odbiornikach.
Wyznam jak anioł podczas jednej z miliardów obowiązujących w ich (aniołów) hydrauliczno-głowowej poczcie, aktualizowanej co trzy sekundy, spowiedzi z ostatnich czterech sekund: boję się większej ode mnie, lecącej z nieba kropli śliny i trochę uciekam. Wpakowuję się w żwirek na błoniach stadionu narodowego. I dymi mi spod tylnych łap narodowy żwirek. „Polityków nie ożywia nadzieja, że dzięki nieoczekiwanemu łutowi szczęścia wpadną na jakieś już ukonstytuowane »wszystko«, nie mówiąc nawet o ustaleniu raz na zawsze jakiegoś »my«, którym nie trzeba by się już więcej zajmować. Nie spodziewają się niczego ponad sam ruch nieustannej repryzy idącej śladem brzegów kolektywu – trochę jak zimne ognie, za pomocą których rysujemy kształty w ciemnościach, jednak tylko dzięki temu, że wystarczająco szybko nimi poruszamy”. Przyznam, że szukam dojść do probabilistycznej wyobraźni kolektywnej, trudno nie dopatrzyć się, że przy tak nagłym, jakie nas obrało do gołego, wzuciu na pseudo-mikroba całej kuli ziemskiej – jedynie mentalne wymiany między-syndykalne będą cośkolwiek dawały. Dlatego, nie czekając na nakaz zasłaniania twarzy[3]☻, odgradzam swoją sprawdzonym sposobem. Przytraczam do niej recepturką książkę i to z niej wam czytałem przed chwilą, a donikąd nie plułem. Książką jest „Polityka natury” Bruno Latoura, szukam w niej oparcia silniejszego od chustki. Zamaskowany proroczym tytułem, nie oglądam się na bladerunnerowskie słońce, więc przemykam odrobinę, hmm, szacowniejszy? Przynajmniej udaję, że tak myślę.
Z napchanymi do gęby (liczonej wraz z obojgiem oczu) posthumanistycznymi mądrościami przeskakuję płotek, tory tramwajowe, jezdnię, murek, mikro-zbocze, alejkę parku Skaryszewskiego, przebijam się przez krzaczastą opończę i wlatuję w majestat jego wewnętrznych krzaków. Przy czym to, co dziwuje, to to, co Wam właśnie czytam: „Ileż to w końcu zostało napisane, aby ośmieszyć biednych Białasów, pragnących rządzić, maltretować, dominować, posiadać, odrzucać, gwałcić i wypaczać naturę?”. Zaraz, zaraz! Co ja czytam? Czemuś zgoła odmiennemu pragnąłem przymocować swoją twarz i chwytać, jak rozumieć mowę silników samolotowych. Gdzieś tu to było, tymczasem dostaję dość przeszywającą wskazówkę, jak rozumieć co innego: „W relacji opartej na porządku nic nie mogło łączyć czarnych dziur z rzekami, transgeniczną soją, rolnikami, klimatem, ludzkimi embrionami i uczłowieczoną świnią. Dzięki rachunkowi ekonomicznemu te byty zyskują jakąś wspólną miarę”. Ojej. Toporny los trombocytom naszym i blastulom wróży takie wymiętoszenie oraz zmiksowanie z pieniążkami każdego centrum zarządzania formą istnienia. Jednak światełko w ciemnej dickensowskiej uliczce (może to kubeł Oskara Zrzędy połyskuje? no raczej) szabruje: „Moralność zmieniła zwrot: nie nakłada na nas obowiązku definiowania fundamentów, ale podejmowania na nowo kompozycji, na bieżąco, jak najszybciej, w następnym cyklu. […] Eksperymentalna »mała transcendencja« nie obiecuje wcale, że weźmie wszystko pod uwagę, ale że będzie wykluczała, upewniając się, że wykluczeni będą mogli jej zagrozić w następnym cyklu. Nie wymagajmy więc od niej przełykania całego pluriwersum naraz […]. Z definicji wszystkie kolektywy, podobnie jak wytwór Frankensteina, rodzą się zdeformowane; w oczach pozostałych zawsze jawią się jako barbarzyńskie”. Albo: „Nie ma ludu »my«, przynajmniej – jeszcze nie”. (Za to lud Hehe od dobrych kilku latek już chodzi!) Lub: „Nareszcie dowiemy się, czego właściwie chcemy i czym jest owo »my«, zdolne podobno, by czegoś chcieć”.
Na duchampowskim delayu[4]† przeczytane w trybie survivalowym kawałki „Polityki natury” zrastają mi się w jeden obraz[5]†. Czy aby nie sugerujesz nam, moja masko, że politycy swoją ponętnością zbliżają się do kształtów transmutującej moralności?
Bladerunnerowskie słońce robi sobie ze mnie plakat do „Skandalisty Larry’ego Flynta”. Jakbym wyłaniał się ze starodawnej fotografii, podpisanej z tyłu: tu ja w mojej masce, słońca nie ma, bo było bladerunnerowskie, więc zasłaniam je, wiszę mu jak proporczyk pod lusterkiem w kabinie tira, robię mu niejako za odwrócony turban, turban spodni, a moje starania zawleczone na słońce obawą, by nie prowokowało do postbladerunnerowskiej zadumy (próbka takiej w temacie robota: „to {robot} czuje, to {robot} żyje?! / zatem życie nie robi różnicy”). Dobre zdjęcie? Bardzo złe. A chcielibyście poczuć magiczną ciekawostkę na temat natury? Mam jej pełen lamus. Otóż w zapleczach Ściany Wschodniej, obok tunelu, którym pod Marszałkowską wyjeżdża się na PKiN, chyba że tylko imituje się pojazd wielośladowy, wtedy chłonie się światło i ponętność tunelu, który wiele dziedziczy ze sferyczności po podskakującym do Babilonu, między syrenką a trabantem, pierzastym radiksie (socrege?) i dubowym podejściu do kosmodromów; więc obok podobnego tunelu, naprzeciwko klubu, w którym odbywał się festiwal róbrege, a też w tym samym budynku, w którego piętach gnieżdżą się zrośnięte sklepiki płytowe hey dża i hey joe, wisi wycelowany w globalne południe, wisi nieruszony od dnia premiery… poster „Skandalisty Larry’ego Flynta”. Wisi wypłowiały taki, w samym centrumiku, że można jedną gałką przelać się po wdziękach Pałacu, a drugą jednocześnie podziwiać ukradkowe zakonserwowanie w miejscu skąd wyłazi lawa, w tak totalnie niepozornej kryjówce, najbardziej swego czasu bulwersującego uczucia religijne ideogramu, jaki funkcjonował pośród hasającej za sprawunkami, z asfaltowej tęczy do bazy pod kałużą i z powrotem, publiczki, na chodnikowym dworze. On tam wisi, centralnie! Ten ideogram, który wywoływał procesy o obrazę uczuć religijnych, aż go spożytkował Zbigniew Warpechowski, napędzony nim poniekąd w swoim konserwatywnym awangardyzmie (mocno anty-postmodernistycznym), to znaczy obsadził plakat do „Skandalisty Larry’ego Flynta” w kluczowej roli performansu, którym symbolicznie trąbił (w shofar) = ogłaszał nastanie w Polsce postmodernizmu i zarazem straszył pomieszaniem wartości[6]∀ (rejestrów dokowanych w przestworzach – trapiło artystę – blendowanie z zoomami na wszelakie wowy, w szczególności fingowane; performer utyskuje w tym okresie na pojmowanie postępu przez wszędobylski „mordyzm”, promowanie rozdziawienia, wszędzie otwarcia twarzy). A tu bach, plast! Latka zwaliły się w głąb, i proszę: „Skandalista” wciąż na afiszu. Jak to? No bo mamy tam do czynienia z przeszkleniem klatki schodowej, którą po seansach opuszczało się sale kina Relax, zabitego dechami – ulala – nie wiadomo, kiedy. Może wtedy, kiedy Courtney Love budziła wśród fanów Kurta tyle, ile Marilyn Manson pośród obywatelstwa na pamięć znającego oddech Gomułki.
Obecnie nikogo nie goni równie dziarski oddech, niesiony charakterystycznym cugiem, jaki w centrumiku pracuje 24 h planowo, z uwagi na radioaktywne cząsteczki; centrumik się na okrągło wietrzy i nawet jak wejdziesz w chmurę po waporyzatorze o smaku maski kple-kple, to ty zostaniesz w masce, a z chmury już dawno nic, ani jednej szarytki, chociaż dopiero co – jakby całe kłęby i setki skompresowanych koków. Ale to nie dziki cug jest teraz zagadnieniem, lecz, nieprawdaż, wyludniacz. Nikogo w centrumiku, tylko Ty i poster „Skandalisty Larry’ego”. Dzikusy turlają się po ulicach, jakieś nietoperze zawinięte w naleśnik z wyludnionego placu. Milkliwa przestrzeń i kształtuje się niczym hybryda myszy całej i kociego ogona.
Jako nowy tego klimatu kolega, niesprawdzony wcale, ale średnio rokujący, wlatuję w wewnętrzne krzaki parku Skaryszewskiego. Miało być inaczej, tak uważam. Bo tutaj albo jogger wycieka ze swojego wdzianka kolorystycznie spokrewnionego z radykalną flegmą, albo dorośli ludzie wyprowadzają swoje susły. Trochę mnie skręca, gdzie mam polecieć, by nikomu nic się nie stało, a dalej dużo się działo i tym podobne. Chcę podpełznąć do zbiorowego izolacjenuatycznego umysłu, tymczasem użytkownicy parku nacierają zewsząd, zatajają dostęp (blaza menażerów? bez paplania w gąszczu konf, bez pierdół ślizgiem biorących długaśny stół i via usta zgromadzone przy nim mózgi, wyposzczeni garstką dni bez wymądrzania się LIVE, latają nóżkami po parkach jak nietoperze incognito, tające moce, że niby zakontraktowane jedynie na słupa, w słonecznych pinglach, niczym ekshibicjonista w prochowcu, skitrane w swoich radarach, przemykające piechtą po ziemiach; tyle nietoperze; i znowu menażerowie, naoglądani superbowl, ćwiczyli udkami kurczaka, czy co? a teraz wprowadzają w życie strategie zastępcze na wypadek zamknięcia mokrych targów? nie wiem). Ale oczywiście wpadam na faceta z susłem. A jest to (środkowy) Łoziński. Whoops! Byleby mnie nie poznał, byleby mnie nie poznał. Truchtem ze spuszczoną głową, niepyszny, jakby mnie kto widział rysującego w powietrzu jakieś śmiecie, które kto teraz posprząta (oczywiście Ariel). A reprezentant klanu dokumentalistów roztrząsających poplątanie krwi i uwikłania rodzinne (klanu dwu filmowców plus pisarza Łozińskiego juniora dokumentującego zefektowanie więzów, więzami light i frog talk) z wyglądu generuje frunące między oczy awizo worków z balastem twardziela, patrzy, patrzy, skraca susłowi smycz, suseł poważny, też patrzy się, co ja taki przyłapany idę. No i prast: „my się chyba znamy”. „Tak, tak” – odpowiadam tyłem. „Wszystko w porządku?”. „Chyba tak”. Odlatuję.
W czym rzecz? Już jodłuję (bez śliny – jasna sprawa), w czym rzecz. Wszystko zaczęło się 11 listopada 2018 roku. Ulica Francuska, kępki faciów z małpkami w tylnych kieszeniach, sunących jakby nieśli niewidzialne arbuzy pod pachami. Słowem: wow! Idą dopiero na most, żeby z mostu wylawszy się w centrumik, spiętrzyć się po bożemu, następnie wrócić na most i zabarłożyć w szumie dymnych świec, twarzą w kominiarce i bardzo głębokim talerzu żółwiowej. Przenikam pomiędzy rakietowymi krokami i wbijam między wille, w miąższ dzielnicy oddanej knajpeczkom i ludziom o anielskim wprost poczuciu karty wnikającej w ich kieszeń jak w usta bankomatu, w którym przyszli na świat. Zaznaczam od razu, że niosę magnetofon Sanyo, z którym wiążę pewne plany i nie zdradzę ich nawet teraz, gdy jest już po wszystkim, to znaczy album pod tytułem „WE CONCERN THE EMBRYO” czyni mnie golemem majętnym nieziemsko i nierówno wpływowym. Panie Latour, prosimy o komentarz! „Dzicy przybrani piórami, dzieci Matki Ziemi, jakże byśmy chcieli was przypominać! Przyglądamy się z boku waszej nocy poślubnej z naturą, czując się jak smarkacze. Jesteśmy tylko inżynierami, badaczami, nowoczesnymi Białasami […]” – podaję za (niezmiennie) „Polityką natury”. Któraś boczna uliczka, kapeczka Bauhausiku i orient, Andrzejku, ponieważ jesteś na muszce kamerki, wycelowanej w ciebie z balkonu jednego z domków, a kamerującym okazać się może któryś z klanu Łozińskich (środkowy). Uważaj! Jak leziesz? Ja lezę! I ląduję we wzruszającym dokumencie o ciekawym przypadkowych ludzi reżyserze, który zagaduje ich z balkonu, żeby mu zaraz się wygadali ze swojego emploi. Pyta się mnie reżyser tego filmu, czego chcę (bo przecież mam magnetofon). W tle faciowie z małpkami w tylnych kieszeniach, a ja: jeju, żeby Wisła płynęła. A potem dukanie jak za Łokietka, że: żeby intencjami brukowane było powietrze. (Ewidentnie coś mnie oblazło / rurowy sen, marzenie ściętej głowy.) Reżyser siedzi w roli zaciekawionego przypadkowymi ludźmi, którzy dostarczani mu są przez mój ludzki sposób na przechodzenie pod jego okiem, à la pocieszność imigrancka wprowadzana kroczkiem Katarzyny Figury w realia tuzów haute couture (patrz: „Prêt-à-porter” Roberta Altmana). Odchodzę.
Urywa mi się film. Czyżbym miał kontakt z czyjąś małpką? Oby się okazało podczas wielkiej cofki, wielkiego przewijania, że z małpką – tak, jakiegoś patrioty Voodoo. Dobrze. Na razie tylko metaforycznie urywa mi się ten film, żeby zmienił się plan. Tkwię między H&M-em a Rotundą. Zatkany w tłumie, który nie może się ruszyć, niczym twarz w puszce po fasoli pośród milionów takich samych twarzy w puszkach po różnych fasolach. Podobno Duchampowi należało podawać małe porcje, wystarczyło dać mu jedną fasolkę i on ją żuł przez wiele godzin. Często bywa, że rozmyślam o tej jego fasolce. Ale zatkany w tłumie rozważam jedynie dyskomfort, który narasta i który podzielamy. Dzieci są najlepsze, choć nie wiadomo, w czym (gdzie są ich ciała?), bo nie sposób (zakamuflowanej w gęstwie tłumu) głowy naprowadzić nijak na nie. Pytają opryskliwie: było tu przychodzić, po co?! Dorośli milczą wymownie, jakby już panowała zaraza. (Spocko, luźna lycra na kapitańskim mostku, wypowiadajcie swoje zdania, dorośli ludzie, niech się wyszaleją wasze gargulce spuszczające Ziemi monit, jeszcze masa powietrza przed wami i furkotem ust, zanim powietrze będące już raz wydychanym, będzie uznane za polizane, zaanektowane przez zarazę, jeszcze jakieś 14 – 16 miechów do niej, parszywy 2020 ma czas, żeby mu w uszach wyrosło niemowlę, którym jest on sam, bez nikogo). Postoimy (jak nóżki w sondażowym torcie), zobaczymy (jak lunetki w galarecie). Się zobaczy! Zajęte od flar flagi kraju, buty zadeptujące syczące płomieniami oka w biało-czerwonym nylonie. A może zatka się bardziej tłum, to jest możliwe. Nic się nie ruszy, nawet jeden wielokrążek, złącze kulkowe, nawet pół gałki. Jeszcze chwila i nie wiem, czego się nauczę. Po wielu trudach, ślamazarnym ruchem robaczkowym, kicania[8]ζ z głodem tłumu do dzielnicy restauracyjnej, Łozińskiemu pod balkon, i jedzenia homara przez kominiarkę? Po moim trupie, prędzej dam się przerobić na chleb, z dwiema bułkami zamiast oczu! Więc teleportuję się. Do Skaryszewskiego, do 2020 roku. I jeszcze spływając mojemu reżyserowi, już daję się pochwycić duchowi schodów (esprit d’escalier). Jasny gwint, pytał, czy wszystko w porządku, czemu mu nie powiedziałem: boję się, że jednym bublowatym powiedzeniem mogę zdmuchnąć z Ziemi ostatnich mędrców.
Pomyślałby wtedy (wreszcie!) o sobie? I nie zagadywał szpiegującego go Wałęsy! (znaczy: przepraszam, apostrofo do metafory! miałem na myśli… tupecik, jak zawsze – miałem na myśli tupecik, ale tym razem z gałęzi wiązu i spoczywającego w tym słodkim gniazdku viralowego walenia, kaszalota, któremu planktonem cały chodzę, układam się w chmury[9]‡). Świetna zagadka, tylko kogo ja się pytam – to jest dopiero zagadnienie. Ponieważ stoję już na lekkim wzniesieniu przy tajnym jeziorze z widokiem na jezioro oficjalne i makabryczne plecy fabryki Wedla. A moją rozmówczynią jest pomnik. Który – proszę że ja Was – przedstawia golaskę. W parku Skaryszewskim wiele czai się przedstawień kobiet, ta akurat wykonuje ciałem show, jakby chciała przyłożyć ucho do poduszki, a tymczasem musi lecieć, patrolować jako mewa bezkrwiste oczy rządu ciał, słabo upłynniającego swoje spozieranie zewsząd, nieco sztywne, bo słabo pokumane z żywiołem pławnym (coś à la „merci, merde, pour Le dépeupler!”; choć nadzieja to patetyczne fotosy z USG piekieł przefaksowane nieopatrznie na Twoją automatyczną sekretarkę[10]┼, żywię nadzieję, że istnieje rzeczywistość równoległa, w której zespół Armia poprzestał na pierwszej płycie i nigdy nie sięgnął po śpiewanie Beckettowego „Wyludniacza” jako środek wyrazu). Muszę zaraz lecieć sprawdzać w leksykonie, czy dobrze się patrzę w podpis palca na końcu materii, że ta figura wyszła spod rąk rzeźbiarza Rapa. Więc lecę.
Wtedy przychodzi mi do głowy, że już wiem, jak możni wykorzystają od strony powszechnej izolacji 3d-k[11]▀ rzeczywistość viralową. Pod nieuwagę bodyguardów callcentrów, znaczy się społeczeństw całych, pobudują nowe pomniki pod płaszczykiem nocki wilgotniejącej od non-ironiczności płaszcza, w którym się ją widuje. Oj tak, z pewnością wyrosną nam, nastroszone rzędami jak amfiteatr, ulice pełne a bezludne, bo piętrzące się od nowych statui, bardziej łebskich, niż pszczela wesz, rabuś kokosowy i racemat razem wzięci nakazują (wymieniam ich ponieważ błąkam się po leksykonie, nie ma tutaj rzeźbiarza Rapa – kurczę bladerunnerowskie! – ale jest ready made). Najpewniej dominować zacznie styl à la Jonathan Borofksy lub miasta będą się zrzucać, żeby łączące je trasy krajowe przedzierzgnąć w gigantyczne interpretacje wierszy wizualnych Joana Brossy.
Nie ma / nie było rzeźbiarza Rapa? Hmm. Nie wierzę. Pomału, wchodząc w śluzowane częstotliwości membran właściwe dla okresu kwarantanny, zaczynam go wyszukiwać, chociażby w swoim ciele, byleby był. Żeby wszyscy byli! W tej intencji ukrywam reprezentujący mnie zadek w bajorze pod szaro-ceglanym zboczem Politechniki, gdzie zaobserwować się daje wizerunek gołąbka namalowany pro-PROL’skim pędzlem wg picassowskiego wzorca (za którego maźnięcie na chusteczkę, bodajże z nudów, podczas konferencyjnej pompy we Wrocławiu w 1948 roku, „gwałciciel natury” otrzymał order Lenina). Zaczynam się zastanawiać, czy nie przeczytać „Idzie skacząc po górach” Andrzejewskiego. Bo to jest o Picassie. Ale o dziwo są obecnie inne sprawy, bliższe melanżom masek niż Picasso (a na to Picasso: „Maski to nie były rzeźby jak wszystkie inne. Nic z tych rzeczy. To była magia. A dlaczego nie Egipcjanie, nie Chaldejczycy? Nie połapaliśmy się w tym. Tamci są prymitywni, ale nie magiczni. Murzyni to egzorcyści, od tamtej pory znam to słowo po francusku. Egzorcyzmy przeciwko wszystkiemu: przeciwko groźnym, nieznanym duchom. Nie mogłem się napatrzyć fetyszom. I zrozumiałem: ja też jestem przeciwko wszystkiemu. Ja też myślę, że wszystko jest nieznane, groźne! Wszystko! nie szczegóły! Kobiety, dzieci, zwierzęta, tytoń, gra… Wszystko”).
Więc jakie są, Andrzejku, kwestie inne od Picassa? Pytam się zassany przez bajoro, zdziwiony, co to znaczy zipać, kiedy cała semantyczna grawitacja robi dla jednego i on się robi jedynym, jakiego da się chcieć, a takim jest czarusiem, który przemierza glebę, przybierając postać sławy, i tylko sława zostaje. Pytam się, więc odpowiadam.
(Inne niż Picasso) kwestie to: dlaczego Seth Price stwierdza chyłkiem i orzeka w eseju pod tytułem „Rozproszenie”[12]↔ powierzchowność Duchampa w jego wróżbie, że artysta przyszłości będzie artystą podziemnym? Seth Price? Artysta niepowierzchowny i takież (artysta!) uprawiający poezje? Oto zagadnienie, Andrzejku! W szczególności teraz, kiedy wszystko się zrobi (uwaga!) podziemne (o, już jest!). Bo: jasne, namierzycie, co pichcimy pod gazem zdalności, ale nie znajdziecie tego nigdzie, do czego zaprzęgnięta w tym czasie będzie kuchnia, co to za rycerski breakdance na – może nieco bardziej chtonicznym – gazie odbębniają nasze gary (np. toxicsteamsnackpunkowe). I widać teraz też – przez exotic wyziewy o smaku tadadadam – dojmująco wyraźnie, że z wróżbą Duchampa spotyka się Jerzy Ludwiński. Badacz, który nie dość, że podtrzymuje wskazówkę przeskakującą nad wiercipiętami, a dotykającą ich (wiercipiętów) prosto w czas, mianowicie wskazówkę dla lustracji postartystycznych, to na domiar tego właśnie spotyka się z „powierzchowną” wróżbą Duchampa, a spotyka się z nią – Ludwiński – na własną modłę wyszeptanym problemem undergroundu (że underground rozpyla komóry jakieś nieuchwytne, umykające jak odcinki mydlanej opery, można nie zajarzyć w maseczce, że się im za przesłanie robiło, jamy niewiadomo-gdzie-bogdzie-wjakimśnowymjorku-dickensowskim-produkującymwszystkieT-shirty&elektroślinyświata, underground ze swoim subhoryzontalnym wchodzeniem – heroldem wyrastającym spomiędzy piersi jakby ze studzienki balonowy tył głowy klakiera – ma zawsze w zanadrzu wymiary niejawności, przez które przeziera plastrami wzwyż – szkicowany ręką Ludwińskiego – transparentny kurhan, geologiczny diagram powstawania dziejów sztuki, mającej przejść przez punkt zero i stać się sztuką wszędzie). „W sztuce jest bowiem odwrotnie niż w geologii. W tym drugim przypadku starsze jest głębiej, w sztuce niby też, z tą jednak różnicą, że najbardziej twórcze zjawiska, najbardziej przewidujące i przenikliwe, a najmniej modne i komercyjne, lubią schodzić do podziemia. Zresztą nie mówi się już awangarda tylko underground”. A ćwierć snacksteampunkowej chwiluni wcześniej: „Przyspieszenie rozwoju sztuki, zwłaszcza ostatnio, powoduje istnienie szczególnego rodzaju symultanizmu, tak jakby różne epoki artystyczne żyły obok siebie równocześnie. Obserwujemy więc różne równoległe tendencje, kierunki i media, które stają się dla nas niezrozumiałą mozaiką, jak relikty sprasowanego miasta”[13]◊. Symultanizm jest mniam, a sprasowane miasto jeszcze bardziej. Mówię tak, bo zassany przez bajoro na skraju Politechniki, mentalnie przemierzam miasto w przebraniu mikroba, żeby władze się nie czepiały, że błąkam się bezzasadnie, przy czym nikt mojego kostiumu nie rozpoznaje, taki jestem maluczki i spokojny o wszystko, że nawet do mikroba sporo mi brakuje masteringu, rury wydechowej itp. Zresztą pod gołąbkiem politechnicznym nie ma żadnego bajora. Słabe mam alibi, na wypadek, gdyby uliczna telewizornia (ruchome plakaty, telebimy itp.) wytrzeszczała na mnie paluchy i twierdziła, że wałęsam się ulicami, o których – że są wyludnione, didaskalia chrząkają i kaszlą wymownie, przed siebie, z bladerunnerowskim słońcem ssanym jako pastylka na dolegliwości, jakie – przekroczywszy wszelkie pułapy życiowości opisane w porzekadłach – odnotowują na personalnych widżetach w portalu kwiki[14]™™… kanarki bogów (objawy typu: chrząkanie, kaszel z tajnym ładunkiem wyekspediowanym na słońce), jednak umyka im, że to są dolegliwości scenariusza. Za to symultanizm!
Ja – Andrzej, Ty – „Idzie skacząc po górach” Andrzejewskiego, właśnie przeze mnie przeczytane. I tak żyjemy sobie obok siebie, wrzucone w kwantowe nogawki, naszpikowanego czujkami kombinezonu. Andrzeje (rozczapierzamy się nieustannie) i przeczytane przez nich „idą, skacząc po górach”. Powkręcane gwintami w szlaczki zostawione przez totalną ekonomikę, jakby wymyślne – dwu i półwymiarowe (jak to w bieżącej cwaniaczkofonicznej chwiluni bywa na czasie) – puzzle skorupy wylewającego się zza zachodu na wschód, od wschodu na południe (północ odlatuje) – jaja kapsuły, której ekonomiczny kosmos na milion lat wzwyż przewiduje swoimi amplitudami koleje naszych wdzięków, choć jesteśmy jedynie równoległymi frędzlami w nogawkach kombinezonu (pewnie jakiejś szeregowej rasta-kałamarnicy, zaopatrującej komputery pokładowe w smary odżywcze i atrament). Z symultanizmu istny czort. Znaczy się: który? Czort niedowiarków, nawiedzający ich i oferujący majaki w zamian za niewiarę w nie. A wygląda jak tor dla bobslejów, tymczasem właśnie nadciąga nasz bobslej. A na jego pokładzie: dwa równoległe reportaże wcieleniowe o opiniach wszystkich ludzi, jacy obecnie trwają, na temat ewentualnych formuł skwitowania zjawiska obserwowalności, czyli: jak zaistnienie pośród obiektów niesie się w przeznaczeniu dla własnej możliwości bycia odnotowanym, z wielu punktów naraz; przy czym w reportażach dba się o uruchamianie najbardziej generalizujących mniemań, wciągnąwszy w sprawę kondycję postrzegania od powojennego personalizmu do dziś (szatanistyczno-pseudokonserwatywnego kryptopostpostmodernizmu), smaczku być może dodaje fakt, że reportaże dlatego są dwa, ponieważ pochodzą z równoległych rzeczywistości, których przebiegi różnią się dopiero na odcinku od personalizmu do dziś.
Och, wyśmienity nastał dzionek. Obserwuję nowe pomniki. Tak zwane domy, nadziane kulminacjami fabuł znanych tylko z wnętrza poszczególnych ról i utrzymywanych na ich karmie, a podskakujących na siedmiu patelniach z teflonowej autosugestii – które swoją drogą odprawiają rycerskie b-boyowanie (breakdance pustej zbroi, tryskającej wrzącym tłuszczem a fosforyzującym w zetknięciu z pierwszym lepszym ciałem pompowanym do uprawiania polityczki, od kiedy samo zaklęło się w swoją plastyczność?[15]Պ) – więc podskakujących na siedmiu teflonach autosugestii, wywodzących się z procesu jednostkowienia, steków tego czegoś, co każdemu członkowi rodziny jawi się jako jego własna tajemniczość. Wszyscy siedzą w swoich osobniczych undergroundach, haute couture zeschło się na chrust, ostatni szczyt mody – zawiązane na splocie słonecznym patyki z wciśniętymi w pachy dłońmi. Popularność przestała być prefiguratywnym graffiti zrobionym od środka na skorupie elipsoidy, a siedzące w niej wielomilioraczki pozwoliły się udomowić przez otaczającą je tajemnicę i właściwie znalazły kres utyskiwania, że są wielomilioraczkami, na razie siedzą w jaju, ale jak wyjdą, kto zechce tylu naraz nieboraków, obecnie nie ma o tym nic w pakietach mowy, jest zaabsorbowanie trajektoriami aur. Tymczasem pomniki czytają wiersze Setha Price’a, co wprawia mnie w bujność rozkojarzenia. Niemalże roztrzaskuję się o jeden.
W ostatniej chwili, jakby wiadomość z ostatniej chwili, niesiony swoim pussycat-kukłowym mumbo number efekty specjalne (niebom palcem założony nelson), wymijam go, wymijam ten pomnik, bryłową laurkę, symboliczne dzięki i zarazem portret, a w rzeczy samej symboliczne przedstawienie implanta, protezy jako takiej w ogóle. Wpadam w pewnego rodzaju poślizg i tym tłumaczyłbym funkcjonariuszom to, że wleciałem wybrzuszającymi się alejkami, surfując na strugach asfaltu meandrującymi pomiędzy potężnymi fałdkami kory i dziuplami, że: jednym słowem, wleciałem do parku z każdą sekundą mroczniejącego coraz to bardziej na luźno sędziwie, jakby zgodnie ze wskazaniem przedniego tytułu, jakie nosiło swego czasu czytadło pod tytułem „Mroczniej”. A wleciałem do parku pokrywającego skarpę za betonową jurtą sejmu. Mrocznieć to on ma we zwyczaju, ten akurat park. Niejeden Ci to powie braciszek, skitrany cały w kapturze o głębokości szyszynki, do której wtryskarka skierowała niechcący za dużo o kilka halucynogennych, slangowych makaronizmów z kombinowanych, zgettoizowanych do ostatniej ampułki (zaświatowego suflera), lawowo-polimerowo-białkowych gumien władzy i rynku.
Więc jakimś tajemniczym cudem nie wpakowałem się w pomnik protezy, za to wbiłem się w park, gdzie generalnie wszystko, tylko nie wolno być. I jeszcze przebiłem czaszką swojego fileta, przepraszam, fleta, czaszką fleta… przebiłem jakąś tajemniczą ścianę, którą dałoby się namierzyć chyba tylko joystickiem skonstruowanym z naciągniętej na patyk twarzy cyklopa. Ponieważ nigdzie jej nie widać. A przebiłem się przez nią z parku prosto do budynku Czytelnika na Wiejskiej. Zatem ciało zostawiłem w parku mroczniejącym, jakby grał w „Biesach” (rolę tak tajną, że nikt nie zauważył jak przemyka na paluszkach korzeni, z wystruganym z cienia kołnierzem od stereotypowej opończy Draculi). Zaś twarz wciskam w Czytelnika, niech mi imituje maskę, ponieważ poprzednia („Polityka natury”) urwała się z emocji i spoczęła niczym kwiaty złożone protezie pod jej pomnikiem.
Maska, jak poucza strukturalizm, w odróżnieniu od twarzy, która odsyła do siebie samej (twarzy nigdy dosyć), więc maska to rodzaj portalu, wehikułu, maska teleportuje, nigdy nie znaczy tego, że ona jest, lecz: że jest co innego, na co ona tylko naprowadza (choćby miała to być twarz, którą skrywa i pieczołowicie zamazuje). Przez półtora momentu za maskę robi mi budynek Czytelnika przyozdobiony floresami z wyniuchanego w tutejszych boazeriach Ludwińskiego (był tu?), dokonuję ekstrakcji floresów, instaluję dodatkowy sęczek, aplikację dzięki której z prędkością małpy skakać można po czasie bieżącym, tym samym wiekowa budowla aktualizuje się, za pomocą lianowej poczty, oto jej kod: „Etap wyobraźni. Dzieło sztuki traci strukturę przestrzenną, czasową i jakiekolwiek ustalone pierwotne granice. Może pojawiać się wszędzie i obejmować sobą wszystko. Jego konkretyzacja powstaje wyłącznie w wyobraźni odbiorcy […] Tendencje w tradycyjnym rozumieniu nie istnieją. Sztuka konceptualna i sztuka niemożliwa nie są tendencjami. […] Etap totalny […] Ważne są napięcia tworzone przez zbiorowy wysiłek wielu ludzi, składające się w sumie na układ pulsujący własnym życiem, jak gigantyczny twór przyrody”. Kod mógłby się urwać na tym euforycznym bumcykcyk, ale pozostaje jeszcze: „Etap zerowy. Istnieją procesy w świadomości wielu ludzi, które nie są ujawniane przy pomocy żadnych znanych nam środków przekazu. Być może nowa cywilizacja będzie mogła je odbierać drogą zbliżoną do telepatii”.[16]ﮝ
Więc euforyczny łepek diapazonu wciska się w anielskie rajstopy, a jego celem staje się poniekąd sofixowy tłum, który wlewa się przez rozszarpany własnoręcznie mur, tylko dokąd się ten tłum wlał? Pomiędzy Szerpów, tam, gdzie dotąd tylko oni włazili, kiedy nie robili za przytroczonych do spolegliwego milczenia mięśniaków i nikomu nic nie targali, więc oddawali się pełni umysłu? A może w wormhole z wbudowanymi fotokomórkami, przepuszczającymi wyłącznie masy demiurgów o zatłoczonych obliczach, a pogrążonych we własnych kultach, uzmysławianych poprzez jednostkowienie? A może tylko się patrzy, wlał się w gigantyczny majak, który ogląda i nie wierzy? Z pewnością Ludwiński wierzył, że to, co trwa i chlupocze w alembiku pacykarza, zasysając dramaty żywych a odżywiając cugi estetyzujące, wzbogaca się wciąż o wymiar rozwojowy. „Gdybyśmy wiedzieli, że Bóg istnieje, wierzylibyśmy w niego wszyscy, ale cóż by to była za frajda” – jak rzecz podobnej wiary ujął John Ashbery (podczas swojego odczytu o „Niewidzialnej awangardzie”). Tak, siedzę twarzą aż po ciemię w gmachu Czytelnika, odwłok i spółkę trzymam w pakamerze Wiejskiej, jakby z „Lilli Wenedy” wydłubanych urokach parku, przyniesionych w dziobie Ślaza niczym kłęby przywidzianych kijanek (czy mi się zdaje, czy na ich czarnych pampersach widnieje Polański jako robot luddyta, który dusi własne pożądanie?). Kłapanie cementuje wariactwa Frascati. Dobra, więc chlapię drinkiem o smaku mózgowym na boazerię w niegdysiejszej bazie tow. Borejszy, projektanta Czytelnika, projektanta konferencji Pokoju we Wrocławiu w 1948 roku (na którą udało się mu ściągnąć Picassa!), jestem sobie głową w centrum zarządzania formą iście modernistycznego, choć powojennego przedsięwzięcia, mającego skupiać w ramach jednej administracji, w jednym aparacie, wszelkie kwestie dotyczące produkcji literackiej. A wywąchuję tu pięknoduchostwo Ludwińskiego nabuzowane sztuką pojęciową, perspektywami sztuki niemożliwej. Wtem!
Następuje dezintegracja pozytywna („w stylu New Wave / z San Francisco”). Maska śle mnie jako słabeuszowskie przesłanie przymocowane jednocześnie do reportaży wcieleniowych z dwóch równoległych rzeczywistości. W jednej – wszystko jak dziś, tyle że trwa modernizm utrwalony przez powojenny personalizm i sieciówy egzystencjalistyczne (rozsiani po globusie agenci w kostiumach mima odgrywający – z grubsza identyczny – dramat wyboru najbardziej zrozumiałej, bo pociągającej wersji siebie; wybór pomiędzy emanacją a laserowym wskaźnikiem?); jest tylko sława. W drugiej – wszystko jak dziś, tyle że nadal żywe są miazmaty personalizmu, jak gdyby wciąż był w wędzeniu (tellurycznymi sposobikami), a żywe są miazmaty, które ufają, że wyosobnienie poszczególnej świadomości i jej mechanizmy klinujące (aby nie opuszczała czaszki, póki ta nie wyskoczy), nie muszą owocować straceńczym ofiarowaniem medialności ciała niestałego, psycholociała, do popluskania się w nim, z lepkością nocy na horyzoncie, pod samym nosem, gdzie próg ekscytacji wciąż odrasta i się dowala; więc miazmaty ufają tutaj (w tej rzeczywistości), że wyosobnienie / zaklęśnięcie poszczególnej świadomości podkreśla swoim konturem właściwy kosmicznym otchłaniom proces nieustannego rozczapierzania się, przepoczwarzania, kombinacji; haecceitas może wpadać w rezonans z nieznanym, wdzierając się klinem jak facet w prochowcu i filcowym kapeluszu (ekshibicjonista? agent detektywistycznego odłamu egzystencjalizmu?) na pokładzie kosmodromu wśród samych gołych Indian, jako szeregowy technik.
W tej drugiej rzeczywistości pseudokonserwatystom nie udało się zbrzydzić postmodernizmu jako mieszadła rejestrów o równym dostępie dla każdego, podczas gdy tylko oni – wedle podszeptów swoich noktowizorów – mogą wywijać podobnym mieszadłem. Zjawiskowość nie leży w niczyjej gestii, lecz razem z hakerską plechą pozdrawia Was z ogni istnienia.
W obu rzeczywistościach, licząc w rachubie Ludwińskiego, pozostajemy na etapie wyobraźni. Cieszę się. I takie przesłanie momentalnie wgrywa się do reportaży. Choć w pierwszym nadal rządzi „Idzie skacząc po górach” – przedziwna ofiara złożona jamnikowi resentymentu, wydłużającemu się wraz ze stęknięciami wydłużającego się stołu, na końcu którego siedzi kreator uznania, towarzyski gospodarz, który nas podobno zaprosił. Andrzejewski siedział w Oborach (między marcem 1962 a marcem 1963 roku) i pisał, tworzył postarzałego Picassa, na którego zewsząd naciera uwaga i bezkrwiste oczy rządu ciał, łażący w ciuchach seksapil domagający się, by mocny, niepowtarzalny w żadnym z czasów, zrzekł się uwagi na rzecz idealnie wymienialnych łachudrów. Ale dziko, panie Andrzejewski! Skąd Panu się wziął ten Picasso w Oborach?[17]ت A tu przecież tuż za winklem czają się takie pekaesy i kołnierze, że głowa mała. Zaraz Lawrence Weiner nam powie, że sztuka służy mu, aby mógł zakradać się odbiorcom do czaszek. Wydaje Ci się, że to Ty jesteś w maseczce, a tymczasem – tam w środku wielka broda z ustami i nozdrzami Twoimi, choć zostały w szkatule.
Mówię to wszystko z perspektywy maski, za którą robi mi współtworzący Wiejską Czytelnik. Jednak zaczynam też coś czuć, że powinienem stworzyć pozory, zająć czymś ręce, bo co ja niby robię, tylko jestem sobie w masce. Postanawiam przebić się, unosząc brew, do księgarni, napaść na nią, skoro już zamaskowany jestem. Tak wykluwa się na naszych oczach mój bublowaty konceptualizm, oby ktoś, kto przeżywał pierwszych heroldów konceptualizmu nie przechodził akurat obok, kiedy będę to opowiadać, ponieważ powietrze z moich ust jest przesiąknięte brodą jakiegoś pana… mikroba, za którego się swego czasu dla niepoznaki przebrałem.
Biorę i kradnę książkę o „Związkach literatury i sztuki w Polsce po 1945 roku”, która nosi tytuł „(Dy)fuzje”, a wyszła we współpracy Muzeum Sztuki w Łodzi i Zakładu Literatury Polskiej XX i XXI wieku UŁ pod redakcją Małgorzaty Lachman i Pawła Polita. Napiszę recenzję tej wysoce mnie interesującej publikacji, postanawiam. Niniejszym piszę ją, tę recenzję.
Piszę, piszę i uznaję, że bardziej elegancko byłoby – niż gdybym pisał, pisał i nagle napisał – po ludzku efektowniej byłoby, gdybym przed napisaniem – niczym Lawrence Weiner pod maski odbiorców – wślizgnął się w budkę strażników sejmu (wyjątkowo efektowna budka, z czarnych luster) i zwiał nią za miasto, pod Ząbki, na ulicę Skorpiona. Jadę. Na fasadzie sejmu znajduje się taka płaskorzeźba, krąg ludzkich zachowań, w jednej z rodzajowych sekwencji ktoś komuś podaje nóżkę, w sensie schodek z dłoni mu oferuje, aby tamten mógł wybić się w przestworza (wyglądają na paziów w czasie wolnym, po cywilnemu).
W trasie pod Ząbki – nikogo, choć kawał miasta. Nawet na cmentarzu żydowskim żywej duszy. Wcielam się: chyba tak widzi Bóg.
Przede wszystkim podniecam się książką, ponieważ zawiera teksty mocujące się z literackimi potrzebami, a może wręcz koniecznościami, za którymi udają się, aby odprzedmiotowić się nieco, sylwetki: Jacka Kryszkowskiego, Andrzeja Partuma, Andrzeja Dłużniewskiego. Rozglądam się po ulicy Skorpiona. Po prawej mam wijącą się w nieskończone, aż do pobliskiej elektrociepłowni, grubaśną rurę. Na jednym z jej rozlicznych kolan – zwalistych, zbudowanych analogicznie do mojej percepcji – dostrzegam niebywałe cudeńko, bo że spraye były tu ćwiczone w wygibasach zwrotu choreograficznego i można popatrzyć się na przykład na dziwny napis „dolcan wiecznie żywy”, wysławiający działającego w Ząbkach dewelopera – to wiadomo, bez najmniejszego łypnięcia, w tym jest ta domieszka zakładanej prawdy, która czyni otoczenie składową realiów akurat takich, co do których panuje zgoda, że mają miejsce; no ale jest coś poza tą prawdą! Na jednym z niebieskawo-srebrnych kolan widzę rodzaj reliefu, sporządzonego z blisterów po starodawnych pigułkach, klimat radzieckiego sci-fi, połączony z wczesnymi hakerskimi wejściami na poliester (patrz: „Artony” Włodzimierza Borowskiego), ujawniania przyrodzonego plastikowi pęknięcia w estetyce, wkomponowywania go w wizyjne zwiastuny środowiska, w którym śmieci pracują na tym samym kompostowniku, co cała reszta.
Do listy artystów, których skryta trochę (może pod zegarkiem? może!) literacka twarz, pojawia się w książce, po drobnym rekonesansie w rurowaniu ulicy Skorpiona, dodaję Wojciecha Bruszewskiego. Następnie podniecam się, że w tekturowych okładkach gnieździ się potworna ilość papieru, elegancko zasłanego tekstem, dofajnowanego przyjemnymi ilustracjami, a pośród omawianych pisarzy, którzy nastawiają radary na przekaźnikowe zagadnienia sztuki, wylądowali: Białoszewski, Buczkowski, Czycz, Haupt.
Co tu dużo gadać, wszyscy bardzo mi się podobają, jednak moje patrzenie nie gra żadnej roli; pławiąc się w otoczeniu, dochodzę to tego, że powinienem zdecydowanymi machnięciami nadać swojej recenzji taką formułę, aby każdy, posyłając jej choćby jedno małe, zalotne zoomowanie, mógł z automatu ulżyć współczynnikowi własnej opiniotwórczości, poczuć – zgodny z przekaźnikowym żywiołem pławnym a najzupełniej osobisty – szał recenzowania. Decyduję się na afektywne dryblowanie mackami (jednym słowem: pac-pac). Dużo pisania w pierwszej osobie – wywar z podobnej refleksji już zaczyna kipieć – może wtedy powstanie iluzja, że to nie ja, tylko maska przeżywa właśnie cichą lekturę (LIVE). A maska odsyła do – nikogo innego, tylko – każdego czytającego następne zdania z takim przejęciem, jakby pomiędzy nimi mogła być zamelinowana jego własność, jego uniwersalne zdanie na każdy temat, które zostało skradzione wraz z – przypominającą monolit z „Odysei kosmicznej” – budką strażników sejmu, otoczonej obecnie przez lemury, których blaza nie równa się niczemu. Skąd one się tu wzięły? Aha, z wywaru (aj karamba, smażone na wodzie cienie – kto mi dał ten przepis?!).
I co robię z (recenzowaną) książką?! Czytam. To znaczy otwieram ją. Patrzę, aha. Dr hab. prof. Tomasz Bocheński napisał o specyficznym zakradaniu się do obrazów Tadeusza Brzozowskiego, chroboczących jako dodatkowy podkład, szerokich planów, od których semantyczna grawitacja odbija się tak, jakby grawitacja mogła się odbijać, a które pochodzą od niebywałych tytułów, które malarz im nadawał. Więc wcale nie zaczynam od Kryszkowskiego ani Partuma. Aha, a więc to tak! Coś podobnego. Jestem bardzo mocno zdziwiony stylem (ja? stylem??) autora tekstu o Brzozowskim. Doczytuję do: „Tytuły to gwarancja, że nie jest się aż tak nowoczesnym, by zerwać, to znaczy zamalować, związek ze sztuką dawną i z samym sobą. Dzięki skromnym nazwom Brzozowski oparł się również wielosłownym interpretatorom, którzy opowiadają dziś o enigmatycznej sztuce w katalogach, książkach i na ścianach muzeów. Elipsy, gry słowne, litoty z jego tytułów walecznie przeciwstawiają się derridiańskim, lacanowskim i žižkowskim potokom, ale Dunajcowi chyba nie”. Tu wywód się kończy. Myślę: rety, wybawiłem się, ktoś tu jest zadziorny i nie przepada za giętkimi kindżałami szatkującymi klejnoty wyrastające na intersubiektywnych torach pod wpływem torpedowania spulchniaczami metalu. Lecę z miejsca do notki: (autor) „Interesuje się improwizacją w literaturze, humorem jako formą poznania, pisarstwem wolnym od natręctw myślowych i ćwiczeniami duchowymi współczesnych pisarzy”. Myślę sobie – a przynajmniej tak mi się zdaje – że to wszystko jest bardzo super. I liczę, że cała książka obfitować będzie w szoki zapoznawcze.
Niecierpliwię się na serio, kiedy przeskoczę neolingwistyczny tytuł i zanurkuję pomiędzy Buczkowskim a Kryszkowskim. Lecz – zanim się przekonam, jaki to wywoła odgłos w ośrodkach badawczych, z którymi mam stały kontakt – dopada mnie refleksja, na zgoła innych serdelkach dostępująca joggingu, niż strony „(Dy)fuzji” śmigają poprzez jakąś tam sferę, posiłkując się brzuścami moich palców (a w każdym brzuścu jego własny serdelek? pytajcie sygnalistę masarza). Więc: z jaką refleksją prowadzę wewnętrzną utarczkę? Dlaczego od razu utarczkę! Po prostu zwizualizowała mi się doszczętnie rzeczywistość równoległa, o jakiej opowiada Ashbery w „Niewidzialnej awangardzie”. Tam, w tej rzeczywistości, prezenterzy telewizyjni potrafią, nie ruszając się z fotelika, wskakiwać oglądaczom na wszelkie anteny i szaleć z rewelacji, nieruchomo, i dostojnie jak trzeba, siedząc w centrum studia i czytając na głos od deski do deski czyjąś eksperymentalną książkę. Generalnie: Ashbery rysuje sytuację socjalizowania wybryków twórczych, wszystko, co przejawia oznaki kolejnej próby osiągnięcia awangardowych efektów, trafia prędko do opinii publicznej. Bolączką eksperymentatorów jest czające się wszędzie zainteresowanie, które uniemożliwia działanie wbrew, bo i tak kończy się na spojrzeniu spotkanym w lustrze pod własnymi brwiami, tędy – na noc z powrotem do lochów Pentagonu. Tak miały pójść mody (przy czym: mamy 1968 rok, jesteśmy amerykańscy jak ziemniak, jak rzeźbiarz Rap). Ashbery twierdzi spokojnie: „Różne formy sprzeciwu wobec średniackich wartości naszego społeczeństwa – na przykład ruch hipisów – sugerują, że jedyny sposób to przyłączyć się do jakiejś wspólnoty równoległej, która ma własne stereotypowe obyczaje, język, sposób mówienia i ubiór, będące jedynie rewersem tych, które próbuje odrzucić”. Rozmyślam o tych problemach, patrzę w lewo, gdzie za kompletną dziczą łąkową sterczy konstrukcja ze sznurkiem, na którym przy pomocy drążka surfować można po sztucznym bajorze, zasponsorowanym przez developera, któremu ładnie pachnie entuzjazm, ponieważ ten zapach inspiruje go do zabudowy. Lemury przeglądają się w monolicie budki strażniczej, sprawdzają, czy nie zbrzydł im ich postmodernizm. Kiedy spostrzegłem, że Seth Price udziela wywiadu Kim Gordon, chociaż to ona dopiero co wydała płytę („No Home Record”) i miała zaraz debiutować w przestrzeni galeryjnej jako twórczyni fantów (słówko Kryszkowskiego), naszło mnie: ilu artystów chciałoby znaleźć się w skórze Price’a, kilkanaście tysięcy? Przypomina mi się „Idzie skacząc po górach”. Andrzejewski totalnie sugestywnie opisał drobne elementy Picassa, choć nawet monologi wewnętrzne malarza dosięgają go z wymuszonego oddalenia, jakby zza kamery, czy raczej: jakby całe to pisanie było ze swoim obiektem per pan.
Przy okazji przekrojowej wystawy Janka Simona w CSW z prezentacją streszczającą jego najnowsze zainteresowania wystąpił Lev Manovich. Najpierw powiedział: stress is good. A potem opowiadał o fascynacji instagramową twórczością nastolatków, zapewniał, że jest znacznie bardziej różnoraka i wymykająca się, niż wykazuje pobieżny fokus zorientowany na młodociane rejestrowanie codzienności; brylował, że pozostaje w komitywie z zoną, gdzie nie ma ludzi, tylko wnioskowanie – przepuszczona przez wielopaki danych analiza materiałów wizualnych emitowanych z maszynerii, którą dysponuje ludność cywilna (chociażby zestawianie wszystkich wyłapanych zdjęć przedstawiających człowieka w czerwonej kurtce, dżinsach i białym podkoszulku, za czym idzie niespodziewany wynik: na terytorium bardzo dużego kraju, którego menedżerowie chełpią się skłonnościami do ekspansji, fotografujący operują tak kadrem, że powiększają fotografowanym głowy). Sugerując przejście w fazę kuluarową, Manovich wyraził entuzjazm, jaki wzbudziło w nim obcowanie z ulicami Warszawy, był pod wrażeniem wizerunkowej sprawności pałętających się po nich nastolatków, zdradził również, że zamierza zatrzymać się tutaj na jakiś czas i pisać, jeździć na rowerze, więc gdyby ktoś chciał pojeździć z nim… Postanowiłem z nim pojeździć. Poproszę przy okazji, żeby sprawdził mi w wielkich danych, jak kształtuje się powtarzalność motywu „zegarek w sercu”, który zaobserwowałem już w aż dwóch utworach literackich. W „HamletMaszynie” Heinera Müllera. Oraz w wierszu Jamesa Tate’a pod tytułem „Oddychanie”, w którym pojawia się „[…] odgłos / głowy bałwana toczącej się / do rzeki, bałwana z / budzikiem zamiast serca / głęboko w środku”. Trochę właśnie tak mi się myśli o literaturze, jako o obrazie przedstawiającym książkę (pt. „Bądźmy z Ziemi, pochłoniemy kwazar, przykry smak”), wyciętym z ram mieczem do krojenia chleba, żeby jego płótno przeznaczone zostało na tobołek, w którym nosi się tematyczne torty, garb i jego alibi: „wielbłąd mnie zjadł, został sam garb” (poglądowy temat tortu: czaszka daje twarzy szlaban). Wkładam głowę do tobołka i już jestem umazany tortem, ale jeszcze się pytam: czy to jest ekologicznie jeść kwazar? Na co obraz, nie przepuszczając mojego głosu, imituje echo dodatkowym podkładem, który widzę w jego środku, w tobołku, a imituje (twierdząco) tak: „wręcz ekologicznie speedowo”.
Straszliwie się spłakałem do środeczka mojego garderobianego przeznaczenia (kto się za mnie przebierze? zrobotyzowana sałata?), ale od innych rzeczy mi się zachciało (chlipać), żadne tam zagadnienie wyzwolenia mnie do tego nie motywowało, co mogłaby sugerować opcja gruczołów planetarnych; zwyczajnie obawiam się, że moja recka skończyła się na powyższym ujęciu. Buu!
Bo powoli włażę na coś, co z wielkim trudem nabiera wymowy, a nie jest to niemowlę. Wyskrobuję gryps z pobudowanej cegiełkami mojego osobistego mięsa ściany płaczu. Za pół godziny po ulicach będzie można truchtać jedynie z zamazaną linią oczodołów, od ucha do ucha. Dzwonię do swojego papugi, żeby zapytać, czy na ulicy Skorpiona także. Ale on nie wie, o czym mówię, z kim i dlaczego rozmawia. Że wymaga ode mnie nielichych wygibasów, wyjście z twarzą z tak zmontowanej na niebiańskich planisferach tej, no jakże się ona nazywa… pogawędki, zaczyna mi się w życiu układać. Czyli: wracam do recenzowania (delikatesowe hip-hip-hurra)!
Rozglądam się po budce. I chaps! Dobiera się do mnie jasność. Ponieważ nie jestem wyalienowany; na zewnątrz lemury, osaczają monolit. Chociaż nie powinny mnie widzieć (stróżówka nie dość, że zbudowana z czarnych luster, do tego jeszcze weneckich), prążkowane małpy wykonują gałkami ocznymi choreograficzny majstersztyk, który naprowadza mnie na opartą o ścianę saperkę, z przywiązaną do trzonka książką, najwyraźniej czytywaną podczas kopania. Wygląda to znajomo, jakbym podobny bibelot (słówko Kryszkowskiego) miał okazję kontemplować w zwyczajowo wysforowanych bielach którejś galerii (czy to nie była przypadkiem wystawa Kim Gordon? Oj, z pewnością[18]ω). Książką okazuje się wielce mi w tym miejscu pomocne „Wszystko jest dialogiem”. Spreparowana przez Zygmunta Trziszkę (m.in. z pomocą magnetofonu) rzecz, podpisana wielkimi danymi Leopolda Buczkowskiego. Otwieram i od razu przepisuję, jakbym był jakimś Kennethem Goldsmithem. A co przepisuję? A to:
Bywają osobowości, które przez swoją żywość, niefrasobliwość tworzą fermenty, tacy są twórczymi drożdżami. Ludzie dysponujący ironią z odległych asocjacji i parabol tworzą nowe złożenia. To fermenty. […] mam dla ciebie propozycję tematyczną, tak powiem, słowem zdeprecjonowanym, no trudno, ale to jest temat dla ciebie. Napisz coś takiego, taką groteskę. Człowiek z próbówki, wyhodowany przez tych szalonych eksperymentatorów.
Taki obraz: raptem pojawiają się jakieś Homunculusy, zaczynają za tobą uganiać się z karabinami. Chowasz się w lesie, włazisz do szafy. […] Najpierw zjawiają się na odpuście, rozbili stragany, rozsypali wszystko. Jeden z nich zakochał się w dziewczynie z matki urodzonej. […]
Ale teraz zrób taką groteskę: zjawiają się Homunculusi z karabinami i gonią jakiegoś humanistę, np. norwidologa. To ludzie spreparowani absolutnie, ale w mniejszych formach z takim preparowaniem mamy do czynienia zawsze. Znasz Bez Becketta? (s. 40–42).
Mam przepisane i nie zdradzam się z tym, nikomu nie powiem. Lemury to jednak są, nie dziwota, że ekscytował się nimi Burroughs, a Arkady Fiedler chyba zwariował na punkcie jednego[19]Ω. Te lemury są tu nie od parady, to one kopały grób Faustowi oślepionemu pogawędką z personifikacjami uniwersalnych doznań, a szmery ich łopat zwiodły zdanego na słuch eksperymentatora i uznał, że oto powstaje nowa rzeczywistość-technolog, zogniskowana całkowicie na udogadnianiu, szprycowaniu formuł wywodzących się od istnienia i dla wzmagania się istnienia kablujących… Tak więc cały bezlik wieków zmagam się ze wzajemnym ozdabianiem sobie korpusów przez twórczość literacką i sztukę taką, jaką poczęła się stawać od wyklucia się awangard („sztukę już nie-piękną” – Odo Marquard). Potwornie się w życiu nawytężałem, aby uszczypnąć jakoś i tym dowieść, że istnieje pewien wymiar poetyckości właściwy dla obu zakresów, pisarstwa powojennego i fazy wyobraźni, wpierw udowodnić chciałem wyjmowalność tej drugiej z podsłuchów nastawionych na codzienność sztuki, następnie pstryknąć zawadiacko i odpowiednio wycelować palcem, aby uwidocznić, że odkąd nasilają się próby tak zwanego zatarcia granicy pomiędzy sztuką a życiem, a w istocie uwypuklanie charakteru obcowania, funkcjonalizowania sztuki w poszczególnych życiach, więc przewartościowanie odbioru, a odkąd wyrażana jest także ciągłość między rzeczami znalezionymi przygodnie w domenie sztuki i jakoś umiejscawianymi w osobniczych kapsułach, czy imaginariach, aby życie uczynić bardziej własnym, więc ciągłość między użytkowaniem sztuki jako pewnego zbioru a wdechową ceremonialnością, nabieraniem powietrza w kościele ludzkim, aby tylko coś teatralnie powiedzieć… więc tyle razy pragnąłem pokazać palcem, że odkąd (jak to utyskiwał Michael Fried) do sztuki dokooptowany zostaje składnik czasu (duchampowski delay), paprzący (według Frieda) kategorię obecności (tak dzieła, jak widza wobec dzieła), bo teatralizujący odbiór (który może nagle przyjść do potencjalnej głowy, nawet milion lat po jej zetknięciu się z obiektem sztuki, może nagle przyjść w luźnym kostiumie Lawrence’a Weinera, kiedy głowa będzie chociażby w biurze, kręcić się wśród swoich spraw… i wcale, a wcale nie będzie jej wtedy w muzeum! – gniewa się Fried, słynny adwersarz postsynchronów i innych dubbingowych macek wnikających do sztuki bieżącej poprzez minimalizm, od niego począwszy)… więc tak niebywale srogo mi się, nie wiedzieć czemu, chciało to stwierdzić, że odkąd sztuka zaczęła uporczywie odklejać się od przedmiotowości, praktycznie przeprowadziła się do pisania, a więc: że siłą rzeczy warto rozpatrywać ją wraz z symultaniczną produkcją literacką, bo może – przytrzymana ukąszeniem przez różnych panów z tłustymi portfelami zamiast ust – nie dokonała bohemiarskiego przekroczenia na – rozdziawionym do granic potencjonalności – globalu i życiem się nie stała, a życie nią też jakoś średnio, ale za to z całym tym éctriture… na tyle się zrosła, że raczej trudno jej się z nim rozwieść[20]♠.
Co się zaś tyczy produkcji literackiej, tam zaszło coś takiego, że odkryto walor małych, które nie wdrapały się na falę, choć były znane jako głosy, nie łapały się wcześniej na wokal, jakby zza murków dochodziły, wyglądały jak kwiatki, gubiły się w rastrze, lądowały do kwarków. „Czas na zmianę zachowań”? Czas zmutować obyczajówkę – najefektowniejsze są teksty, które ludzie mają. Było powiedzieć! Było mówione. Henryk Bereza ogłosił rewolucję artystyczną w prozie polskiej lat 70. Przewidywał literaturę jako rodzaj land-artu, wychodzącą jak gdyby bezpośrednio z ziemi. Od zawsze nie mogłem dość do ładu z zagadką, czy z rewolucji artystycznej w prozie zdawali sobie sprawę równolegle aktywni artyści, którzy zajmowali się głównie pisaniem. Pogrążałem się w zagadkowości roznamiętniającej mi czuprynę, grzęznąc w wysokooktanowej dezynwolturze, jaką w swoich zapiskach przejawiał Andrzej Partum, a także w pyskującym na okrągło, dzikim sowizdrzalstwie Kryszkowskiego. Głowiłem się nad ich buńczuczną niewiarą w możliwość sztuki, która nie wiązałaby się z obcesowym zderzaniem się z ich twarzami (bladych twarzy) i puszczaniem czaszkami kaczek w krwawe ignotum (tęczujące oblicze, które nieustannie przepoczwarzając się, zachowuje niezbity charakter), a idącą – tą niewiarą – w parze, w dwóch parach, z ewidentnym zamiłowaniem do pisania i rozbierania się ze swoich nieprzekładalnych ciał, zrzucania ich i ich pneumatycznych charyzmatów i cedowaniem – całego w nieobliczalności – sytuacyjnego demona na nieruchawy zapis tekstem (często żywcem lejącym się wprost z maszyny, na której go wystukali). Obaj szykowali potrzebny grunt pod giga-przeczenie rzeczywistości, w której popularność (każda jedna, konfidencjonalna też, snoberska, czy tajna, choć spauperyzowana) równa się wyzwoleniu. U nich jest dokładnie odwrotnie – nieprzystawalność drapichrusta i hermetyczność jego zamiarów, (brzdęk!) rażenie przez niedocieczenie, messadżyzm przez ignotum, rozpuszczanie sensu w benzynie i dynamicie wtykanych uciekającemu czasowi = sposobność.
Zawsze łamałem sobie głowę, jak Buczkowski zdołał skonstruować swój multimedialny kocioł substancji, mając do dyspozycji kilka trąbek z odkrytego na bezdrożach undergroundu. Zawsze spijałem uliczny estetyzm Białoszewskiego, miasto łażące na tle ludzi. Przyglądałem się raz, ale z przejęciem pisarstwu Bruszewskiego, na które – uznając, że daje mu najszersze uniwersum do popisu – zdecydował się pod koniec życia, kiedy miał już skompletowany wyjątkowo bujny dorobek artysty doświadczonego w rozpruwaniu i składaniu po swojemu najróżniejszych mediów. Zastanawiałem się nad pisaniem Dłużniewskiego, do którego przystąpił frontalnie po utracie wzroku (swoje ówczesne wyluzowanie wyłożył w prozach wydanych pt. „Odlot”). Cóż, wygląda na to, że ukradłem książkę skrojoną idealnie pod moje rozterki. A na domiar tego, teraz piszę z niej recenzję, w której mogę wyprztykać się z zachwytu. Leżeć potem jako zbladła poczwara, w przewróconej przez lemury budce, poturlanej w kierunku Utraty (szczęśliwie się składa, jest coś takiego, mianowicie dystrykt).
Pozytywne bunga-bunga – jest coś takiego? Boję się, że lada moment zaistnieje. Pociechy będę szukać w tekście o… Partumie. Znajdę tam z pewnością szaleńczy travelling raptownymi zadziorami, irokezami wykresów tego, jakie obiecujące prognozy dla umyślności rysuje skoligacenie się z nicością, według receptury Pozytywnego Nihilizmu. Myślę, jakież to punkowe, jakież to wspaniale punkowe, wystarczy zasiąść do jakiejś naoliwionej maszyny piszącej i walnąć zabójczy slogan. Po trzech kwartałach bladerunnerowskiej chwileczki… nie mam zielonego pojęcia o tym, że byłem skłonny wygazować oranżadkę o smaku podobnej myśli. Ponieważ jestem nieziemsko zajęty czytaniem tekstu o… lekki zaskok siebie z mojej strony, ponieważ z jakiegoś powodu czytam o Białoszewskim (nie o Partumie? nie). I tu moje oczy robią się potężniejsze od dwóch stert lemurów upasionych przez znudzonego dotykiem poduszek wezyra. Ponieważ czekam wciąż aż autorka (dr Anna Śliwa) wytłumaczy mi specyficzny stosunek poety do sztuki mu współczesnej, tymczasem dowiaduję się wciąż i wciąż, co to znaczy „El Greco walił biel na chama” (tytułowe zagadnienie). Zasępiam się: skąd właściwie biorą się moje oczekiwania. Przecież wiesz, Andrzejku, że sławny freak i nocny spacerowicz, po tym, jak go Ludwik Hering naprowadził na sztukę ubogą, w zasadzie nie zdradzał się specjalnie ze swoim zainteresowaniem dla aktualizacji intrygujących klimatów z ducha trendowatości. Cudza sztuka z grubsza – w jego zapisie – zdaje się być wtopiona w scenografię fauniczną. No ale, są ciekawostki i ty ich łakniesz. Doktor Śliwa nie pisze ci nic o ewentualnych wymianach jaźni (albo przynajmniej metod świdrowania elipsą naprzemiennych kondygnacji tchnień i betonów) między Białoszewskim a Edwardem Krasińskim, więc chlipiesz jak niemowlę niepoczęstowane niespodzianką przez nieznajomego. Ale! Ale? Ale podniecasz się, Andrzejku, jak poczęstowane rybką przedłużenie nosa Danny’ego DeVito w „Batmanie 2”, oglądając ilustracje do tekstu pod tytułem „El Greco walił biel na chama” i gdyby jakiś twój nauczyciel, powiedzmy, że nauczyciel samoogłady, spytał cię, co znaczy „El Greco walił biel na chama”, potrafiłbyś (chyba!) z pewnymi oparami wydukać prawidłową odpowiedź. A teraz wynotuj sobie coś, w czym byś się mościł, gdyby przeczytany przed chwilą esej zawierał do tego szyfr i neseser padłby przed tobą, świetliście rozdziawiony. Tak jest, szefie! Już się robi.
Henryk Stażewski o Białoszewskim:
Białoszewski podobał się nam, bo miał związek ze sztuką ludową. Anarchizm, folklor miejski, lumpenproletariat, styl prosty. Powinien wpłynąć na poezję w Europie. Proletariat. Gadanina codzienna, z której robi poezję, tak jak ja napisałem słownik kobiety gadatliwej[21]Ҳ.
Białoszewski żywo o żyjącej w związku i mieszkaniu ze Stażewskim (z żywym, własnym, nieprzeszkadzającym mężem u boku) Mewie, czyli Marii Ewie Łunkiewicz-Rogoyskiej, relacjonując śledztwo, czy aby nie umarła:
Jak ostatnio byłem, i Mewa w tej astmie – niby, robiła takie duże kroki po obraz na lewo, stawiała, po obraz na prawo, stawiała i mówiła:
– To są obrazy opartowskie (były w kolorowe pasy). Mają drażnić spojówkę, więc ja robię tak, żeby drażniły spojówkę, i dodaję do tego koncepcję intelektualną.
Białoszewski o Stażewskim:
– Ktoś powiedział, że to bicie ludzkiego serca… odmierza czas. – I Henio wyłącza. – No, wystarczy – kładzie się i przewija pupą do góry, i wtedy przy odchyłku łyska rozprucie pionowego dołu w paski od tyłu, znów mu stopy sterczą, bo leży w poprzek.
Białoszewski o Stażewskim:
– Ale z tą plastyką w ogóle to coś dziwnie – mówi Henio. – Ten pęd, ta gonitwa, jedno drugie zaciera… wciąż za nowym. I co: ja sam zauważyłem to po sobie, że ja też. Przeglądam pismo z 65 roku. Nie obchodzi. Przeglądam z 67 roku. Obchodzi. Dwa lata tylko. No proszę[22]♂.
Jasne, chciałoby się czytać i czytać o tym, jak to Luigi Nono podniecił się grą Białoszewskiego na krześle. Jednak tekst doktor Śliwy traktuje o efektach specjalnych, jakimi owocuje zderzenie sztuki wysokiej z twisterami telegrafowanymi korbą potoczności, więc nieco inne problemy się w nim roztrząsa (np. czy Gioconda to piernik). W zamian mam tutaj (w „(Dy)fuzjach”) sposobność pogapić się na obraz Le. Solińskiego przedstawiający tę podobno tak podniecającą grę jego chłopaka na krześle.
„Obrazek” (słówko Picassa z „Idzie skacząc po górach”) staje się pożywką dla mojego immanentnego popytu na anielską stymulację, więc rzucam się jak pacnięty w bagażnik kierowca kombiaka aż po lusterko wypchanego mięsem cherubinów i rzucam się w pozszywany z cudzych wysiłków nastrój, następnie koziołkuję stąd w nagualizm, wyrzeźbiony laserkami ocznymi, dla fikcyjnego gustu, wykreowanego w astroturfingowej intencji i aby w atmosferze iluzorycznego poparcia poznać smak siebie, skrytego za wizerunkiem, który wrażenie owego poparcia generuje i który wtrąca, wpycha mnie w szalony grymas, ale takiego mnie na razie niewymodelowanego (z zaskarbionego poparcia dysponuję jedynie fortecą, która dźgnięta paliczkiem woła go po imieniu, i rozwiera dla niego swoje plecy). Po czym czytam „Dialog sztuk. O twórczości artystycznej Leopolda Buczkowskiego”, tekst Justyny Staroń, z którego dowiaduję się całkiem sporo, między innymi że Buczkowski napisał scenariusz do „Szkiców węglem”, co odbieram gdzieś między pierwszym a trzecim uchem jako najbardziej zdumiewającą wiadomość w świecie moich uszu. I znowu: cieszę się ilustracjami (których podpisy sygnalizują, że Muzeum Sztuki w Łodzi zajęło się Buczkowskim wizualnym, co na moje nosy wskakuje i cwałując na oklep, wyprzedzając slalom astroturfngowych zajączków między żaluzjami powiek, wciela się w rolę super wiadomości). Zaczynam podejrzewać się o skłonności nieznane motorniczym Planety Ziemia. Radochę pobieram z „obrazków”, a nie z tekstu, które ilustrują? Kim jestem – nie mam zjadliwie różowo-brunatnego pojęcia, chyba tylko Ty możesz to wiedzieć. Chociaż coś mi się przypomina, że już raz tak było, widziałem pozytywnie monstrualną publikację o Deborze Vogel wyprodukowaną w łonie tej samej instytucji sztuki. Paweł Polit brał w niej udział zbliżony do tego, jaki ma w „(Dy)fuzjach” i wspominam, że tamta książka w równym stopniu roztkliwiała mnie swoim spektakularnym zaistnieniem (efektownie zrobiona, potężna i wieloaspektowo cała o Deborze Vogel), jednocześnie wciskała wyśrubowaną przez siebie podnietę we wdzianko przeznaczone w moim garderobianym środeczku dla małej trwogi, bo coś tam było ciągle inaczej, niż ja bym sobie to ubrał w marzenie i hologramowym makijażem wysłał do przyszłości. Czyli ukradłem książkę nieidealną dla mnie, lecz pokazującą moim ideałom, gdzie ich miejsce (mają tkwić w sarkofagu, pod moim najszczelniejszym organem i nucić, jakie są ważne, cały księżyc zalał się ich chlorofilem, po tym jak przejechał je łazikiem i tym samym się przed nimi zmył). Dobrze mi tak.
Sunę z podkulonym ogonem, że psioczę, kiedy solidna firma (zakorzeniona popo-industrialnie, bo przecież w mieście Łódź!) umacnia zagadnienia, za których jakość dałbym sobie własnymi rękami wykręcić głowę, położyć ją na chodniku, usiadłbym na niej i – szarżując gestykulacją – intonował dedykowane przechodniom, gdakane arie do wyrastających z podziemi otchłannych literatur, a więc tekstów, które mają ludzie. I jak wtedy wyglądają! Którzy? – bulwersuje się pierwszy z brzegu przechodzień. Jacy? Nie jacy, tylko personalnie którzy?! – zdaje się pokrzykiwać jego dowód osobisty. A tacy, którzy mają w biogramach jedną daną: że raczkowali chichocząc z tego, jaki im rośnie umysł, a nie przejmując się, czy ktoś nie przyjdzie i nie rozpaćka ich w opinii ogółu, karcąc następującym parsknięciem: my już dawno przestaliśmy tak robić.
Czuję się taaaki niewdzięczny. Ukradłem książkę, w której omawia się moich ulubieńców, w których wierzę więcej, niż we własne: wewnętrzną pyzę + ciało. A popycha mnie mój niespożyty wizerunek w dziki grymas, że: ojej, w tekście o Buczkowskim nie ma nic o jego rzeźbie, którą chciał uczcić Luigiego Nono (znów on!). Czy ta figura nie przedstawiała realnie: „Kopernika Ciesiołki”? A jakby tak podprowadzić wyobraźniowe soki, że: jest, Kopernik Ciesiołki istnieje i działa w kosmosie realnym! Hm & hm.
Zawijam do przedmowy. I wszystko się wyjaśnia. Mogę zipać dalej. Ponieważ czytam: „Ostatecznie nasz projekt (jeśli mierzyć go dotychczasowymi efektami) przybrał, co zabrzmi dość paradoksalnie, rekapitulująco-rekonesansowy charakter. Rekapitulujący – ponieważ stanowił podsumowanie pewnego etapu wiedzy na temat przykładowego dorobku i meandrów czyjejś twórczości w aspektach nas interesujących, niekiedy również reasumował refleksję już przez konkretnego badacza z sukcesem podjętą”. Więc uff. Stąd może nieco krucha, sprawozdawcza melodia całości recenzowanej książki, jako utworu. Niniejszym, jak może widać, przyznałem się, że mam zbudowany obraz całości recenzowanej książki. Najpewniej brzydko, że się wcześniej nie przyznałem, a tyle biadolę. W ogóle: ściemniam, że zaglądam właśnie do recenzowanej książki. Wyciągam jej ogrom z pamięci, gapiąc się przed siebie. A też: udawałem, że taki ze mnie potrafi być megaloman, zdolny do snucia najróżniejszych teorii. Tu nie ma nic teoretycznego, jedynie totalna ilość maciupeńkich, ale rozwlekle smużących ciał; leżę bezwładnie, w rozłupanej budce, za największym we wszechświecie MPO (przy ul. Gwarków), połączonym z bazą celników (kontrolują, czy nikt się w śmieciach nie ukrywa, zanim przepuszczą je przez antymaterię w kosmos, gdzie cieszą się opinią cacuszek); mieszam się z plechą, dzięki twarzy, która stara się o miejsce w niej, bo podobno plecha wysunęła się na pozycję lidera maseczek.
Leżę jak bezkrwista para oczu, dzielona przez niezliczone zgromadzenie czach. Czuję, jak ze mnie tembr schodzi, jak jedyny pasażer z promu rozklekotanego zwykłą, codzienną przeprawą. To Partum z Krzyszkowskim, jako tematy, wsadzili we mnie ten tembr. A on schodzi ze mnie, zanim do nich dotarłem. Więc o nich będzie bez tembru. Ale wpierw!
Udaję, że zaglądam do tekstu Pawła Polita o Andrzeju Dłużniewskim („Andrzeja Dłużniewskiego literatura okruchów codzienności”, s. 271 w książce, którą wyjmuję sobie z powietrza w głowie wywoływanego jak duchy). I wcale nie chlipię po bladerunnerowsku, że w „Andrzeja Dłużniewskiego literaturze okruchów codzienności” nie ma nic o tytułowego Andrzeja książce pod tytułem „Odlot” (moje halucynacje, zaglądające do mnie z ewentualnej przyszłości, usilnie wpychały wyżej wzmiankowaną książkę do tekstu o literaturze okruchów codzienności, aż go nie przeczytałem). Nie chlipię po bladerunnerowsku ponieważ telepatycznie dowiaduję się o pisanej z inspiracji Buczkowskim „Księdze” i absolutnie wciągającej perspektywie skanowania linii dialogowych, które odkorkowują to, co widać. W tej perspektywie Dłużniewski rozmawia, postrzegając rąbki i cząsteczki w ich konturach jako maski (odsyłające dalej i jeszcze dalej), a dochodzące głosy to jego własne utwory, które w swoim postrzeganiu happy-konceptualista obsadza jako: „[…] wyrzucone przez morze patyki, którymi na statkach mieszano farby, niewielkie UFO […] całe zdania, nazwy, nazwiska, a nawet osoby”. Podobnie za kwantową robotę zabiera się artysta w przedsięwzięciu zatytułowanym wprost, czyli w „Literaturze pięknej”, cyklu plansz, które (cytuję Polita) „pokryte zostały znakami nieznanego dotychczas pisma. Punkty odniesienia dla tych notacji stanowią trzy znalezione niewielkie przedmioty. Dwa z nich trudno skojarzyć z określoną funkcją (można tylko się jej domyślać); trzecim przedmiotem jest fragment granitowej płyty nagrobnej z niepełnym kształtem jednej z liter alfabetu”. Na tej podstawie Dłużniewski zakłada cały język. Nie mogę się oderwać od jego partii sygnowanej po polsku „TWOJA WALKA”.
I teraz! Co się dzieje, kiedy sferyczność odbębnia telekonferencję ze swoim plenipotentem, wszechpotężnym zakalcem, niuansującym nawarstwianie się, najprzeróżniejsze stratyfikacje, jakie zalicza terrarium, edukacyjna atrakcja dla martwych Planet, podobna do nich kulka, ale spryskana wodą, która eksperymentuje ze sobą i swoimi dziwotworami… to znaczy chcesz się, Andrzejku, spytać: a co kiedy Podziemne komunikuje się z Napowietrznym zdalnie? Czy odpowiedzią jest: bodziesz garbem ziemię lekką sylfidom? Niet!
Odpowiedzią jest, że moją maseczkę na wysokości ust rozświetla wtedy, okraszone uśmiechniętymi szparkami na oczy w resztce twarzy aktora grającego Robocopa, więc ubarwia i rozświetla moją maseczkę wtedy… pozorowane stwierdzenie, że akurat teraz, z ciszy zagipsowanych kuluarów, wyskakują na nas dwa zawrotne byty, o których od początku pragnąłem napomykać bez opamiętania, a akurat na nich dwóch zostało nam tyle czasu… tak niewiele. Dlaczego zostało tak niewiele tego tzw. czasu? Możliwe, że to kwestia intensywności Ludów, ona absorbuje.
Wybitnie absorbuje mnie intensywność Ludów. A jej personifikacjami, widzę to jeszcze dobitniej teraz, kiedy w finałowej scenie recenzji wymachuję złapaną na moje laserowo-mentalne lasso atrapą recenzowanej książką, kleconą przez cały czas trwania recenzji, najpierw przy biureczku w kabinie skradzionej budki, obecnie poza budką, rozbitą w wyniku zderzenia z prawdą na jej czarno-lustrzany temat, leżący przodem, wymieszany nim równo z plechą, widzę to! (Popatrzcie się tylko!) Personifikacjami intensywności Ludów są Andrzej Partum i Jacek Kryszkowski. Pierwszy jako wymyślony przez siebie poeta, który permanentnością tworu prześciga swoją legendę i już jest zawsze tam, gdzie my być może dopiero się znajdziemy, jeżeli przyswoimy sam głos, bez farfocli (żadnych: zero czasu, zero powietrza). Drugi jako kronikarz egzorcyzmowania sytuacyjnego, jakiemu poddawany jest, za sprawą samego kronikarza, z jego zachachmęcenia, trans takiego oddzielenia, które dla jednych oznacza dryfowanie w niekonieczności, żeby dla drugich mogło skapywać w odpowiednią dziurkę i ujędrniać ich osobnicze znaczenie. W drapieżnym skrócie: by ci się akumulowali, tamci przepadają – to egzorcyzmuje sytuacja, napędzana przez swojego kronikarza i bonusowo przez niego rozsadzana.
Wymachując atrapą recenzowanej książki, gapię się, coraz bardziej zrównany z glebą, i mi się to przebiera z przystępnej fatamorgany w zawiły konkret: Partum i Kryszkowski świadczą aleatorycznie, krwawym zaangażowaniem w los, że taki na przykład Guy, taki na przykład Debord – niby ostatni antyspektakularny człowiek, a robi z siebie show, godny zaparkowanego w wyskakiwaniu z metropolitarnej gleby kombiaka-ekshibicjonisty, bo opuściwszy kratkę chłodnicy zwięzłym dymkiem, niemalże dyszy tym, co z niego za egzemplarz kamuflowanego literata, kiedy odurza się formułką namazaną na astralnych murach, jakie falują wokół aureoli Romskich świętych, a która to formułka brzmi: nigdy nie mów prawdy w języku wroga. Z sytuacjonisty po prostu taka – wyrastająca na czytanej w metrze dłoni – cygańska zjawa, jaki statement (TWOJA WALKA, Debordzie = Literatura Piękna, i Ty o tym wiesz; patrzysz, jak piszesz, a piszesz, że: „Lampart umiera ze swoimi cętkami: nigdy nie obiecywałem poprawy, ani też nie czułem się do niej zdolny”). Tymczasem polscy Debordowie latają na golasa, wlatują w cudze życia freakowatymi allomądrościami, dziwnymi powiedzonkami jaskiniowców w cielistych egzozbrojach, wysadzają się w awanturniczych kolumbrynach z częstotliwością teledyskowego montażu, przy czym ciągną za sobą jakiegoś matoła, którym ja się okazuję, bo prześwietlałem promieniami X najdrobniejsze robaczki każdego wybuchu, a dopiero po przeczytaniu poświęconych im tekstów w „(Dy)fuzjach” zajarzyłem, jakich kamuflaży przesłaniami uczynili swoje zgrabniusie jestestwa.
Dlaczego Partum tak targał i plątał rzęsy, pracujących nimi literatów? Którym sterczały potem przed oczami takie antenki, nastawione wciąż na jeden kanał: że co to ma być, Partum i jego piekielna robota, więc ploty o nim; wytwarza sam książki, rozbraja dystynktywne kotły, w których całe wieki pichcą się nasze papiery na sterowanie miotaczami uznania; nie po to dajemy się kocić intergalaktycznej dystynkcji, by beztrosko ktoś wystawał poza selekcję; że przychodzi z zewnątrz wiadomość o poecie Partumie, to dla nas policzek, bo tylko my jesteśmy predestynowani do smażenia naokoło miotaczami, kto trafi do literatury, a kto będzie gorzknieć bez końca, że nigdy do niej nie znajdzie drzwiczek, chyba że te, do których przyspawaliśmy go naszymi miotaczami, żeby je sobie otwierać dla zabawy, kręcąc jego kinolem jako klamką. Nie po to dawaliśmy z siebie uczynić poetów, aby ktoś przychodził na Planetę, bez naszego przebąknięcia o sprawności jego nadepnięć w poetyckim uniwersum.
Więc bierzesz dwutygodnik „Współczesność” (nr 1 z 1962 roku). I czytasz sobie Mariana Grześczaka, który prawi tak:
Otrzymałem książeczkę będącą z wielu powodów przykładem typowym, jeśli nie skrajnym, ciągów lirycznych rozkojarzonych […], książeczkę monstrualnego mądrzenia się i okolicznościowego ignoranctwa.
Andrzej Partum posiada już swoją warszawską legendę i notatka ta nie odbierze jej zapewne specyficznego uroku; młode dziewczęta z Krakowskiego Przedmieścia powinny się o to postarać. Jeżeli natomiast idzie o »Frekwencje z opisu« – bo taki tytuł nosi wspomniana wyżej, nakładem własnym wydana, książeczka – czytelnicy sami rozsądzą, w jakim stopniu stanowi ona dla tej legendy pokrycie.
Aha, no tak, czytelnicy to jest dokładnie takie średniowiecze, jaki z nich jest sąd boży (& młode dziewczęta). Dlatego sięgasz namiętnie po wydane w Czytelniku w 1967 roku „Naczynie poważne” Mariana Grześczaka, otwierasz na wierszu pod tytułem „Wyznania”. Czytasz tam: „Pomyślałem że nudzą mnie układy towarzyskie / Mitologia / Magnetofon/ (…) W tym miejscu wiersza / Powinno się stać coś tragicznego / Coś brzydkiego coś / Po prostu nie wiem / Czy to gdzieś nad nami nie krąży / Gołębiem / Księżycem”. I co? To chyba tylko Ty możesz wiedzieć.
(A w przerwie na Twoje wiedzenie tego… „Coś brzydkiego coś”? Oglądam witrynę H&M-u. Fotokomórki w rozdziawieniach gargulców golą mnie z wszelkich dystynkcji, z całego futra. Podobno: wałęsając się, produkuję internet; więc idę, zgodnie z tytułem, który niniejszy tekst Andrzeja, a właściwie wormhole gadających głów – podejrzewam – nosi.)
Partum powiedział: „Żyjąc we współczesnej Polsce, musiałem oprzeć swój program artystyczny na konkretnej sytuacji artysty i twórcy, albowiem w Polsce całe życie literackie i artystyczne zawiera się w alternatywie ekstremalnych postaw – artystowskiej i deklaratywnej. Między tymi ekstremami znajduje się cała literatura i sztuka. Jest to po prostu pewna alternatywność wypływająca z ogólnoludzkich dążeń i z technologicznych determinant, które kształtują człowieka” („Poezja” nr 7, 1982, rozmowa A. Partuma z J. Marxem). Agnieszka Rejniak-Majewska, której esej „»Zakodowanie sztuki przeciwko trafnej komunikatywności«. Wiersze i manifesty Andrzeja Partuma)” pomieszczony został w recenzowanej przeze mnie książce, mierzy się z powyższą alternatywnością ujętą w różdżkarskich wariografach, jakimi wielkomiejskie ziemie podważa pisanie Partuma, żeby wyświetlić, że pod nami nic nie ma, depczemy wirtualność, czysta literatura. Czyli to, czym wędrują listy. Cały ten mail-art.
„Partum – ten osobliwy artysta, prześmiewca stosunków kulturalnych i mechanizmów artystycznej kariery w PRL-u, których parodią było jego Biuro Poezji (1971–1984) – potrafił tworzyć poezję na przykład w postaci listu protestacyjnego w sprawie jakości spinaczy. Wplątanym w poezję stawał się poirytowany Naczelnik Wydziału w Ministerstwie Handlu Wewnętrznego i Usług, odpisujący, że nie wie, o co właściwie obywatelowi chodzi. Po czym otrzymywał odpowiedź, że akcja wysyłania spinaczy była konsekwencją happeningu zorganizowanego 9 kwietnia 1973 roku w Galerii Akumulatory przez Andrzeja Partuma, poetę i mistyfikatora z Warszawy: »Na imprezę złożyło się odczytanie przez autora poprzednio załączonej ulotki, rozdanie kopert i spinaczy oraz wykład o sztuce konceptualnej. Protest Partuma dotyczył sztuki użytkowej, której symbolem miał być spinacz, służący do organizowania rzeczywistości. (Jeśli spinacza nie uważać za dzieło sztuki, problem upada.) Bliższych wyjaśnień może udzielić Andrzej Partum z BUREAU DE LA POESIE 00689 WARSZAWA POZNAŃSKA 38/14 a A ANDRZEJ PARTUM. Ja osobiście nic nie mam przeciwko spinaczom. Czy nadeszła tylko jedna przesyłka? Spinaczy było ok. 10 kg, osób ok. 40. Z poważaniem mgr Nina Orłow«”.
Tak naprawdę – nie ukradłbym recenzowanej obecnie już ostatkami mojego ciała, stylizowanego niegdyś na chuderlawą modelkę w egzozbroi Robopoco, a teraz rozkładającego się gdzieś w dystrykcie Utrata, nie ukradłbym tej, jak się okazało, wysoko-naukowej pozycji, tak dobitnie odmieniającej moje postrzeganie na zupełnie w niczym niepołączone z tym, które jeszcze żegna się sympatycznymi majtnięciami z moim wyrostkiem robaczkowym, ale praktycznie już od zewnątrz, zza przejeżdżającego akurat, dzikim pędem, papa mobile, niczego bym pewnie nie miał ochoty kraść, a jedynie chciałoby mi się wspominać nastoletniość ludzkości, znaczy się – jako taką rozumiane – średniowiecze, gdybym nie odnotował, że w owej przepastnej księdze znalazło się miejsce dla „Czci czarnej sztuce”, tekstu Daniela Muzyczuka rozpatrującego wplątanie się Jacka Kryszkowskiego w literaturę (smakowitością pisania), zaś samą jego sylwetkę jako osobliwy klimaks fabuły, której oś stanowi dematerializacja. Możecie mi nie wierzyć, ale czy się dowiecie wtedy, ile na tym straciliście? W każdym razie: czytelniczkę spotyka tutaj okaz egzotycznej rozkoszy, gdy czyta sobie rozbujana ciekawostkami, a tu nagle Muzyczuk… od lat nurtowany postawą Kryszkowskiego, specjalizujący się w solidnie umotywowanych wiedzą (książkową, terenową, łotrzykowską, wynikającą z falsyfikacji i iskania derywacji zaprzęgniętych do budowania dystynktywnych futer), więc wyspecjalizowany srogo w pojętności poprzedzającej ciekawość, rozpętywaną w jego bywa że pękatych przedsięwzięciach, opowiada, co mu się przytrafiło, kiedy czytał książkę pod tytułem „Egoiści” Marcina Kościelniaka, poświęconą właściwej alternatywie wobec władzy (partii lub kościoła lub obu + maseczki ze zużytej forsy), a w której to książce badacz mierzy się z trupią bezwzględnością Kryszkowskiego i postanawia przedrzeć się przez fosforyzujące miazmaty, wyrosłe z samary ze sproszkowaną kością Witkacego, jaką Kryszkowski miał wykopać z grobu Zakopiańczyka i dołączyć do kolportowanej przez siebie dzikiej gazetki, co było zawsze do tego stopnia podniecającą przygodą, że nawet swego czasu ekipa artystów (i Daniel Muzyczuk) pojechali za Kryszkowskim do grobu, z którego wydłubał kość… dzięki czemu Kościelniak miał okazję zdziwić się namiętnie, że nikt przez sprawę nie przegryzł się zgodnie z odciskiem uśmieszku Jokera, jakim rozporządzał Kryszkowski (w tym samym numerze gazetki, którego różowa okładka pokazywała, gdzie ma grób, aż mrowiło się od sygnałów pajacjady, a atmosfera symulakrów wsączała się bez krępacji, powłóczystymi smugami wciągana na ziemski pokład pałeczką tamburmajora, w przekorze wierna przewodzącemu paradzie samemu Witkacemu, który udzielił wywiadu profanatorowi swojej mogiły). Więc tak. Autor „Egoistów” wykrył, że cała wyprawa po kość była inscenizowana, a nagrobek powstał z kartonów. Wspaniale, cóż za doznanie! Dowiadywać się tego od Muzyczuka, który rekonstruował kiedyś zrobiony z papier-mâché pogański głaz nagrobny Bakunina. A teraz głaz sam włączył czołówkę dziennika TV z radzieckiej przyszłości i dżingiel sobie trwa, a głaz chrupie od środka wóz transmisyjny.
_____________________________
[1]♥ W. Blake, The Marriage of Heaven and Hell: „jedna część istnienia to Płodny, druga – to Pożerający; Pożerającemu wydaje się, jakoby płodzący znajdował się w jego niewoli; tak jednak nie jest – chwytając tylko cząstki bytu wyobraża sobie, że to całość. Ale Płodny przestałby być Płodnym, gdyby Pożerający nie przyjmował w siebie – jak morze – nadmiaru jego rozkoszy”.
[2]☼ Wskazówki na temat znaczeń, jakie kryją się w pozornym zaskorupieniu, pod którym zaszywają się kolejne dni [kwara-dni], dostarcza rozprawa Z. Kępińskiego Mickiewicz Hermetyczny. Otóż: „Bez potrzeby komentarza wystawił np. w roku 1975 w Szwajcarii włoski rzeźbiarz Mario Cerolli z Mediolanu kwadrat magiczny Saturna, wykonany jako płaskorzeźba w drewnie. U nas byłoby to równie możliwe dziś w środowisku konceptualistów, ale brak im erudycji tak szerokiej, jaką dysponują ich zachodni koledzy – choć pod tym względem górują, i to nieporównanie, nad starszymi pokoleniami naszych plastyków”.
Przepraszam, nie to pragnąłem zacytować, choć i ta opinia wybitnie mnie intryguje, jednak wchodzimy tu już w tabliczki gematryczne, pośród których interesujący w rękach autora okazuje się być kwadrat solarny, który dość dobitnie przemawia na temat liczby 44, bo kiedy się ją w niego wpuści, prawi tak: lud, duch, baranek, krew. Wróćmy jednak do zagadnienia kwara-dni: „Po czterdziestu wiekach swego istnienia i oczekiwania ludzkość mogła […] Po czterdziestu dniach od śmierci jego ludzkiego ciała mógł on z kolei […] Łączy się ta liczba […] ze sprawą przede wszystkim oczyszczenia […] Do dnia dzisiejszego pozostał po takim jej pojmowaniu ślad w »kwarantannach« nowszych czasów. […] Odbywa to się niekiedy przez śmierć i odrodzenie równe zbawieniu. […] Nie można nie zwrócić uwagi, że właśnie z podobnym rozumieniem mistycznej kwarantanny ludu wybranego łączą się, jak można sądzić, pewne nadzieje Mickiewicza na bliski kres męczeńskiej drogi narodu polskiego przewidywany przez poetę na […] Tym samym zakończyć się mogła wówczas »narodowa kwarantanna« […] trzeba co najmniej odnotować szczególny wzrost nadziei poety na odrodzenie Polski w związku z nadchodzącym rokiem 1834, który jak się wydawać może, traktował w kategoriach symboliki kwarantannowej, quadragesimalnej. Tej, którą w 1932 roku włączył się w strukturę tajemniczej liczby »czterdzieści i cztery«. […] Agrippa przedstawia rysunek wzorcowego kwadratu, a w tekście daje takie jego objaśnienie: Tabliczka Słońca utworzona jest z kwadratu szóstkowego i zawiera liczb […] zliczone razem tworzą sumę sześćset sześćdziesiąt sześć. Zawierają się w nich boskie imiona, jak Inteligencja dla dobra, Demonizm dla zła, i wybiera się z nich litery Słońca i jego ducha. Tak Słońce dobroczynne wyrzeźbione na złotej płytce, czyni posługującego się [nim] sławnym, kochanym, przyjemnym, potężnym we wszystkich poczynaniach […]”.
[3]☻ Niedoczekanie moje! Nakaz już jest i mają szlaban kęski twarzy.
[4]† Wygrzebuję skądś (w płaszczu?), z jakiejś swojej kopalni czepka (na globalu) Esencjalne pisanie Marcela Duchampa [sprzedawcy soli], i już na dwudziestej czwartej stronie wychwytuję, naciskając kilofem czepek tak, że ktoś się właśnie w nim obraca w blastulę, a mi kleisty cytat tryska celnie między cztery połówki czepka, czyli powieki, tryska mi: „-w słońcu mieć terminatora-” (w sensie: ucznia); po czym zaraz, na stronie dwudziestej szóstej: …
[5]† Nurkowanie w deskach sceny zamiast w tłumie?
[6]∀ Uwaga, zacytuję teraz ciurkiem całą książkę, którą sprytnie mam przylepioną do twarzy: „Na jakiej maszynerii opiera się bowiem obiecywana i wyczekiwana dystynkcja między wartościami a faktami? Przecież już to wiemy: na produkowaniu dwóch różnych typów zewnętrzności – jedną z nich wykorzystuje się jako rezerwę, a drugą jako wysypisko. Front modernizacji bezlitośnie posuwał się naprzód, poszukując na zewnątrz tego, co społeczne, bezdyskusyjnego wspólnego świata, który wykorzystywał w charakterze rezerwuaru, podstawianego w miejsce pączkujących opinii, projekcji, reprezentacji i fantazmatów, wyganianych z rzeczywistego świata na wielki śmietnik – cmentarz archaizmów i nieracjonalnych bredni. […] Ta potężna pompa ssąco-tłocząca (zasysająca bezdyskusyjne fakty i wypychająca podlegające dyskusji opinie) jest nam znana skądinąd: to natura, która stała się naszym politycznym wrogiem”. I tutaj przytroczony przypis: „Przypominam, że wyrażenie »wróg polityczny« nie ma już znaczenia »podczłowieka«, »oślizgłej żmii« czy innego wyzwiska, chodzi o termin wyrażający szacunek: to, co dziś stanowi zagrożenie dla kolektywu, jutro może przeobrazić się w sojusznika, a już w żaden sposób nie dotyczy kwestii moralności, która »ratuje« wykluczonych”. No dobra, zmachałem się, czytając Wam to na głos przy pomocy samych tylko wymownych spojrzeń, a bez udziału niebezpiecznych chuchów. Ale niemniej polecam, spójrzcie tylko, co tam się dzieje dalej, w tej książce [s. 261, Warszawa 2009, tłum. A. Czarnacka, Polityka natury, B. Latour]. Coś nam to może mówi o splecionych kijankami dwóch dżinach, pyskujących sobie wzajemnie: wyhodowanie postmodernistycznych chramów i ich władz stimmungowych to niby czyja jest sprawka, twoich czy moich hakerskich wąsów? (Zaraz, zaraz: gdzieś to miałem na hologramie przeczytane, że „natura to chram”; albo że: „odrelatywizuj się od nas, zoomie, w siebie się popatrz tylko, jakie masz śpiewki utwierdzone naklejkami na zderzakach” – to te dżiny tak ze sobą rozmawiają? świetnie, Andrzej! bo kogo się pytam? dżina, który w argumencie homunkulusa siedzi u obu dżinów i, kręcąc pierścionkiem, steruje ustawką; przepraszam, czy pan władza mniemań? kogo ja się pytam? no, jego).
[7]ﮰ ↓
– Andrzej Partum.
[8]ζ [jako ta pchła za ten garb z proroctwem jezusonosych wyrytym: opłaca się mówić wzrokiem, zlepek ust i nozdrzy zostawiać w szkatule].
[9]‡ Komu się poskarżymy? On nawet nie jest mikrobem a ma sto milionów kanałów i kałuż na wideoklipy [thru the puddles walk into a head of the sendee and be his tiny answer]. Sława jest jak Wałęsa.
[10]┼ Wszystko ma miejsce w ciele diabła, o czym sam stwór nie ma najmniejszego, różowego choć kapkę, pojęcia.
[11]▀ Ferdydurke?
[12]↔ S. Price, Rozproszenie., przeł. M. Czerkasow, „Punkt”, nr 15, s. 194, http://www.punktmag.com/wp-content/uploads/2014/12/PUNKT_15__PL.pdf
[13]◊ J. Ludwiński, Góra, [w:] tegoż, Epoka błękitu, Kraków 2003, s. 314.
[14]™™ Kto zna, czy Wy znacie portal kwiki? ja osobiście – niet, a tylko ja mam internet
[15]Պ PATRZ: przewrót choreograficzny, mianowicie tańczenie, tańczenie wszystkiego, śmiałkowie próbują odtańczyć wszystko wokoło, począwszy od widowni, wypiętrzającej się – nie wiadomo skąd, z czegoś mocno bezprzewodowego – facjami, tektonicznymi platfusami, w wielkich brodach, zwisających wprost z przestrzeni międzygwiezdnych, w wielkich brodach i w obcisłych szortach, czemu dodaje jeszcze powabu pajdokratyczne cmokierstwo znawców przyszłości sztuki, połączone z objawami kołowacizny, jakby zamiast samoczynnego wysunięcia się z koperty na gali rozdania… [czegoś dużego] hybrydowego paluszka skidnapowanych nastolat – obdarzonych jedną powłoką, regenerującą się bez uszczerbku godnościowego, bo napędzaną zgniłym powietrzem, a odtwarzającą się wciąż i wciąż przy udziale rewelacji optycznych w konwencji karnawałowej parady z Rio, więc zamiast wysuwającego się samoczynnie hybrydowego paluszka Dzieci Prezesów Wszystkich Krajów, z koperty wyskakuje… wpierw flak, jakby przepuszczony przez kratki studzienne balonowy tył głowy klakiera, po czym momentalnie energia blazy nadaje mu kształtność i widzimy cały świat zamieszkały przez samych nastolatków. Do widzenia!
[16]ﮝ J. Ludwiński, Sztuka niezidentyfikowana, [w:] dz. cyt., s. 205–206.
[17]ت „Jest taka powieść Jerzego Andrzejewskiego z lat 60., kiedy autor książki Popiół i diament pojechał do Paryża, chciał napisać coś, co mogłoby trafić do tamtych czytelników. I napisał Idzie, skacząc po górach. Jest tam fantastyczna scena, o której zawsze myślę: »To jest o mnie!«. Picasso poznaje na plaży chłopaka z dziewczyną. Zaprasza ich do domu, pozwala mieszkać. Ten młody również maluje. Pewnego razu Picasso wchodzi do jego pokoju. Widzi rozłożoną paletę, zaczęty obraz. Podchodzi do sztalugi, bierze pędzel, robi kilka ruchów i wychodzi. Malarz wraca, widzi, co się stało, i wpada w popłoch. Pakuje się i wyprowadza. […] I to właśnie był mój przypadek” – i kto to mówi? Andrzej Wajda! Cyt. za: D. Pachocki, W kalejdoskopie utopii…, [w:] (Dy)fuzje, red. M. Lachman, P. Polit, Łódź 2019, s. 310–311.
[18]ω LA [el-ej], miasteczko Yahoo, jako suburbia kabiny hibernacyjnej Jobsa, te sprawy.
[19]Ω Nie ma w tym nic zabawnego, popatrzcie tylko, bo może nie dla moich oczu jest to przeznaczone, ale dla Waszych z pewnością, autor Dywizjonu 303, pisze w sposób następujący: „Rozluźniłem mu sznury, lecz on narzekał dalej. W końcu, by mieć spokój, odwiązałem go zupełnie. Bokombolo zachowywał się przy tym niezwykle – po raz pierwszy, przeciw swym zwyczajom, nie fukał na mnie, gdy go dotykałem. Po chwili wprawił mnie w wyraźne zdziwienie. Jak gdyby był zwierzem najbardziej obytym z ludźmi, skoczył nagle na moje łóżko polowe i wcisnął się do mnie pod koce. Nie poznawałem biednego dzikusa. Przytulił się do moich nóg i chciał być blisko mnie, jak najbliżej. Wnet odczułem przyjemne ciepło jego miękkiej wełny. Lemurek, z lubością wzdychając, po chwili spokojnie zasnął. Noce Ankeziny były chłodne i dokonały cudu – zbliżyły nas do siebie”. A. Fiedler, Wyspa kochających lemurów, Warszawa 1986, s. 125.
[20]♠ Pytam się: gdzie na świecie obecnie sztuka stoi na trzęsących się antenkach zadurzonego w niej adresata bez podtrzymującego ją pod boczki dublera, nadajnika zainwestowanego w opis? Czyż nie pluszcze się w literaturze od półwiecza? Jej czystości nie zarządzi żaden rycerz.
[21]Ҳ Cyt. za: A. Ptaszkowska, Wierzę w wolność, ale nie nazywam się Beethoven, Gdańsk 2010, s. 108.
[22]♂ M. Białoszewski, Gioconda, [w:] donosy rzeczywistości, Warszawa 1973, s. 78–86.