Recenzenci męczą się nad „Vox Lux” Brady’ego Corbeta. Rozdrażnienie, potliwość, może nawet wysypka. Widzę wspólną zawodową irytację, zupełnie niezależną od gustu. Jakby w ambicjach trzydziestoletniego reżysera (rocznik ’88) było coś obscenicznego – a jednocześnie film nikogo nie porwał na tyle, by wyciągnąć arsenał swoich najbardziej wyrafinowanych pisarskich strategii. Słownika do filmów „pękniętych”, „rozpadających się”, filmów-porażek, filmów paradoksalnych, monstrualnych, „większych niż życie” itp., itd. Corbet recenzentów zamęcza. Stawka jego filmu jest zbyt wysoka. Jak zauważa Jakub Popielecki: „taka twórcza strategia prowokuje szereg protekcjonalnych gestów: ktoś lubi jego film «pomimo», ktoś wspaniałomyślnie «wybacza» mu jego «pretensjonalność». Phi”. Ale coś napisać trzeba, tylko że wszyscy (poza Popieleckim) zmęczeni.
Przekonałam się jednak, że sama jestem przeciw, a nawet za, w czasie napisów końcowych, kiedy zirytowana i w nastroju bliższym „phi!” i „olaboga!” zbierałam się do wyjścia, mimowolnie podsłuchując swoich sąsiadów z rzędu; film nie podobał im się. Byli w tym swoim niezadowoleniu dość szyderczy, właściwie zmarnowali wieczór; oto dlaczego tak rzadko chodzą do kina. Rozzłościło mnie to bardziej niż film; poczułam się, jakby to mnie ktoś właśnie obraził. Grupka była ode mnie starsza, może w wieku moich rodziców. Poczułam irracjonalny odruch solidarności z Bradym Corbetem.
Może dlatego, że jeśli Corbet jest „pretensjonalny” – to łączą mnie z nim te same pretensje. Jesteśmy w tym samym wieku; uczyliśmy się kina na tych samych obrazach. Nie wiem tego z wywiadów – z pełną premedytacją żadnego nie przeczytałam – tylko z wyreżyserowanych przez niego filmów; nie chodzi bowiem o jakiś zestaw świadomych inspiracji i konkretnej pracy intelektualnej, tylko o rzeczy, które odpowiadają za układ kabelków w głowie. Mieliśmy szansę przedawkować większość filmów Greenawaya, von Triera i wszystkie filmy Lyncha mózgami miękkimi jak plastelina; to widać i słychać. Zresztą Corbet jako aktor pracował z von Trierem (przy „Melancholii”), tak jak pracował z Hanekem (przy amerykańskich „Funny Games”), i akurat ten wpis do CV wygląda jak skrojony pod żarciki krytyków (rola oprawcy w konceptualnym remake’u postmodernistycznego austriackiego mistrza, idealna dla chłopaka, który jako reżyser objawi swoje środkowoeuropejskie i sadystyczno-strzelnicze ciągoty). Tak więc uprzedzam: Brady Corbet może nie być najzdolniejszym reżyserem późnych roczników ’80, ale dla mnie jest jak kolega z klasy, którego się czuje.
Tyle że to iluzja, oczywiście; te moje wspólne wspomnienia są przecież mocno zapośredniczone, właściwie – pożyczone. Taki „Słoń” van Santa (kolejnego z wielkich nauczycieli), film, który swego czasu robił furorę wśród rozzłoszczonych polskich nastolatków z pretensjami, znaczył co innego w prowincjonalnej Polsce, a co innego w Stanach. Trauma szkolnych strzelanin, trauma, z której wyrasta „Vox Lux”, jest czymś zupełnie realnym dla amerykańskich nastolatków, czymś, co w amerykańskiej rzeczywistości po prostu się przydarza. I dlatego wydaje mi się, że cholera, Corbet ma prawo do orkiestry i plansz z łacińskimi tytułami. Koszmar, przez który przechodzi Celeste, główna bohaterka „Vox Lux”, i tak nie jest od razu metaforą i w ogóle nie jest specjalnie wymyśloną/wykoncypowaną sytuacją. Corbet może rozpocząć swoją pasję z takim uniesieniem, na jakie tylko będzie miał ochotę. Ma prawo do patosu.
Film składa się z dwóch przeciwstawnych sobie części. W pierwszej Celeste, nastolatka postrzelona w szkolnej masakrze (na „prowincjonalnej” Staten Island), rozpoczyna karierę piosenkarki, zaśpiewawszy na czuwaniu w intencji zamordowanych kolegów piosenkę żałobną o potencjale narodowego hymnu, czyli po amerykańsku – hitu. Dziewczynę gra Raffey Cassidy (rocznik 2001; Corbet, kiedyś też aktor dziecięcy, ma rękę do młodych aktorów). Starszą siostrą, być może bardziej kompozytorsko utalentowaną, jest Stacy Martin (wyjątkowo bez vontrierowskiej ironii, która zwykle błyszczy w jej oczach). Druga część filmu rozgrywa się prawie dwie dekady później; dorosłą Celeste, megagwiazdą pop (piosenki dostarczyła Sia), jest Natalie Portman (samograj skojarzeń wokół nastoletniego doświadczenia przemocy). Tu Cassidy gra jej córkę (której poczęcia byliśmy świadkami w części pierwszej). Celeste na tym etapie jest kulą agresji i autodestrukcji, koszmarem i marzeniem dla pijarowców i tabloidów, upiorem dla dziecka i siostry.
Portman gra ją z energią młota pneumatycznego, którego nie sposób wyłączyć, uciszyć, odizolować. O ile więc pierwszy akt filmu ma klasyczną dramaturgię podwójnej utraty niewinności, o tyle drugi przechodzi w nieznośne, tępe piłowanie. Jeśli w akcie pierwszym doświadczenie ocaleńca ulega przekształceniom – żałoba zostaje pochwycona, zaprzężona w machinę pop-papy, główna bohaterka szarpie się w tym klinczu we wszystkie strony – w akcie drugim trauma jest zaschnięta jak cement. Akt pierwszy rozróżnia różne poziomy doświadczenia Celeste – strzelaninę, żałobę, chyba dość religijne wychowanie, więź z siostrą, terapię przez muzykę, wchodzenie w świat dorosłych, w końcu nastoletnie odkrywanie seksualności. W akcie drugim wszystko to zostało już przemieszane na jedną, homogeniczną masę. Celeste jest ofiarą i produktem, ofiarą-produktem.
Traumatyczna papa, którą stało się jej życie, stylizuje się na apolityczność – w takim sensie, w jakim rynek udaje swoją oczywistość i bezalternatywność. Polityczne umiejscowienie traumy nie zostaje wypowiedziane – nie ma tu superświadomej, wyedukowanej, zdeterminowanej młodzieży z Parkland. Postulatem Celeste jest ta właśnie rzekomo neutralna przyjemność. Terapia? Nie. Społeczna zmiana? Też nie. Bardzo retro; nie ma możliwości przekucia w traumę w cokolwiek poza nią samą, poza agresją wobec bliskich i medialną miazgą. O tym, i być może tym jest „Vox Lux”, film, w którym trudno powiedzieć, co jest szyderą, a co już tylko wyciem z rozpaczy. Ironia i powaga zapadają się w sobie – co jest przeciekawe, a zarazem najbardziej podatne na krytykę. „Vox Lux” jest, egzystencjalnie i politycznie, bolesną wańką-wstańką.
Polecane niektórym, ostrożnie.
„Vox Lux”
reż. Brady Corbet
premiera: 26.04.2019