Archiwum
04.06.2018

Pierwszy rzut: „Prymityw” Marcina Kołodziejczyka i „Bardo” Agnieszki Szpili

Katarzyna Trzeciak
Literatura

Debiuty powieściowe Marcina Kołodziejczyka i Agnieszki Szpili łączy bardzo wiele i to na kilku poziomach. W ujęciu najogólniejszym, biorącym pod uwagę temat, „Prymityw” i „Bardo” konstruują nam piekło polskich stereotypów – dobrze znane choćby z publicystyki portrety ksenofobów, homofobów, antysemitów, pieniaczy i ultrapatriotów. Zdaniem wydawców obie książki działają niczym „czarne zwierciadła”, w których mamy się przyjrzeć, by doświadczyć terapeutyczno-katartycznego działania literackiej fikcji. Pierwszorzędne znaczenie ma w tej zwierciadlanej projekcji temat powieści, stawką jest bowiem rozpisanie problemów trawiących współczesne polskie społeczeństwo. By efekt był piorunujący (czyli dotkliwy), autorzy sięgają po język satyry – Kołodziejczyk po inkrustowaną, inwersyjną mieszankę medialnego (tabloidowego) i naukowego dyskursu z gawędą; Szpila po mariaż dresiarsko-radiomaryjnej retoryki i apokaliptycznej stylizacji. Obu debiutom patronuje Gombrowicz z „Ferdydurke” i oba chciałyby zapewne jakoś zainterweniować we współczesną polskość.

Społeczne części pierwsze

„Prymityw. Epopeja narodowa” to – zgodnie z tytułem – zbiór podstawowych elementów, rodzaj geometrycznych figur, z których można zbudować wyższe, bardziej skomplikowane konstrukcje. To zapis historii mieszkańców prawobrzeżnej Warszawy, tej gorszej części miasta, zaludnionej przez drobnych cwaniaczków, właścicieli i bywalców podrzędnych barów, niespełnionych pisarzy, filozofujących przedsiębiorców, wyborców Partii wsłuchanych w medialny szum, który odrealnia rzeczywistość. Wybór mentalnej prowincji nie zaskakuje u Kołodziejczyka, znanego z reportaży o gorszych ludziach i gorszej Polsce („Dysforia. Przypadki mieszczan polskich” czy „B. Opowieści z planety prowincja”); reportaży na pograniczu powieści, które zaowocowały teraz fabułą zaczerpniętą z ulicznych historii. W „Prymitywie” nie ma linearnej opowieści, wszystko wydarza się równocześnie, w bezczasie powstałym po unieważnieniu przez Partię wszelkiej czasowości, do którego doszło, by „zmarli bohaterowie narodowi też mogli włączać się w dziś, i ręka w rękę z bieżącymi postaciami wielkiego formatu, bez ustanku zakłamywać się wzniosłością”.

Bohaterowie i bohaterki są tu nośnikami konkretnych stereotypów: „Robert Poczęty jako Polak nie lubiał nierówności w posiadaniu mienia i nie lubiał, jak się nad nim wywyższać i pomiatać godnościowo”, a gdy coś szło nie po jego myśli, „obwiniał zagraniczne elementy – Żyda, Szkopa i uchodźcę”. Postaci kreślonych według tej zasady jest w powieści wiele, a nawiązywane między nimi relacje, prowadzone rozmowy naznaczone są groteskowo wyolbrzymioną stereotypowością. Podobnie jak w reportażach z „Dysforii”, tak i w „Prymitywie” istotny jest monolog wewnętrzny – litania bełkotliwych myśli bohaterów i bohaterek, językowa papka tabloidowo-telewizyjnych klisz, podsłuchanych i przechwyconych przez Kołodziejczyka, a czytelnika i czytelniczkę „walących po oczach”, jak sugeruje wydawca na czwartej stronie okładki. I jak w odniesieniu do poprzednich książek, także przy okazji powieściowego debiutu powtarza się w recenzjach fraza o słuchu Kołodziejczyka na miejską mowę. I jest w tej frazie sporo prawdy, problem jednak w tym, do czego ów słuch jest potrzebny.

Terapeutyczne fiasko

To pytanie podnoszę również przy „Bardzie” Agnieszki Szpili, autorki autobiograficznych „Łebków od szpilki”. Niedawno powróciła ona z debiutem powieściowym, mocno promowanym jako narodowa psychoterapia, w której – jak głosi wydawca – „stężenie polskich, narodowych, bogoojczyźnianych kompleksów, obsesji i fobii jest takie, że nie ma siły”. Nośnikami tych zachowań są opisywani kolejno bohaterowie i bohaterki: tipsiara Sandra, malarz „Żydów z pieniążkiem”, zrozpaczony ojciec córki, która związała się z Arabem i wiele innych osób, nakreślonych każdorazowo według przynajmniej jednego stereotypu polskości. Wszyscy spotykają się w autobusie pielgrzymkowym do Barda, a ich portrety konstruowane są na chwilę przed tragicznym finałem – w buddyjskim bardo, stanie pośrednim między śmiercią a kolejnymi narodzinami. Szpila obwieszczała w jednym z wywiadów, że gromadzi traumy i stereotypy Polaków i Polek, by otworzyć pole do dyskusji, w której spolaryzowane strony usiądą przy stole i zaczną rozmawiać. Umieszczając „Bardo” w roli katartycznej opowieści, pisarka ogłosiła się terapeutką – znawczynią społecznych zachowań i kondycji polskiej polityki, będącej poniekąd konsekwencją smutnego faktu, że oto wszyscy „mamy cały czas gadzi mózg – jedyne, co nas interesuje, to: przetrwać”. To (podążając za terapeutyczną ramą) symptomatyczna postawa, eksponująca fakt, że powieściowa etykieta pełni funkcję nobilitującą, podwyższającą status na wskroś tabloidowych obrazów. W wywiadzie autorka pytana była przede wszystkim o tematy i problemy oraz ich społeczne konsekwencje, nieszczególnie istotna była sama literatura, traktowana raczej pretekstowo. Bo i fabularnie nie ma tu niczego, o czym należałoby dyskutować: korowód stereotypowych postaci zmierza ku katastroficznemu rozwiązaniu, do jakiego nie prowadzi nas literacka narracja, ale jedynie zestaw zgranych rekwizytów, utopionych w grotesce, której stężenie sprawia, że nie wywiera ona żadnego wrażenia. Może poza narastającą irytacją, gdy trafiamy na przykład na znany skądinąd humor „ – Ja pierdolę, Sendi – co w zamieszkanym przez Waldiego języku […] oznacza po prostu: «Kocham cię»”.

Na poziomie kompozycji (galeria pojedynczych postaci i wieńcząca ją katastrofa) „Bardo” mówi jednak o polskim społeczeństwie znacznie więcej niż to, co upostaciowione zostało w bohaterach i bohaterkach, ostatecznie sprowadzonych do ożywionych, abstrakcyjnych pojęć: homofobia, rasizm, ksenofobia, nacjonalizm, patriarchat. Szpila pokazuje bowiem, że literatura polska wciąż nie radzi sobie z opisywaniem relacji jednostek w szerszym, społecznym kontekście. Mamy egzotyczne indywidua, ale gdy przychodzi do ich zestawienia, rozwiązaniem okazuje się jedynie spektakularna katastrofa papierowych dresów, moherów, hipsterów. I nie pomagają tu narratorskie wtręty, pozornie uczłowieczające papier, że na przykład „Sandra jest naprawdę dobrą dziewczyną”. Nie pomagają, bo od początku role są jasne i niezmienne, przez co potencjał dotknięcia rzeczywistości w jej zmiennej, dynamicznej formie, w relacjach, w niestabilnych przecież pojęciach ulega wytraceniu.

„Bardo” przedstawia współczesność jedynie jako sumę osobliwych jednostek, tych gorszych, zacofanych i w swym zacofaniu żenujących, w najlepszym razie godnych wyłącznie narratorskiej litości. To zaledwie (i wbrew wspólnotowym deklaracjom autorki) proza antropologicznego dystansu, który nie pomaga w przepracowaniu społecznych problemów; w odbudowie więzów społecznej rzeczywistości.

Szeroka kampania promocyjna debiutanckiej książki Szpili, nazwana „Trzy billboardy za Bardo” i pasożytująca na znakomitym filmie Martina McDonagha, obnaża jedynie pustkę literackiego przechwycenia, a zarazem doskonale puentuje nieudaną terapię. Przechwycenie stereotypów nie prowadzi tu do powołania nowego, tak przecież potrzebnego języka, który pozwalałby na otwarcie trudnej dyskusji. Zamiast tego proza ironicznie cytuje tu opresywny język generalizacji, a poza ironią pozostaje wyłącznie niebezpieczne uwiedzenie tym językiem. Szpila, co byłoby bardzo potrzebne w przypadku literatury terapeutycznej, nie pyta o genezy stereotypów, nie łączy ich z kondycją społeczeństwa i jego mechanizmami ekonomicznymi czy klasowymi. Buduje identyfikację wyłącznie w oparciu o abstrakcyjne pojęcia, nakładane na jednostkowe postaci, podporządkowane powieściowej tezie o traumach polskości. A gdy typy się wyczerpią, katastrofa okazuje się jedynym dostępnym rozwiązaniem fabularnym.

Proza resentymentu albo: społeczeństwo nie istnieje

Debiutanckie powieści Marcina Kołodziejczyka i Agnieszki Szpili ukazują się w czasie, gdy – jak diagnozował na łamach „Dwutygodnika” Piotr Karwowski – istnienie przedmiotu epiki, czyli społeczeństwa, jest wątpliwe. „Polski nie-świat nie-społeczny podsuwa myślowe i językowe klisze pisane na kolanie w redakcjach portali internetowych, klisze, które w prozie brzmią fałszywie, niefortunnie”. Dlatego wciąż brakuje nam realistycznej powieści i epickiej panoramy, mamy natomiast satyry obciążone piętnem Gombrowicza (udziwnione, przerysowane), uzasadniane pragnieniem podsłuchiwania życia Polski B i przechwytywaniem jej języka. I wciąż, zdaje się, nie mamy, nad czym przekonująco zastanawiała się Agata Sikora, prozy na miarę „Drobnych występków” Matthew Kneale’a – literatury wymykającej się abstrakcyjnym etykietom, z ludźmi takimi „jak my, których «drobne występki» tworzą złożoną, brutalną, niejednoznaczną rzeczywistość”. Sikora przywoływała diagnozę Czesława Miłosza: „Możliwe, że Polacy nie umieją pisać powieści dlatego, że nie interesują ich ludzie. Każdego z nich obchodzi tylko jego własna osoba i Polska”. To zdecydowanie problem debiutu Agnieszki Szpili, bowiem „Bardo” nie stanie się lustrem, „w którym przejrzy się cała Polska”, bo tej Polski po prostu nie ma. Przejrzą się w niej być może rozbawieni intelektualiści, ci lepsi, mądrzejsi, dalecy od rasizmu i homofobii. Nie ma tu bowiem, wbrew używanemu przez Szpilę w wywiadzie, podmiotu zbiorowego. „Bardo” to nie „Pieczeń dla Amfy”, czyli nie tak dawny debiut Salci Hałas, która potrafiła uczynić z literatury terapeutyczną, pełną empatii opowieść o polskich wstydliwych przestrzeniach i jej mieszkankach. W „Bardzie” są przede wszystkim wstydliwe dla nas, okrzepłych intelektualnie Polaków pojęcia i jacyś „oni” – ich upostaciowienia.

„Prymityw” wydaje się debiutem bardziej obiecującym, znacznie lepszym literacko (język, rozwiązania fabularne, kompozycja) i po prostu, do pewnego stopnia, ciekawym w lekturze. Obiecującym, bo powieść trawestująca epopeję próbuje tu wytworzyć językową alternatywę; jakiś inny rejestr, na tyle pojemny, by wchłonąć język opresji i umieścić go w nieco zmienionym, literackim kontekście. Kołodziejczykowi bliska jest także strategia „drobnych występków”, dzięki którym kaznodziejskie wtręty w stylu „Sandra na pewno jest dobrą dziewczyną” nie są potrzebne, by zbudować sympatię z bohaterami.

Obu debiutom towarzyszy agresywna frazeologia promocyjna: „Nie chcesz czytać tej książki”, „doskonałe czarne zwierciadło”, „powieść lustro”, o której wpływie i nośności świadczy wiele recenzji podsumowujących wrażenia lekturowe opiniami: „to nie jest książka dla każdego”, „albo pokochasz, albo znienawidzisz”. Strategia polaryzowania wrażeń jest podszyta perswazją, to zaklinanie odbioru książki, którego największym niebezpieczeństwem są bierność i obojętność. Równie perswazyjne jest podkreślanie statusu debiutu powieściowego – etykiety zwracającej uwagę oraz pozwalającej autorom i autorkom na ponowne zaznaczenie obecności w polu literackim. W przypadku „Barda” i „Prymitywu” retoryka nowości i polaryzowania reakcji zdaje się jednak maskować kluczową właściwość obu książek – to proza społecznego resentymentu wyrastająca z poczucia wyobcowania, ale wcale go nieprzezwyciężająca. To reakcja na doświadczenie uprzedmiotowienia w opresywnej retoryce polskości, jednakże ostatecznie to uprzedmiotowienie powielająca. Ironiczne cytaty, groteska, absurdalność i satyra, jeśli skumulowane i potraktowane jako jedyne zasady literatury, sprowadzają się do klisz, a w konsekwencji tylko konserwują podziały, utrwalają „polski nie-świat nie-społeczny”. Nagromadzenie tipsów, dyskontów, klubowych szalików i grzesznych sutann wpisuje się tu, niestety, w katalog (pożyczam określenie i rozwinięcie od Pawła Sajewicza) fetyszów polskiej prozy, po które sięga intelektualista, gdy chce uchwycić ducha czasów. I co? I wciąż bardo, bo kolejnych narodzin ze strony debiutów nie widać.

 

Marcin Kołodziejczyk, „Prymityw. epopeja narodowa”
Wielka Litera
Warszawa 2018

Agnieszka Szpila, „Bardo”
W.A.B.

Warszawa 2018

fot. materiały prasowe