Archiwum
03.03.2017

Piękne w rozmachu szyderstwo

Marek S. Bochniarz
Film

„Lego® Batman: Film” to pozornie kinematograficzny support dla nieletnich, bawiących się klockami tematycznymi o Człowieku Nietoperzu. Tak naprawdę dostajemy jednak pierwszy inteligentny i zabawny film o przygodach czołowego psychopaty Gotham od czasu kreskówkowego serialu z lat 90., „Batman: The Animated Series”. Bo to, co miało miejsce przez ostatnie dwie dekady, lepiej pokryć litościwym milczeniem.

Trudno wybrać między złym a gorszym w kinie superbohaterskim. Filmy DC to pokłosie nadmiernego babrania się w prostackim patosie i fizjologicznej grozie, a Marvel do znudzenia prezentuje kolejnych superpanów w kolorowych trykotach i krzykliwych majtach (czego nie da się już choćby trochę bardziej queerować, choć ci herosi pozują niby na ultraheteryckich) z fuksjowymi tapetami w tle. Oczywiście to zło ktoś musiał przerwać i zaproponować podejście z dystansem, szyderstwem z epickich bajerów i innych bezeceństw. Nigdy nie podejrzewałem jednak, że ten krnąbrny czyn zostanie dokonany pod szyldem Lego w kinie skierowanym niby do młodszych widzów.

Wiem, zaraz podniesie się raban fascynatów tematu, że kto jak kto, ale Christopher Nolan jak żaden z ponuraków kina potrafi patos montować z przytupem dupnięć i tłustych bitów, że nowa odsłona Spidermana bez metroseksualnego Toby’ego Maguire’a jest nawet wdzięczna, a nonszalancja i egotyzm Roberta Downeya Jr. w roli Iron Mana są bezbrzeżnie urocze. Na alarm będą bić ci, którzy zatchnęli się sentymentalizmem retro i roztkliwiła ich miłość do futrzatych stworzonek na seansie „Strażników galaktyki”. A, i jeszcze zapewne usłyszę, że „Deadpool” jest taki niestandardowy, bo zawiera nowatorskie wtręty o seksie analnym i to przecież taki zluzowany seansik z humorkiem (wymieniam to specjalnie – w filmie Lego nadprodukcja bytów super zostaje pięknie skwitowana takimi szwarccharakterami, jak człowiek strzelający jajecznicą czy pan atakujący ślurpnięciami butelek z musztardą i keczupem… Człowiek-Sos?).

Nie jestem jednak znawcą kina, w którym główni bohaterowie noszą pelerynki (preferuję raczej pastiszowych „Iniemamocnych”). Nie rozczytuję się w niszowych częściach telenowelowych komiksów sprzed wielu dekad o kolorach tak obleśnych, że dostaję drgawek na sam widok półczytelnych skanów (niestety, polski fandom = piractwo). Na pewno więc przegapiłem wiele pociągów z popkulturą super. Niemniej irytuje mnie, że miłośnicy bohatyrstwa z uporem wygrzebują z miernie wyprodukowanej papki głębokie treści kontrkulturowe i tym podobne. Wówczas tłumaczą nam, ignorantom, jak bardzo poważne i dorosłe jest ich hobby, przejawiające się na przykład zbieraniem gumowych ludzików z kreskówek i filmów aktorskich, w których panowie krzyczą „aaaah” wtedy, gdy sobie mocno obijają zakapiorskie buzie. Niemniej – na pohybel Posępnego Czerepu, pies drapał Cobrę i „weźcie już dajcie spokój” z resuscytacją Herkulesa i resztą antycznej, wesołej gromadki. Nie wszystko musi być przecież tak ogłupiająco naiwne, jak Wojny Gwiezdne, z których Disney robi ostatnio Niekończącą się Opowieść, prawda?

Witajcie w Nibylandii

W „Lego® Batman: Film” Chris McKay (trudniący się przede wszystkim reżyserią kolejnych perełek z serii Lego) z zacną ekipą scenarzystów podśmiewuje się półgębkiem z konwencji batmanienia na depresyjno i w pojedynkę – do czego przyzwyczaiły nas te wszystkie absurdalne filmy o Nietoperzu. To piękne w rozmachu szyderstwo ociepla wizerunek irytująco sztywniackiej postaci Batmana.

Popatrzmy choćby na te grube nici, jakimi uszyto tragedię rodzinną i fobie Bruce’a. Czy ktoś z nas naprawdę wierzy w głupiutką historyjkę o bogaczu, który zdecydował się walczyć w imieniu skrzywdzonych owieczek z nizin społecznych? Batman to tylko wypełniona gotyckimi dekoracjami fantazja dzieciuchów marzących o błyszczącym bogactwie i tabunach lasek do łóżka, w ostatniej chwili porzuconych (albo i nie) na rzecz lepszej, ważniejszej sprawy.

Batman to tak naprawdę ekstaza onanisty i wyraz egotycznej miłości i wiary w nieskazitelną wersję samego siebie, jak to zresztą ślicznie zapodał Dick Valentine w montażowym teledysku „Moja piosnka miłosna” (skleconym z kawałków Batmana A.D. 1966): „To mój wyraz afektów do samego siebie. Dla mnie, do mnie, wszystko zgarnę do siebie. Ego-bity dla auto-zadęcia. Hej loszki, chcecie dorżnięcia? Ta melodia rozbabrze czuprynkę na papkę i zrobi z was posłuszną zabawkę. Zawsze będę dla siebie (tylko w mej potrzebie). Prowadź losie – spotkamy się w niebie (i nocnej potrzebie) Zanucę tę piosenkę dla siebie (i publiki z siebie)”.

Ten stary „Batman” z lat 60. powraca w filmie Lego w różnych wcieleniach: za pośrednictwem literalnych migawek z serii, dość oczywistych cytatów takich, jak spray na rekiny i mnożenie Batmanowych gadżetów ad infinitum, w uroczo staromodnych przejściach między scenami (wirujący znak nietoperza) czy wreszcie w zblazowanej pulpie, celebracji kiczu i oddawaniu strzelanin za pomocą wyrazów dźwiękonaśladowczych, typu „pjum-pjum-pjum”.

Bruce z fobiami społecznymi je homary w bat-samotni

Zwykle nie zauważamy aberracji psychiki i ograniczonych możliwości intelektualnych Batmana, bo łykamy w całości konwencję, którą reżyserzy wciskają w nas jak obleśną, starą pizzę udającą świeżutką margheritę. W filmie Lego jesteśmy jednak bardzo daleko od manierystycznego gotycyzmu Tima Burtona czy pierdzących od nadmiaru koni mechanicznych, demonicznych monster trucków, którymi Człowiek Nietoperz pocinał po Gotham w trylogii Nolana, rozjebowując (nie ma na to niestety ładnego słowa) wszystko na swojej drodze – od pociesznych przestępców po radiowozy z przerażonymi psami, którzy się Batmanowi nawinęli pod koła drogich zabawek do gier militarnych.

Dotąd oglądaliśmy przygody nie pełnowartościowego bohatera, a tylko jego karykatury. Dlatego Bruce „Lego® Batman: Film” prawie nigdy nie ściąga maski – jakby wiedział, że po zsunięciu kominiarki z różkami przestanie istnieć. Tupie nóżką i koniec – nie odda, nawet podczas samotnego wcinania homara z mikrofali.

Osobowości i psychologicznej głębi pozbawili bohatera producenci gniotów. Uznane za porażkę obsadzenie w „Batman v Superman: Świt sprawiedliwości” legendarnego antytalentu aktorskiego Bena Afflecka zamiast wiecznie skwaszonego cierpiętnika Christiana Bale’a wcale niczego nie popsuło w i tak już skołtunionej filmowej serii DC, w której od czasu Burtona króluje brak dystansu.

Największy bromance superbohaterów

W „Lego® Batman: Film” podważone zostały wszystkie reguły gry: racjonalizacja prowadzonej przez Bruce’a samotnej walki, przekładanie się tej walki na wymierne efekty (których oczywiście brak, skoro każde gangsterskie nemezis ucieka mu, by odwlec finalne starcie „do siego razu”) czy wreszcie relacja między Batmanem i Jokerem. Ta ostatnia nie jest jednak nowa – rozpisywali i rozrysowywali się o tym jeszcze pod koniec lat 80. Alan Moore i Brian Bolland w „Batmanie: morderczym żarcie”. W okrojonej formie mogli się o tym przekonać widzowie animacji z ubiegłego w roku o tym samym tytule, w której Batman w końcu kogoś literalnie zaliczył na ekranie (tak, szybki numerek z Batgirl na dachu, na który tyle czekaliśmy!).

Film Lego idzie jednak zdecydowanie dalej – zamiast sygnalizowania między wrogami napięć, typu BDSM (= metodycznego obijania sobie buzi), jak to było u Moore’a i Bollanda, zmierza w piękny, pełnokrwisty romance, okraszony masą ciotkowych* histerii Jokera, dramatycznych zwrotów akcji i fajerwerków. W tej wersji Batman i Joker to dwaj lekko zatrwożeni biseksualiści, unikający zaakceptowania swej trudnej relacji dobry Nietoperz – zły Elegancik. Pierwszy pozbywa się tego złudzenia Joker, ale Bruce potrzebuje na to o wiele więcej czasu. Tak długo, jak to wypiera, Gotham grozi zagłada.

Z kolei w leczeniu fobii przed zaangażowaniem emocjonalnym i stworzeniem rodziny pomagają Bruce’owi policyjna suka (Rosario Dawson jako pełna werwy córka komisarza Gordona) i randomowa sierotka w roli Robina. Wraz z nonszalanckim, akcentującym na każdym kroku swoje brytolstwo Alfredem (jak zawsze pyszny głos Ralpha Fiennesa) rzucają oni wyzwanie absurdalnemu i uroczemu (bo klocuszkowemu) złu.

Wieczne bachory obrywają po buziach

Trudno nie odnieść wrażenia, że chłopaki i dziewczyny z fandomu SF pielęgnują w sobie niezdrowy bakcyl infantylności. Zupełnie tak, jakby chcieli pozostać w stanie wiecznej niedojrzałości i ogłupienia pod wpływem widoku bajkowych Übermenschów i Übermädchen. „Lego® Batman: Film” nie strzaska jednak ich mokrych snów o lepszym, prostszym świecie. Bo to właśnie głównie do nich jest skierowany. Tyle że jeśli już wybiorą się oni do kina, zabierając w ramach zasłony dymnej dziecko siostry/brata/kumpeli/kumpla/młodszego kuzyna, mogą się poczuć niekomfortowo z tym, jak bardzo posunęli się w latach w stosunku do kategorii wiekowej filmu, który właśnie mają przyjemność oglądać.

Najwięcej przyjemności z seansu wyniosą ci, którzy docenią finezję aktorstwa głosowego Willa Arnetta, w swojej interpretacji Batmana mierzącego się z legendą Kevina Conroya (serial z lat 90. i większość późniejszych kreskówek) i… wygłupami Adama Westa (zapomniane lata 60.). A mogą, bo na szczęście film trafił do Polski zarówno w wersji zdubbingowanej, jak i anglojęzycznej.

I choć przebieg identyfikacji w filmach Lego – ruchomych obrazkach o sekretnym życiu klocków w alternatywnej rzeczywistości świata Lego – może nie być sprawą łatwą, czekam niecierpliwie na wrześniową premierę „Lego® Ninjago: Film”, bo zapowiada się niezłe obśmianie rasizmu, orientalizmu i stereotypów o Azjatach.

* używam tu „cioty” nie jako wyrazu homofonii, a jedynie jako terminu dla manierystycznej gry homoseksualisty „starego typu” w „Lubiewie” Michaśki – polskiego skarbu narodowego LGBT

 

„Lego® Batman: Film”
reż. Chris McKay
premiera: 9.02.2017