Archiwum
13.03.2018

Pierwszorzędne wyczerpanie

Piotr Tkacz-Bielewicz
Muzyka

Nie jest rzadkością, nawet wśród tworzących muzykę elektroniczną wyłącznie przy pomocy oprogramowania, budowanie własnych instrumentów. Niewielu jednak jest w tym tak konsekwentnych jak Erik Wiegand aka Errorsmith, twórca wirtualnego syntezatora Razor. Początkowo pracował nad nim na własny użytek, rozwijając program Reaktor o możliwości, jakich mu w nim brakowało, aż w 2011 roku Razor zaistniał jako osobny byt. Gdy poczyta się, co autor o nim pisze, widać, jak mocno ten software związany jest z procesem twórczym i że jest to instrument nie tylko kształtowany przez wizję artysty, ale i sam na nią mający na nią wpływ.

Nawet dla śledzących pilnie dorobek Errorsmith nowy album mógł być pewnym zaskoczeniem. Wiegand zapowiadał, że jest to jego najbardziej optymistyczna produkcja, a tym razem nie chodzi tylko o zwykle prześwitujące z jego utworów poczucie humoru. „Superlative Fatigue” zadziwia swoistymi nawiązaniami do dancehallu, soca, „Congotronics”, a niektórym kojarzył się nawet z gqom i batidą. Te wszystkie odniesienia są przy tym zapośredniczone i przetrawione przez kompletnie syntetyczne, cyfrowe brzmienie, czyli takie, które niejako z definicji jest sztuczne, a jeśli nie chłodne, to przynajmniej plastikowe. Ale u Errorsmith ta sztuczność plastiku jest wyzyskana, bo taki materiał w jego rękach jakby traci swoje fizykalne właściwości, można go wyginać na wszystkie strony, rozciągać, wałkować, ukręcać. Przetapianie zachodzi w wysokich temperaturach, ale Wiegand ma też wspaniałą umiejętność wpuszczania powietrza do swoich kompozycji, dzięki czemu nawet przy wyższym tempie nie robi się w nich duszno.

Płyta wywołuje takie wrażenie także dlatego, że jest zróżnicowana, ale zarazem niezwykle spójna (z wyczuciem zaimplementowane są nawet zabawy z wokalami). Specyficzne brzmienie może najpierw odrzucać czy nużyć, ale warto dać tym utworom czas. Jest to album naprawdę złożony, który budują imponujący rygor, na pewnym poziomie nawet sterylność i hiperkoncentracja na starannie wybranych wycinkach. Im dłużej się go eksploruje, tym więcej ujawnia ze swojej złożoności. W pakiecie także feeria barw rozregulowujących się melodii i rozstrajających się tonów, które sprawiają wrażenie, że zaraz coś może się rozlecieć albo przynajmniej pęknąć. Z jednej strony mamy skojarzenia z precyzją Marka Fella (z którym Wiegand współpracował) czy niektórych produkcji Lorenza Senniego lub Evol. Z drugiej – wraca podkręconym bumerangiem inspiracja muzyką niezachodnią, którą ja określam czasem jako postkolonialną. Wymienione wcześniej gatunki, do których Errorsmith nawiązuje, to często przecież wynik mariażu zachodnich pomysłów albo przynajmniej urządzeń z lokalnymi wzorcami, czy to jeśli chodzi o treść, czy formę. W tym kontekście ciekawie byłoby też przywołać nurt exotica (który proponował uładzone fantazmaty komponowane z inspiracji muzyką skądinąd) i zastanowić się, jak „Superlative Fatigue” działa i jak może być odbierana.

Gdy album zaczął się pojawiać w podsumowaniach rocznych, podniosły się głosy, że to „przehajpowanie” na poziomie renomy nie tyle nawet twórcy, ile wydawcy – PAN Ja również mam wyczulone czułki na hajp, ale gadanie, w rodzaju: „gdyby nie wypuścił tego PAN, to by nie było w rankingu”, prowadzi donikąd. Należy też oddać sprawiedliwość inicjatywie, która działa od 2008 roku i ma w katalogu takie postaci, jak Florian Hecker, Ghédalia Tazartès, Eli Keszler, Rashad Becker, Valerio Tricoli, a 2017 był chyba jej najlepszym rokiem od dawna. Świadczyć mogą o tym ciekawe wydawnictwa: składanka „mono no aware”, M.E.S.H., STILL, Konrad Sprenger, Pan Daijing. Do tej eklektycznej mozaiki pasują z maniacką konsekwencją układane wielopoziomowe labirynty Errorsmith.

 

Errorsmith, „Superlative Fatigue”
PAN
2017

fot. Commend